piątek, 10 listopada 2017

1

- Jesteśmy w komplecie. Nawet Kapryśny Los nie potrafił nas do tego zmobilizować.
Żart zabrzmiał pusto i nienaturalnie już w chwili, gdy słowa wychodziły mu z ust. Choć Varrick był pewny, że dotarł do uszu wszystkich, żaden z jego towarzyszy nie zareagował nawet cieniem uśmiechu. Nienaturalne zielone światło padało na ich twarze, nadając im upiorny wygląd. Blond włosy Leira nagle przybrały białą barwę, jakby podczas podróży tutaj postarzał się o kilka lat. Choć widział tylko jego plecy, Varrick mógłby przysiąc, że Inkwizytor drży lekko.
A jednak, gdy odwrócił się w ich stronę, twarz miał zaskakująco spokojną.
- Nie musicie iść ze mną. – Miał dziwny, chrapliwy głos, jakby słowa ledwo przechodziły mu przez gardło. - Sądzę, że jest tam tylko on.
- Wszystko na to wskazuje. I to jest niepokojące. – Do diabła, to światło naprawdę było paskudne. Dorian wyglądał w nim jak topielec; jego oczy, skierowane bezpośrednio na gmach Świątyni, świeciły dziwnym blaskiem. – Jak na mój gust, to wspaniała, zaplanowana co do niuansu pułapka.
- Albo reakcja obronna. – Blackwall – a może powinien go nazywać Rainer? – zręcznie wszedł mu w słowo. Na szczęście wojownik pozostał w hełmie, oszczędzając krasnoludowi kolejnych upiornych skojarzeń. – Próba walki do końca, nawet, gdy szanse powodzenia są minimalne.
Tak, to zdecydowanie był scenariusz, którego powinni się trzymać.
- Obyś miał rację. – Varrick zareagował szybko, nim ktokolwiek zdążył mu zaprzeczyć. Mieli na pokładzie wystarczająco dużo pesymistów – i jasnowidzów – by zabić tę wizję w zarodku.
A on naprawdę chciał wierzyć w szczęśliwe zakończenie. Do samego końca, tak długo, dopóki Koryfeusz ich...
- Zakład aktualny, Błyskotku?
Topielec, który w tej chwili nie błyszczał niczym poza przeklętym światłem, uśmiechnął się w odpowiedzi. I choć był to zaledwie cień tego, co prezentował jeszcze nie tak dawno, Varrick poczuł, że jego serce się uspokaja. Częściowo.
Wyjdziemy z tego, na Andrastę. Co to dla nas...
- Podbijam stawkę, Varrick. Będę szczęśliwy, mogąc ci zapłacić trzy razy więcej.
- Nie zapominaj, że założyłeś się też ze mną. – Leir mówił głośniej, pewniej. Czy była to zasługa tego, że ich słyszał, czuł, że w tej...
Do jasnej cholery, wcale nie ostatniej...
...chwili nie został sam? A może po prostu pogodził się z tym, że nie ma już odwrotu? Varrick wolał nie zgadywać. Nie, teraz wolał w ogóle nie myśleć, nie analizować tego, gdzie się znajduje i ile życia mu jeszcze zostało.
Bycie bohaterem wcale nie było cudowne. Śmierdziało krwią, strachem i śmiercią. Śmiercią tysięcy niewinnych osób i tych nielicznych, choć jakże cennych przyjaciół. Zwłaszcza tym drugim.
Hawke.
- Nie chcę uderzać w patos i dramaturgię. Ale jedną rzecz zdecydowanie muszę wam powiedzieć. – Im wszystkim. Inkwizytor spojrzał na każdego ze swoich towarzyszy. Gdy przeniósł wzrok na Żelaznego Byka, zadarł nieco głowę, gdy spojrzał na Varricka – opuścił ją zdecydowanie. Nie wiedzieć czemu, krasnoludowi nagle wydało się to szalenie zabawne. Wręcz miał ochotę roześmiać się nerwowo.
- Zaszczytem było z wami walczyć.
Na cycki Andrasty, ten chłop naprawdę się z nimi żegnał.
Koryfeusz zaatakował znienacka. Odbijał wszystkie ich ataki, odskakiwał od wymierzonych w niego mieczy, unikał bełtów, które Varrick wymierzał z zabójczą precyzją. Zamiast rozpaczy, krasnolud czuł tylko narastającą determinację.
Muszą trafić. Muszą go zranić. Muszą zabić skurwysyna.
Nie myślał. Bełt za bełtem, unik za unikiem – nie zastanawiał się, jak długo ciągną tę zabawę. Gdy widział przeciwnika, atakował. Gdy ten znikał, szukał go tak długo, aż namierzył pomiot ponownie.
Koryfeusz znikał zaś zaskakująco często. W jego miejsce pojawiały się demony niższego szczebla, nic, z czym nie poradziłaby sobie grupa dobrze wyszkolonych żołnierzy Inkwizycji.
Czyżbyś miał rację, Błyskotku?
Nie myślał. Naprawdę wolał nie myśleć.
Bo i po co, skoro i tak mogli tylko iść naprzód?


A potem Świątynia wystrzeliła w powietrze.
Nie, to złe słowo. Wzniosła się, choć na tyle błyskawicznie, że szybko przestał słyszeć krzyki za swoimi plecami. Zachwiał się, próbując zachować równowagę, zamachał rękami jak te małe zielone ptaszki, które kiedyś widział w ogrodzie. Jak im było? Ko...
- Blackwall!
To on krzyczał?


Huk był oszołamiający. Gdy ustał, Varrick odkrył, że leży na skraju skały z nogami dyndającymi nad przepaścią. Jęknął i błyskawicznie przesunął się do przodu; w końcu wstał powoli, zaciskając palce jednej ręki na Biance. Na szczęście, zdawała się nieuszkodzona.
Chwilę temu za sobą miał mnóstwo ludzi. Jednak gdy teraz odwrócił głowę, dostrzegał tylko przepaść, w którą wolał nie patrzeć. Nie miał pojęcia, jak wysoko się wznieśli, ba, czy w ogóle znajdują się jeszcze w tym samym wymiarze. Za dużo widział, by nie uwzględnić takiej wersji.
- Varrick, jesteś cały?
Odruchowo odwrócił się w stronę źródła głosu i westchnął z ulgą. Leir żył i w dodatku wydawało się, że nie dolega mu nic poza paskudną szramą na policzku. Nie wyglądała groźnie.
Tuż obok niego stali Blackwall oraz Dorian. I nikt więcej. Do jasnej cholery, nikt więcej...
- Gdzie są wszyscy?
Inkwizytor pokręcił głową.
- Nie myśl o tym, Varrick. Po prostu zróbmy, co do nas należy.
Zupełnie, jakbym słyszał ciebie, Hawke.
Znów to samo. Koryfeusz pojawiał się i znikał, co, wbrew pierwszym obawom Varricka, nie owocowało niczym poważniejszym, niż atakiem pośledniejszych demonów. Faktem było, że walka z nimi nadwątliła ich siły. Słyszał ciężki oddech Rainiera, dostrzegał lekkie drżenie palców Doriana, które ten zaciskał z całej siły na kosturze. Lewa dłoń Leira świeciła niczym gwiazda o wściekle zielonym blasku.
Pułapka. Dorian musiał mieć rację, to na pewno...
Nie myśl, do diabła, nie pozwalaj sobie myśleć.


A potem zaatakował ich smok. Choć wyraźnie osłabiony, spadł na nich jak czarny piorun. Gdy się przemieszczał, zostawiał za sobą smugę czarnej krwi.
- Leir, biegnij!
Została mu mniej niż połowa bełtów. Westchnął, sięgając po kolejny.
Pospiesz się, Inkwizytorze. Tam w dole pewnie robią pod siebie ze strachu.

Smok padł. Ostatnie zaklęcie Doriana dopadło go chwilę po śmierci – ognista kula strzeliła mu prosto w pysk. Płomień sięgnął aż do oczu, jednak gad nie zareagował w żaden sposób. Już nie mógł.
Nie mieli czasu, by świętować ten sukces. Bez słowa, bez ustalania czegokolwiek, rzucili się w stronę centralnej sali, tam, gdzie jakiś – jaki dokładnie? – czas temu pobiegł Inkwizytor.
Co chcieli osiągnąć? Varrick nie miał pojęcia. Słyszał jednak huk odrzucanych zaklęć. I słyszał Koryfeusza. Choć ta istota zdawała się nigdy nie krzyczeć, jego głos wdzierał się w umysły wszystkich będących w jego zasięgu.
Nie wiedział, czy da radę pomóc. Ale zamierzał próbować.
Eksplozja odrzuciła ich do tyłu jak szmaciane laleczki.
Blackwall krzyknął, przebijając się nawet przez otaczającą ich kakofonię. Varrick poczuł, że Bianka wyślizguje mu się z dłoni – i choć odruchowo spróbował rzucić się w jej kierunku, nie powstrzymał siły odrzucającej go w inną stronę.
W ułamku sekundy zarejestrował niebieskie światło, którego źródło było gdzieś za jego plecami. Chwilę potem uderzył boleśnie o skałę, a potem runął na ziemię.
Świat wirował. Długo.
To beznadziejne miejsce na rzyganie, mój drogi.
- Jesteście cali? – Głos Doriana otrzeźwił go, zmusił, by podniósł głowę. Mag stał zaskakująco pewnie, jakby siła uderzenia nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Chwilę potem Varrick zrozumiał, że to on jest źródłem tego nowego, zaskakująco kojącego światła. Bariera, którą stworzył, a w którą krasnolud uderzył ułamek sekundy później, najpewniej uratowała go przed trwałym kalectwem, o ile nie śmiercią.
- Ja... tak – odpowiedział w końcu z trudem. – Dzięki, Błyskotku.
- Nie zdążyłem was ostrzec. Ani zamortyzować wszystkiego. – Tevinterczyk przeniósł wzrok na drugiego towarzysza. – Blackwall?
Wojownik wstał z trudem, chwiejąc się na nogach. Próbował oprzeć się ręką o fragment ściany, w którą uderzył przed chwilą; zaraz jednak zaklął paskudnie.
- Ręka... - Poruszył nią ostrożnie i zaklął jeszcze raz. – Do diabła z tym. Idziemy.
Dorian nie ruszył się z miejsca.
- Jesteś w stanie dalej walczyć?
- Powiedziałem: idziemy.
- Panowie. – Varrick przerwał im w pół słowa. – Patrzcie na to!


Światło. To obrzydliwie zielone światło.
Kula energii, emanującej tą upiorną aurą, wznosiła się coraz wyżej ponad to, co pozostało ze Świątyni. W samym jej środku dostrzegał nienaturalnie wysoką postać, która musiała być Koryfeuszem. Zdawało się, że unosi się całkowicie bezwładnie. Jeśli wierzgał, to zbyt słabo, by krasnolud mógł to dostrzec z tej odległości.
Z kuli wydobywały się promienie, tej samej magicznej natury, łącząc ją z ziemią niczym łańcuchy. Zrujnowana ściana częściowo zasłaniała mu widok – Varrick nie miał jednak wątpliwości, że widzi trzy strumienie energii.
Zbyt daleko od siebie, by pochodziły z jednego źródła.
Krzyk, bolesny i nieludzki, był zbyt głośny, by zdołał podzielić się tą myślą.


Cisza. Nagła i upiorna, przerywana tylko jego własnym oddechem.
Dorian znów postawił barierę. Otoczyła ich niczym przyjazny kokon, choć wydawało się, że nie musiała ich już przed niczym chronić. Zielona kula zniknęła. Została tylko dziwna poświata, docierająca do jego oczu znad resztek świątynnych murów.
- Leir! – Krzyknął bez zastanowienia. – Inkwizytorze!
Nie usłyszeli odpowiedzi.
Pobiegli.

Co właściwie spodziewałeś się tam zobaczyć?
Leir żył. Blond włosy poszarzały mu od popiołu, a zbroja nosiła ślady krwi i wgnieceń, ale mimo to mag stał o własnych siłach. Jego lewa ręka świeciła znajomym blaskiem.
W tym momencie powinni wydać z siebie okrzyk radości i rzucić mu się na szyję.
Ale nie krzyczeli.
Bo Inkwizytor nie był sam.
Towarzyszyły mu dwie osoby. Obie z Kotwicami na rękach.

Koryfeusza uwięziły trzy promienie światła. Trzy.
Na święte gacie Andrasty...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz