niedziela, 25 marca 2018

Tom 2: 12

Dni mijały. Jeden po drugim.
- Jesteś Templariuszem, prawda?
Przez chwilę naprawdę nie wiedział, jak zareagować.
- To nieładnie podsłuchiwać, jak ktoś się modli - odpowiedział w końcu Reynard, posyłając rozmówcy lekki, dość niepewny uśmiech. Kłamstwo nie miało sensu, zresztą, nigdy nie był jego zwolennikiem jako metody rozwiązywania czegokolwiek. Osobną kwestią pozostawało jednak…
Po co mu ta informacja?
Czy chodziło tylko o fakt, że sam był magiem, tak jak i młody Arien, obecnie drzemiący na grzbiecie Wrzeciona? Od kiedy zapadła decyzja, że Orlezjańczyk będzie podróżował wraz z nimi, chłopiec praktycznie nie odstępował bryłkowca na krok, absolutnie nie zrażając się jego nieustającą pogardą. Pomimo wyraźnego niezadowolenia, zwierzę pozwalało małemu Trevelyanowi na kręcenie się między nogami, wdrapywanie się na grzbiet, a także - umiarkowane i niezbyt długie - obmacywanie własnego poroża małymi, wścibskimi łapkami. Reynard zwykle zwlekał z przegonieniem chłopca aż do chwili, gdy zaczynał wyczuwać, iż lada moment może on zostać z premedytacją zgnieciony. Sam Arien najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia.
Przepraszam, staruszku. Ale jeśli wytrzymujesz ze mną, to i z nim sobie poradzisz.
Dorian najwidoczniej pomyślał o tym samym.
- To nie jest tak, że przez niezręczne pytania próbuję nadwyrężyć twoją cierpliwość, tak, jak Arien robi to z Wrzecionem - zapewnił, uśmiechając się pod starannie ułożonym wąsem. - Po prostu chcę się upewnić.
Nie miał wyjścia, prawda?
- Owszem, jestem - odpowiedział w końcu Reynard. - Ale wystąpiłem z Zakonu na długo przed zamieszaniem z Koryfeuszem - dodał natychmiast, zakładając, że w ten sposób uprzedzi kolejne pytania. - Nie miałem i nie mam nic wspólnego z czerwonym lyrium.
Czy mag uwierzy mu na słowo? I co zrobi, jeśli nie?
Czemu cię to obchodzi?
Dorian przytaknął.
- Ale to niebieskie już nie jest ci obce. Nie zrozum mnie źle - sprostował, widząc minę wojownika - nie szperam ci po rzeczach i nie podglądam, co robisz, gdy zatrzymujemy się na popas. To kwestia zapachu.
- Zapachu?
Kolejne przytaknięcie.
- Lyrium, które przyjmujecie… ma specyficzny zapach. Bardzo charakterystyczny. Porównałbym go do… - Zawahał się przez chwilę - zapachu powietrza… po uderzeniu pioruna. Subtelny, ale nie do przeoczenia.
Reynard zmarszczył brwi.
- Nigdy czegoś takiego nie czułem. Mam zacząć obwąchiwać fiolki?
- Po prawdzie, wątpię, by ci to coś dało. - Mag parsknął cicho. - Trzeba być magiem, żeby to wyczuć. I to, pozwolę sobie nieskromnie dodać, magiem biegłym w swej sztuce i wrażliwym na szczegóły.
Dlaczego Reeva nigdy o tym nie wspomniała?

Bo nie chciała sobie strzępić na ciebie języka? Nie żeby coś, ale najpewniej już nigdy jej o to nie spytasz, wiesz?
Cholera. Tylko nie zaczynaj znowu…
Odpędził tę myśl i zmusił mięśnie twarzy do uśmiechu. Zabawne, że zdecydowana większość świata dawała się nabrać na ten grymas, biorąc go za autentyczny; nawet ona nie potrafiła bezbłędnie stwierdzić, kiedy był to wyraz radości, a kiedy - broń w walce o to, by tę pogodę ducha odzyskać. Nawet…
- W jakim Kręgu byłeś? - Mag przerwał tę nieco zbyt długą ciszę; gdy Reynard znów na niego spojrzał, dostrzegł pełne zainteresowania spojrzenie Tevinterczyka.
Czy w Tevinterze w ogóle funkcjonuje coś takiego?
- W wielu. Dość często mnie przenoszono, od kiedy tylko wstąpiłem do Zakonu. Skądinąd, ciekawe doświadczenie. Jako zwykły szlachcic musiałbym zapłacić ogromne pieniądze za podróż dookoła świata. - Miał szczerą nadzieję, że rozmówca nie zacznie wypytywać o jego krewnych. Ten temat był jeszcze paskudniejszy, niż…
- Czarująco wymijająca odpowiedź. - Dorian zmrużył oczy z rozbawieniem. - Czy taki obcy element jak ja miałby szansę znać nazwę któregoś z tych Kręgów?
Westchnienie.
- Byłem w Kirkwall. I w Orlais.
- Och.
Cisza. W końcu Dorian odchrząknął nerwowo.
- Rozumiem już, czemu twoja wypowiedź była tak czarująco wymijająca.
Każdy, nawet największy ignorant, który w życiu nie widział na oczy ani maga, ani Templariusza, znał dwie historie z nimi związane: opowieść o Andersie z Kirkwall, apostacie, który zapoczątkował wojnę - a także, nieco mniej znane, dzieje Templariusza z Orlais. O ile nikt nie wątpił w autentyczność tej pierwszej (ostatecznie, zrujnowana wieża w Kirkwall mówiła sama za siebie), o tyle ta druga wzbudzała o wiele większe kontrowersje. Zdecydowanie mniejsza liczba świadków sprawiała, że historię Templariusza, który w obronie magini zabił swojego przełożonego, co nieomal przypłacił własnym życiem traktowano raczej jako legendę, stworzoną ku pokrzepieniu serc apostatów, względnie w celu ochrony pozostałych Templariuszy przed nienawiścią całego świata.
Reynard westchnął.
- Jeśli chcesz o coś spytać, to po prostu to zrób.
- Wielkie dzięki, że czytasz mi w myślach. - Mimo tych słów, Dorian zawahał się jeszcze przez chwilę. - Aż nie wiem, od czego zacząć… To może z grubej rury. Widziałeś ich? Andersa i Templariusza?
- Owszem. Widziałem ich obu.
- Nie będę pytać o to, co wiedzą wszyscy. Ale… Jacy oni byli?
O Stwórco. Pytanie-rzeka… tylko czy naprawdę chciał w niej pływać?
- Anders był spokojny. Naprawdę - dodał Reynard, widząc, jak mag unosi brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia. - Gdy się ukrywał… oddawał pracy uzdrowiciela, był wyjątkowo cierpliwym człowiekiem.
- A Templariusz?
- Był zabójczo przystojny.
Dorian parsknął śmiechem.
- Czy tym żartem sugerujesz, że mam nie zadawać kolejnych głupich pytań?
- A skąd. Przez całe życie byłem śmiertelnie poważnym człowiekiem. I dalej jestem.
- Właśnie widzę. - Mag posłał przelotne spojrzenie w kierunku Ariena, upewniając się, że ten dalej śpi spokojnie na grzbiecie Wrzeciona, po czym znów spojrzał na Orlezjańczyka; gdy mrużył oczy, wokół jego oczu powstawały niewielkie zmarszczki. - Nie chcę cię martwić, ale te odpowiedzi jedynie podsycają moją ciekawość.
- Ależ pytaj. Pomijając kwestię urody Templariusza, bo o niej, tak prawdę powiedziawszy, raczej się nie wypowiem… O tym trzeba rozmawiać. O Kirkwall, o Orlais. Po prostu… - Westchnął. - Żeby świat nie zapomniał.

O tak. Pod żadnym pozorem świat nie mógł zapomnieć.


*

- To nie było tak, że wszyscy Templariusze myśleli tylko o tym, żeby odrzeć z godności każdego maga w zasięgu wzroku, jakby to miało utwierdzić ich w poczuciu własnej wartości. Większość była całkiem… całkiem w porządku. Prości, przyzwoici, wierzący w Andrastę ludzie, może nie nadmiernie bohaterscy, ale też nie jacyś sadyści z wielkiego zdarzenia.
Dorian nauczył się już, że po każdej wypowiedzi Reynarda należy odczekać kilka sekund, aby nabrać pewności, że nie będzie ona kontynuowana. Templariusz mówił dużo, szybko i tworząc niemożebnie długie zdania, podczas których nie potrzebował nawet brać przerwy na oddech; i choć wydawało się, że czasem odpływa myślami w jakimś niewesołym kierunku, to właśnie to gadulstwo stanowiło najpewniej element jego prawdziwej natury.
- W Kirkwall i w Orlais też tak było?
- To… to było co innego. Nie mówię, że nie zdarzali się sadyści, fanatycy, tacy, co w jakiś pokrętny sposób potrafili sobie wmówić, że to, co robią, jest słuszne. W tych dwóch Kręgach po prostu udało im się dobrać do władzy.
- To skądinąd zabawne. Pomijając, że dla mnie, Tevinterczyka z krwi i kości taka polityka jest, ogólnie rzecz biorąc, absurdalna… Orlais miało miejsce niecały rok po Kirkwall. Czy tamtejsi Templariusze niczego się nie nauczyli?
Było południe; pora, podczas której standardowo zatrzymywali się na krótki popas, coraz częściej przedłużany jednak przez tego rodzaju rozmowy. Rzecz jasna, mieli świadomość ciążącego na nich obowiązku, jak też potencjalnych zagrożeń depczących im po piętach. Niemniej jednak…
Potrzebujemy tego. Obaj.
- Tylko połowicznie. W Orlais… - Westchnął. - W Orlais przebywało wielu magów z Twierdzy Kinloch. Uciekli przed Prawem Likwidacji.
- Zarządziła je królowa Elissa, prawda?
- Bohaterka Fereldenu, tak jest.
Znana też pod całą gamą innych określeń. Zdecydowanie mniej pochwalnych.
- I jaką to robiło różnicę?
- Oni, Templariusze z Orlais… uważali tych magów za gorszą kategorię, kogoś, kto w sumie i tak powinien być już martwy. Co prawda nieco wcześniej postanowiono, że magów trzeba bardziej respektować, przypomniano sobie o spisanych prawach, o których chyba wszyscy zapomnieli, ale… ale uznano, że magom z Twierdzy one nie przysługują. I szybko zaczęto ich traktować gorzej, niż kogokolwiek innego.
Dorian zamyślił się.
- Wybacz, ale… im dłużej nad tym myślę, tym mniej widzę cię w tym tłumie kolorowych, wesołych oprawców. Co ty tam robiłeś?
Reynard odpowiedział bladym uśmiechem.
- To, co zawsze. Burdel.


- Jak to jest z tym Świętym Ogniem?
- Nie widziałeś nigdy Świętego Ognia? - Reynard podniósł głowę, przerywając zwijanie szaroburego, mocno sfatygowanego koca, który od niepamiętych czasów robił mu za element posłania. Sądząc po spojrzeniu, jakie posyłał mu Dorian, nie spełniał on minimalnych dla Tevinteru standardów.
Mag pokręcił głową.
- Nasi Templariusze nigdy nie zdobędą pozwolenia na tak niebezpieczną umiejętność...
Pozazdrościć.
- ...a w Inkwizycji też brakuje waszych zakońskich piromanów. Leir o to zadbał. - Dorian ponownie pokręcił głową, zupełnie, jakby ten gest mógł dodatkowo podkreślić jego słowa. - Rzecz jasna, pomijam tu fanów Koryfeusza…
Templariusz miał świadomość, co potrafili zrobić ze swoimi umiejętnościami ludzie dodatkowo wypaczeni przez lyrium. Nie zamierzał jednak odświeżać tej wiedzy.
Przez chwilę patrzył na maga w milczeniu, odwzajemniając jego spojrzenie, przyjazne i czujne zarazem. Czy był pierwszym Templariuszem, z którym Pavus mógł porozmawiać? Wątpliwe, choć przy założeniu dłuższej i bardziej otwartej rozmowy - niewykluczone. Jakiż przedstawiciel Zakonu chciałby rozmawiać z Tevinterczykiem, reprezentującym dokładną odwrotność tego, czemu podporządkował życie?
W milczeniu wyciągnął dłoń w kierunku rozmówcy; biały płomień zaświecił, zatańczył na opuszkach jego palców bez żadnego dźwięku, oślepiając nieprzygotowanego maga białym jak sam śnieg blaskiem.
Dorian milczał. Długo.
- To… niezwykłe - stwierdził w końcu cicho, jakby starannie ważąc słowa. - Można go dotknąć?
- Nie radzę - odpowiedział natychmiast Reynard, odruchowo cofając nieco dłoń, nie gasząc jednak płomienia. - To nie pali niczego poza magią i lyrium. Zamiast tracić moc magiczną w ręce, lepiej ją sobie po prostu uciąć. Serio.
Szczęśliwie, Pavus nie protestował.
- To tym ogniem wyciszacie swoich magów? - zapytał cicho, nie odrywając wzroku od ręki Orlezjańczyka.
- Jeśli wiesz, jak to zrobić. Tak samo z Wypaleniem.
Dorian uniósł brwi.
- Czym jest Wypalenie?
- Spaleniem całego lyrium w ciele Templariusza. Zwykle zdrajcy - dodał, widząc, że brwi Tevinterczyka unoszą się coraz wyżej. - Można tak też potraktować maga, o ile wcześniej zażył lyrium. Efekt będzie ten sam.
- Spalenie lyrium w ciele. To… - Po paru sekundach wahania mężczyzna po prostu parsknął ponurym śmiechem. - To nieludzkie.
- Nie przeczę. W tym… nie ma nic ludzkiego.

- Zawsze jesteś tak cholernie szczery, Rey?
- Generalnie staram się zachowywać równowagę między tym, co myślę, a tym, co mówię...

- Ej, Reynard? Mówiłeś, że nie każdy Templariusz potrafi przeprowadzić Wyciszenie lub Wypalenie, prawda?
- Absolutna i najszczersza. Do czego zmierzasz?
- A ty potrafisz?
Muszę odpowiadać?
Reynard zacisnął usta.
- Nieważne. Zapomnij, że pytałem.

Czy żałował, że dołączył do tej szalonej podróży? Nie, na Stwórcę - chociażby dlatego, że nic na tym nie stracił. Bo i gdzie miał się udać? Na poszukiwania kolejnej, tym razem sprytniejszej wiwerny?
Mógł im pomóc. Nawet, jeśli dalej pozostawał dla Doriana przede wszystkim Templariuszem, potencjalnym egzekutorem, któremu nie należało ufać - podróżując z nimi, mógł zapewnić im bezpieczeństwo, sprawić, że szanse na zakończenie tej wariackiej wyprawy nieco wzrosną. To dobry cel, prawda? O wiele lepszy, niż czekanie na…
...na to, aż cię kiełkowce stratują, de Vauban. Na jej powrót nie masz co liczyć.
Stwórco, kiedy zaczął w to wierzyć? Po śmierci Gariego, kolejnego człowieka, który zapłacił za jego lekkomyślność?
Nieważne. Mógł zrobić coś dobrego. I na jakiś czas uniknąć samotności, napływu myśli, których nawet Wrzecion nie był w stanie powstrzymać. To samo w sobie nadawało tej tułaczce jakiś sens, prawda?
Niemniej jednak…

- Dorian?
- Taak? - Mag był zmęczony. Mimo specyficznej, charakterystycznie szlacheckiej aparycji okazał się osobą zaskakująco przystosowaną do podróży w siodle; niemniej jednak, jego wytrzymałość też miała swoje ograniczenia.
Mogli zatrzymać się na postój… a jednak żadne z nich nie chciało przerywać wędrówki. Nie teraz, gdy zawędrowali w miejsce, które najprawdopodobniej stanowiło cel ich podróży.
Epicentrum wybuchu znanego jako Rzeź Trevelyana.
Początkowo zarówno Dorian, jak i Reynard zakładali, że będą musieli się skoncentrować, wytężyć wszystkie zmysły, by wyczuć specyficzną, być może wątłą i ledwo uchwytną magię. Rzeczywistość przerosła jednak ich oczekiwania; wirująca w powietrzu moc przytłaczała ich, utrudniała koncentrację, a u Ariena wywoływała płacz, trwający tak długo, aż chłopiec dostał coś na nieznośny ból głowy.
Nawet Wrzecion zachowywał się cokolwiek nerwowo. A przecież…
- Inkwizytor nie jest miłośnikiem przedstawicieli Zakonu, prawda? - zagadał od niechcenia Reynard, patrząc w kierunku Tevinterczyka, nie licząc jednak, że ten odwzajemni spojrzenie.
- Owszem… nie jest. - Mag zawahał się, w końcu jednak przeniósł wzrok na Orlezjańczyka, wyraźnie rozważając dalszą odpowiedź. - Jakby nie patrzeć, to całkiem normalne, prawda? Ostatecznie jest magiem.
- Tak, jest magiem. Pytanie, czy będąc magiem, nie każe Templariuszowi, delikatnie rzecz biorąc, oddalić się od was w tempie przyspieszonym i bez oglądania się przez ramię?
- Chciałbym z całego serca, ale nie mogę powiedzieć, że nie. - Widział, że Tevinterczyk nie kłamie, choć niewątpliwie prawda ta dodatkowo pogarszała mu nastrój. - Nie rzuci w ciebie błyskawicą na dzień dobry, jeśli tego oczekujesz. Zresztą, Stwórca raczy wiedzieć, w jakim on teraz jest stanie. Niemniej…
Chwila ciszy.
- Leir… - podjął w końcu ostrożnie. - Bywa, że nie jest najprzyjemniejszą osobą na ziemi. Zwłaszcza, gdy jest wściekły.
Reynard uniósł brwi.
- A będzie wściekły?
- Owszem. - Mag odpowiedział bladym uśmiechem. - Szczęście w nieszczęściu, że nie na ciebie, a na mnie.


***

- Derves?
- Taa?
- Myślisz, że wrócimy do Twierdzy?
- A ciebie co wzięło na takie egzystencjalne pytania?
- Bo założyłem się z Ervestem, że nasz oddział wróci szybciej, niż Herold…
Żołnierz westchnął.
- A wy debile jesteście. Obaj.
- Ale myślisz, że…
- Tak, Stew. Wrócimy. To tylko…



Atak nadszedł chwilę później. I zaskoczył wszystkich.
To nie byli żołnierze. Gdy Stew rzucił się po broń, wyglądając przeciwnika, nie dostrzegł żadnego wroga o fereldeńskim herbie na piersi. Widział za to upiory. Ogromne, większe od namiotów demony, które…
Ludzie nie kłamali. Królowa Elissa naprawde zaprzedała duszę ciemności.
Chciał krzyczeć. Ze strachu, z rozpaczy, z żalu za przegranym zakładem, a raczej tego konsekwencjami.
Chciał żyć.
Uniósł broń.
Nie zdążył.


- Całkiem sprawnie wam poszło.
Stojący obok niej demon spojrzał na królową, z, jak zakładała, oburzeniem na twarzy. Stosunkowo niewielkie podobieństwo do czegokolwiek ludzkiego utrudniało odczytywanie emocji.
- “Całkiem sprawnie”? Sugerujesz, że coś mogło pójść lepiej?
Elissa odpowiedziała uśmiechem.
- Być może. Chyba wychodzicie z formy.
Demon zmniejszył dzielący ich dystans i powoli pochylił się nad kobieta, patrząc jej prosto w twarz. Zamiast oczu miał dwie wypukłe, całkowicie nieruchome kule, jakby zrobione z kamienia; ciekawe, czy zabolałoby, gdyby uderzyła w nie pięścią?
- Ciekawe, w jakiej formie ty będziesz, śmiertelniczko, gdy w końcu opuścisz to, co zostało z twojego trupa i udasz się z nami w Pustkę…
Wiedział, gdzie uderzyć. O tak, doskonale wiedział, gdzie.
Elissa prychnęła cicho.
- A wypierdalaj - mruknęła, mijając demona bez słowa dalszych wyjaśnień, wbijając wzrok w jakieś zwłoki.
Własna matka nie rozpoznałaby, kto to jest.
Czy Antivańczycy umierają równie szybko? Musiała przyznać, że wiadomość o nowopowstałym sojuszu Inkwizycji doprowadziła ją do furii; ostatecznie, w grę wchodziło pojawienie się nowej, w pełni sprawnej armii, co wówczas, parę lat temu, mogło przesądzić o wszystkim. Dalej mogło.
Rzeź Trevelyana unicestwiła zarówno armię przeciwnika, jak i jego własną. A żadna ze stron nie miała środków na natychmiastowe stworzenie kolejnej.
Dalej nie mamy.
Szczęśliwie okazało się, że szumnie nazywany “sojusz z Antivą” jest tylko porozumieniem z jakimś śmiesznym, choć bogatym hrabstwem, zdolnym do opłacania najemników do walki u boku Inkwizycji. Co mieli z tego sami Antivańczycy, Stwórca raczył wiedzieć - niemniej, nie stanowili jednak aż tak dużego zagrożenia, jak regularna armia, której ponoć ten śmieszny kraj nawet nie miał.
W normalnych warunkach nie zwracałaby na nich uwagi. Ale teraz, z tak niewielką liczbą w pełni zdolnych do walki żołnierzy i demonami, które stawiały coraz większy opór jej woli…
Słabnącej woli. Czuła to w samej sobie, zwłaszcza w nocy - zupełnie, jakby jej kości mogły lada moment zmienić się w pył. Na przekór tej niemocy, płakała głośno i rozpaczliwie, częstokroć całkowicie ignorując istnienie swoich demonicznych, szalenie rozbawionych sytuacją obserwatorów.
Zabicie się nie było żadnym rozwiązaniem.
Gdy zerknęła przez ramię, demona o kulistych oczach już nie było. Zapewne czaił się gdzieś tam, w ciemności. Tak jak dziesiątki innych.
Trup był świeży. Jeszcze nie zaczął śmierdzieć.
- Berenthon?
Natychmiast do niej przybiegł, tak szybko, jak tylko był w stanie - zdeformowane, nie do końca ukształtowane stopy, zmuszające go do opierania większości ciężaru ciała na rękach, uniemożliwiały szybkie przemieszczanie się.
Nie licząc skoków. Berenthon był mistrzem długich susów. I szybkiego skręcania karków swoim ofiarom.
Kiedyś, w innym świecie, to mogło być jej dziecko.
Uśmiechnęła się do niego.
- Kolacja w końcu przyszła!
Wizg, który z siebie wydał, najprawdopodobniej był piskiem radości wydanym przez istotę, która mentalnie zatrzymała się na poziomie trzylatka. Doskoczył do trupa, natychmiast porywając go w ramiona i wbijając zęby w jego skórę. Przez ułamek sekundy mogła je dostrzec - szereg ostrych jak brzytwa kłów, nienaturalnie czarnych, stworzonych z czystej, demonicznej magii.
To był jej płód. Ich płód, któremu demony dały szanse na inne życie.
Nazywasz to życiem? Sądzisz, że to lepsze od złożenia w ofierze?
Ciało z jej ciała. Gdy po raz pierwszy demony upomniały się o jej dziecko, nieomal zerwała łączący ich kontrakt. To skądinąd zabawna reakcja, zważywszy na to, że mowa była o córce Alistaira, człowieka, którym przecież szczerze gardziła. Niemniej jednak…
To po prostu nie miałoby sensu. Nie wyjaśniłabym potem jej zniknięcia.
Tak sobie to tłumacz.
Żadne uzasadnienie nie zmieniało jednak żądań demonów. A kompromis, który wówczas osiągnęli…
Był jeszcze gorszy, niż pierwotna wersja umowy.
Nasienie pochodziło z dwóch źródeł - do rytuału wykorzystywała głównie to pochodzące od Behlena. Wybór ten nie wiązał się z żadnym większym ładunkiem emocjonalnym - przynajmniej po wyparciu ze świadomości faktu, że to także jej krew. Fragment jej życia.
Szczęście w nieszczęściu, iż demony upominały sie o płody w stosunkowo wczesnym stadium rozwoju. Osobną kwestią pozostawał fakt, że nie byłaby w stanie donosić dalej ciąży, nie bez jeszcze większego uzależnienia funkcjonowania swojego organizmu od łaski i niełaski demonów. Wolała nie myśleć, jaką cenę przyszłoby jej za to zapłacić.
Łatwo mogła sobie wmówić, że to tylko narzędzia do realizacji jej celów. Ale te drugie…
Część nasienia pochodziła od Leira. Usuwała je o wiele częściej, niż w przypadku orzammarskiego króla - nawet największa zapobiegliwość nie mogła zawsze zapobiec skutkom niezwykłej płodności magów. Kiedyś zapytała Inkwizytora, jak radzili sobie z tym problemem w Kręgach, poważnie wątpiła bowiem, czy nakaz celibatu był tam przez wszystkich respektowany.
“Żadna podjęta wówczas decyzja nie była powodem do dumy.”
Trzy z nich ocaliła. Usunęła, nim jej brzuch zdążył się wyraźnie zaokrąglić, nie pozwoliła jednak, by odeszły w zapomnienie wraz z bólem i krwią. Wykorzystała moc, tę samą, która ochraniała ją przed rozkładem i śmiercią, by podtrzymywała warunki, pozwalające jej potomkom przetrwać.
Rozwijać się. W najciemniejszej z komnat, do której tylko ona miała dostęp, patrzyła, jak stopniowo nabierają masy i kształtu.
Nie przypominały… żadnego z rodziców, choć po prawdzie, ciężko byłoby je nawet nazwać ludźmi. Ani razu nie stanęły na dwóch nogach; nie wypowiedziały też żadnego artykułowanego słowa. Nie jadły niczego, poza świeżym mięsem i wokół niego też zamykała się większość ich zainteresowań. Reagowały na proste komendy i nigdy nie zadawały pytań.
Cholera, tę żałosną kępkę na czubku głowy Berenthona o znajomo złotej barwie nie dało się nawet nazwać włosami, a jego dziwnych, mętnych jak woda w bagnie gałek - oczami. Gdyby mógł stanąć, byłby wyższy niż jakikolwiek dziewięciolatek. Tak jak i jego rodzeństwo.
Potwory. Z ich krwi.
Berenton skończył jeść; uniósł głowę, jakby wbijając wzrok w królową, całkowicie ignorując krew spływającą mu po brodzie. Miał nienaturalnie mały podbródek.
Elissa westchnęła cicho.

Przestań dramatyzować, kobieto. Masz plan.
Odbić ataki wojsk Antivańskich i nie dopuścić do ich zgrupowania. Przedrzeć się przez siły Inkwizycji jak przez masło, podbić ich Twierdzę i spalić przywódczynię, heretyczkę, serce i mózg tego ruchu na stosie.
Spalić ją.
Ich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz