niedziela, 4 marca 2018

Tom 2: 9

Cholera, za płytko.
Reynard zaklął cicho, obserwując swoje skądinąd żałosne dzieło. Musiał przyznać, że choć w sakwach posiadał zatrważającą ilość rzeczy, niekoniecznie potrzebnych do przetrwania w głuszy, to nawet nie pomyślałby o zabraniu ze sobą łopaty.
Ty w ogóle masz problem z myśleniem.
Cichy, złośliwy głosik natychmiast wtrącił się w te rozważania; mężczyzna pokręcił głową, odganiając go, niczym natrętną muchę. Do diabła, narzekanie w niczym nie pomoże. Musiał wykopać ten nieszczęsny dół.
Własnymi rękoma. Nie po raz pierwszy w życiu żałował, że Stwórca poskąpił swojemu wyznawcy umiejętności panowania nad mocą - wtedy cała operacja zajęłaby mu nie więcej, niż kilka sekund. Teraz zaś zmuszony był kopać ręcznie, w miarę możliwości pomagając sobie stosunkowo dużym kawałkiem kory, oderwanym od jakiegoś drzewa. Grunt, twardy i zimny, zdecydowanie odmawiał współpracy.
Zaklął znowu.
Był zmęczony i przebywał w tym miejscu zdecydowanie za długo.
Szybciej, na litość…
Nie potrafił. I, co gorsza, wątpił, by był w stanie kopać głębiej. A dół w obecnym kształcie nijak nie ochroni zwłok przed drapieżnikami.
Zwłok.
A jeśli on nie musiał umrzeć?
Reynard przerwał kopanie, mimowolnie przenosząc wzrok na leżące nieopodal ciało martwego towarzysza. Chwała Stwórcy, że zapach padliny nie ściągnął jeszcze żadnego drapieżnika - choć, jak zakładał, była to tylko kwestia czasu. Jakby w nadziei, że w ten sposób odwlecze nieuniknione, a może po to, by uciszyć własne sumienie, de Vauban okrył trupa swoją peleryną - a i na to starał się nie patrzeć, jeśli nie było to absolutnie konieczne.
Co, jeśli nie musiał?
Rana, którą zadała mu elfia strzała, nie należała do tych najgorszych, choć, niewątpliwie, próba samodzielnego wyjęcia strzały znacznie ją pogłębiła. Mimo wszystko, Reynard byłby w stanie przyjąć, że przy odpowiednim leczeniu nie zagrozi ona życiu pacjenta. Reeva leczyła o wiele gorsze przypadki, prawda?
Ona…
Gdybyś tylko jej, do jasnej cholery, słuchał. Gdybyś trochę, odrobinę pomyślał.
Gdybyś się umiał postarać…
Przymknął oczy.
Jaki sens ma roztrząsanie tego? Gari nie żył; odszedł tak spokojnie, jak tylko było to możliwe, żegnany Pieśnią, w której słowa, niewątpliwie, wierzył całym swoim sercem. Cóż jeszcze mógłby dla niego zrobić?
Mogłeś zrobić milion rzeczy, de Vauban!
Hałas wyrwał Templariusza z rozmyślań.
- Hm? - Nie zwracał uwagi na Wrzeciona, zajęty własnymi przemyśleniami; nie zdecydował się nawet na przywiązanie go do pobliskiego pnia, jak uczyniłby to z każdym innym wierzchowcem. Na Stwórcę, naprawdę ufał temu stworowi, nawet, jeśli jego aparycja budziła przerażenie za każdym razem, gdy docierali do nieopuszczonej jeszcze osady. Bryłkowiec pozwalał się traktować jak każda myśląca, godna szacunku istota; lojalności, jaką okazywał w zamian, mógłby mu pozazdrościć niejeden żołnierz.
Nie zauważył, co zrobił podopieczny; dość, że gdy w końcu na niego spojrzał, dół był wielokrotnie głębszy, aniżeli kilka chwil wcześniej. Zdążył dostrzec, jak potężna fala ziemnego pyłu odlatuje gdzieś do tyłu, co najmniej, jakby cisnął nią olbrzym; widział też, jak Wrzecion spokojnie odstawia przednią nogę na ziemię.
O Stwórco.
Powoli podszedł bliżej, analizując efekt starań Wrzeciona. Tak, grób był teraz głębszy - i to przynajmniej dwukrotnie.
Reynard poczuł, że mimowolnie się uśmiecha.
- Weź mnie tak naucz, co?
Wrzecion, całkowicie niewzruszony tą prośbą, spojrzał na właściciela z powagą.
Nigdy nie był tak cichy.
Czy wyczuwał powagę sytuacji? A może był chory? Jak rozpoznać chorobę u bryłkowca?
Ta myśl natychmiast starła uśmiech z twarzy Templariusza. Na Stwórcę, nawet nie powinien…
- Dobra robota, mały - mruknął, wyciągając rękę i gładząc bryłkowca po długim, zabawnie podobnym do trąbki uchu. Podróżowali ze sobą już od dobrych paru lat, wystarczająco długo, by rozpracować, jakie gesty sprawiają zwierzęciu najlepszą radość.
Zabawne. Naprawdę potrafił okazać tyle troski jednej osobie.
Reeva.
Cholera, ależ cię dzisiaj wzięło, człowieku…
Powolnym krokiem ruszył w kierunku Gariego; jeszcze więcej czasu potrzebował na zmuszenie się, by zsunąć pelerynę z ciała towarzysza. Odór śmierci, szczęśliwie jeszcze niezbyt intensywny, doleciał do nozdrzy mężczyzny, słodki i jakże upiornie znajomy.
Gdybyś, cholera, słuchał…
Trup był ciężki. A może to własne marudzenie odbierało Orlezjańczykowi siły? Szczęśliwie, miał do pokonania zaledwie parę kroków.
Wrzecion zawarczał coś cicho.

Gdybyś tylko umiał naprawdę walczyć o innych…

Potrzebował chwili, by ułożyć ciało; nie chciał pozostawiać go w ziemi, ciśniętego bezwładnie, niczym wór ziemniaków. Gdy w końcu uzyskał zadowalający efekt, odetchnął znowu i zwinnie wyskoczył z dołu, zerkając na swojego milczącego towarzysza.
A jeśli naprawdę zachorował?
Zamknij się, idioto!
Wrzecion nie potrzebował komendy. Zasypanie dołu zajęło mu nie więcej, niż kilka minut; przez cały ten czas nie zaszczycił właściciela nawet przelotnym spojrzeniem.
Cholera. Ten bryłkowiec jest mądrzejszy, niż ty, de Vauban.

Reynardowi nie pozostało nic innego, niż obserwować poczynania podopiecznego; skrzyżował ręce na piersiach, opierając ciężar ciała o stojące tuż obok drzewo i wbił wzrok w miarowo pracującego bryłkowca. Zabawne. Czasem naprawdę odnosił wrażenie, że to cudo na czterech łapach wie i myśli więcej, niż mogłoby się wydawać.
Ciekawe, czy doszedł już do odkrywczego stwierdzenia, że jego właściciel jest skończonym idiotą?
Rzadko dopuszczał do siebie tego rodzaju myśli. Zwykle po prostu nie miał na to czasu; świat, z tysiącem określających go barw i milionem zamieszkujących go ludzi, tak piękny w swojej różnorodności, zdecydowanie za bardzo go absorbował. Zdawał sobie sprawę, że przyciąga do siebie ogromną ilość zarówno przypadkowych ludzi, jak i częstokroć całkowicie absurdalnych wydarzeń - i wszystko to starał się przyjmować z możliwie otwartym, nieuznającym uprzedzeń umysłem.
No i pogodą ducha. Jak to szło?
“Śmiejesz się, żeby rozproszyć mrok, de Vauban”.
I tak przez całe życie. Zawsze. Wszędzie.
Sam nie potraktowałby swojej osoby równie pompatycznym stwierdzeniem - niemniej jednak wiedział, że nie było ono bezzasadne. Nigdy nie umiał wyjaśnić, z czego wynika jego prawie niezmordowana pogoda ducha, czemu ten płomień nadziei, tak dziwny, tak irracjonalny, nijak nie zamierza się w nim wypalić.
Nie walczył z tym. Bo i po co? Świat na tym korzystał. W ten czy inny sposób.
Ale przez ostatnie trzy lata...
Zmienił się. Tworząc blask, tworząc ciepło, pozostawiał za sobą cień. Wystarczyło spojrzeć przez ramię, by odkryć to z całą mocą.
Śmiech stał się odruchowy, a nie szczery. A potrzeba niesienia pomocy była w istocie jej poszukiwaniem - pogonią za remedium, które przyniosłoby mu ulgę. Jakąkolwiek.
To wszystko stało się tak bardzo, boleśnie bezsensowne...
Nie słuchałeś. Nawet cholernego lyrium nie potrafiłeś rzucić. Zachciało ci się marzyć o ratowaniu świata...
Aleś zjebał, człowieku.
Jeśli to śmieszne porównanie do płomienia miało jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość, to jego ogień właśnie migotał w żałosnej parodii świecenia.
Wrzecion podszedł do niego, burkocząc coś po swojemu. Mimo usilnych starań, Reynard nie potrafił określić nawet połowy wydawanych przez niego odgłosów; mimowolnie obdarzył jednak bryłkowca łagodnym uśmiechem.
- Skoro jesteśmy sami, to zamierzam ci dzisiaj narzekać do oporu - oświadczył cicho, zgarniając z ziemi swoją pelerynę. - Liczę na twoją dyskrecję, przyjacielu.



*

Chwyć swe ostrze i wznieś wysoko
Nie poddawaj się, świt nadejdzie
Noc jest długa, a ścieżka ciemna
Spójrz na niebo, pewnego dnia
Nadejdzie świt *

Nikt nawet nie domyśla się, w jakim piekle żyje ta kobieta.
Nie potrafiła zapomnieć o tym choćby na chwilę. O tym, co zostało z ciała Elissy Adamaris Theirin z rodu Cousland, co było widoczne, gdy opadała otaczająca je iluzja. Krzykach, pełnych bólu i przerażenia, które wówczas słyszała.
Teraz nie został po nich nawet ślad. Królowa Fereldenu, w paradnej zbroi płytowej, na wierzchowcu, karnie reagującym na nawet najmniejszy jej gest, przemierzała w pełnym majestacie ulice Denerim, powoli kierując się do głównej bramy miasta. Ten dzień nie mógł przejść bez echa - królowej towarzyszyła zarówno gwardia pałacowa, jak i tłum kapłanów, nieustannie odśpiewujących za swoją panią słowa Pieśni. Co jakiś czas dołączali do nich trębacze, jakże donośnie obwieszczający światu doniosłą nowinę.
Królowa Elissa ruszała na wojnę.
Święty Marsz przeciwko Inkwizytorce właśnie się rozpoczynał.
Kto by pomyślał, że zdołasz wzbudzić tak wielką nienawiść, Josephine?
Leliana pokręciła głową. Wiedziała, że powinna czuć współczucie dla tej kobiety, swojej dawnej przyjaciółki, ofiary podstępnych machinacji własnego męża. Lady Montilyet - Trevelyan z rodu Montilyet, jak kazała się tytułować od przynajmniej paru lat - nieustannie wspierała Inkwizytora we wszystkich jego politycznych działaniach; prawdą było jednak, że jednocześnie nie była świadoma nawet połowy z nich.
A teraz miała zginąć. Spłonąć w świętym ogniu jako symbol wojny, do której sama nie przyłożyła ręki.
Albo ona, albo Elissa.
Nie. Leliana nie była już w stanie jej współczuć. Zamknęła swoje serce na jej ból, tak, jak poddani nauczyli się ignorować poświęcenie własnej królowej.
Wy nawet nie myślicie o tym, że zawdzięczacie jej życie…
Rzecz jasna, starała się o tym przypominać. Za każdym razem, gdy wygłaszała kazanie, czyli średnio dwa razy w miesiącu, wplatała w nie bardziej lub mniej bezpośrednie nawiązania do historii Drugiej Oblubienicy Stwórcy; ludzie zaś z oczywistych względów nie odważyli się protestować.
Powtarzali słowa wiary. A jednak… jednak czuła, że nie są one szczere. Puste, machinalne. Czy to właśnie dlatego nie mogły przynieść Elissie ukojenia?
Kiedyś wierzyłaś, ukochana. Naprawdę szczerze, prosto z serca. Mówiłaś, że wypełniasz Jego wolę.
Teraz… walczyła tylko za Ferelden.
Tylko i aż.
Robi więcej, niż wy wszyscy, żałosne robale.
Dzieci Stwórcy. Kiedy zaczęła nimi tak gardzić?

Uważaj na siebie, ukochana. Niech Stwórca wskaże ci drogę.


*

Nic mi po twoim wsparciu, idiotko. Nic.
Elissa zatrzymała konia, mimowolnie przenosząc wzrok na mury Denerim. Miasto majaczyło w oddali, zbyt daleko, by mogła dostrzec jego szczegóły; a przecież potrzebowałaby sekundy, by znaleźć się z powrotem we własnych komnatach.
Albo zrównać je z ziemią.
Demony. Ostatnimi czasy widziała ich coraz więcej.
Nadchodziły z każdej strony; nie odstępowały królowej na krok, śledząc każdy krok, śmiejąc się, szydząc okrutnie. Choć dalej pragnęły krwi, tak mocno, że sama czuła, jak jej własne żyły wysychają niczym pustynia, odnosiła wrażenie, że w istocie tracą zainteresowanie otaczającą Theirin śmiercią.
Chciały jej. Swojej obiecanej przed laty zapłaty.
Pokręciła gwałtownie głową.
Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, nie teraz…
Musiała zdążyć. Zanim nadejdzie zagrożenie z zachodu, musiała zaprowadzić porządki we własnym domu. Zbyt długo z tym zwlekała, ograniczana przez głos ludu, ryzyko buntu, zdroworozsądkowe sugestie Leliany...
Ona niczego nie rozumie. Nie wie, co czuję. Wie tylko, co chcę zrobić. Nie ma pojęcia, dlaczego.
...i przez sentyment. Tak silny, mimo upływu lat.
On potrafił zrozumieć. Cholera, on rozumiał…
On wiedział wszystko. I wszystko zniszczył.

Coraz częściej o nim myślała.
To tak cholernie żałosne…
Politowania godne było już to, jak zareagowała, gdy Trevelyan postanowił się wycofać. Ot, niczym typowa, wzgardzona przez mężczyznę panienka, może tylko zdolna do wyrażenia swojej furii w o wiele bardziej spektakularny sposób. Nie licząc chwili, gdy nieomal spaliła go żywcem (a przynajmniej zdołała podpalić ubranie Herolda) - z tego akurat była całkiem dumna - zachowywała się jak porzucone mabari, brudne i wyjące wniebogłosy. Stwórca świadkiem, że nie zamierzała uzewnętrzniać przed nikim własnych cierpień. Służący, który wszedł do jej komnat absolutnie nie w porę, został zabity na miejscu.
Nie powiedziała o tym nikomu - nawet Lelianie, swojej lojalnej przecież powierniczce. Inną sprawą było, iż Szpiegmistrzyni nie powinna wiedzieć o tym szczególe z jej życia. Wątpliwe, aby potrafiła go zaakceptować.
Czy jest coś, co można ukryć przed siostrą Słowik?
Leir zapewniał, że obecna Boska nie ma o niczym pojęcia - a biorąc pod uwagę, że utrzymanie tej tajemnicy leżało przede wszystkim w jego interesie, Elissa zdecydowała się mu zaufać. Co jak co, ale Trevelyan umiał zadbać o własne interesy.
O tak. Jak nikt inny.
Minęło wiele lat; dość czasu, by zdążyła się pozbierać, przekuć własny ból w chęć zamordowania tego człowieka własnymi rękami. To, co ją powstrzymywało, to, rzecz jasna, konflikt, który zagrażał całemu Thedas, groźba zagłady wywołana przez stwora określanego mianem Koryfeusza.
Czy był groźniejszy od Arcydemona, któremu kiedyś stawiła czoła? Być może. Czy poradziłaby sobie z nim sama? Zapewne. Wszystko wskazywało jednak, że to Leir Trevelyan został wskazany przez Stwórcę na kolejnego Bohatera, tego, który miał ocalić ten padół łez.
Obserwowała jego poczynania w milczeniu. I, na Andrastę, naprawdę miała nadzieję, że zginie razem ze swoim wrogiem.
Nigdy nie wybaczała. Nikomu.

Ale kiedy demony zaczęły żądać jej samej…
Czuła, że zaczyna im ulegać. Że traci siły, by odpowiadać na ich zwodnicze słowa, nawet, by po prostu je ignorować. Czuła słabość, przerażające osłabienie, zupełnie, jakby własne ciało przestało spełniać jej polecenia, bezwładne i… żałośnie bezbronne.
Czuła samotność. I strach.
A przecież zawsze miała dość sił, by stawić im opór!
Przestań się trząść ze strachu, idiotko!

On… on potrafił radzić sobie z demonami.

Przestań pieprzyć, Elisso. Masz wojnę do wygrania.

Najpierw ta szmata zwana Inkwizytorką. Potem długousi i ich Chłopiec na Posyłki.
I on. Jeśli tylko Stwórca pozwoli.


*

Czuła na sobie ten wzrok.
Był wszędobylski. Bez względu na to, gdzie się udała, spojrzenie Boskiej Wiktorii podążało za nią jak cień, czujne, troskliwe, tak bardzo znajome.
Szalone.
“Powierz jej swoje życie, Auroro, ale nie mów jej absolutnie niczego.”
Boska Wiktoria uchodziła za ucieleśnienie pobożności. Zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że chyba nikt w to nie wierzył.
Od jak dawna wiedziała, że tę kobietę i królową Fereldenu, jej matkę, łączy coś więcej, niż wspomnienia? Przynajmniej od paru lat, choć, prawdę mówiąc, pewne sygnały zaczęły docierać do dziewczyny o wiele wcześniej.
Dlaczego rodzice nigdy nie doceniają inteligencji własnych dzieci?
Nie wnikała. Nie chciała.
Ten pałac jest tak nieznośnie brudny…
Wiedziała, że ojciec podzielał jej pogląd. Dusił się tu jeszcze bardziej, niż ona, zakuty w zbroję i koronę, posadzony na tronie, niczym w niewidzialnej klatce, niezdolny do podjęcia żadnej samodzielnej decyzji. Bez zgody swojej żony nie mógł ruszyć nawet palcem w bucie.
Co za szczęście, że królowa nie traktowała córki w równie protekcjonalny sposób. Być może nie dostrzegała w niej zagrożenia, być może uznawała, że jest zbyt młoda i zbyt głupia, aby w jakikolwiek sposób pokrzyżować jej plany - a może po prostu widziała, że Aurora nie zamierzała tego czynić?
A może obrzydzenie i wstręt brały górę nad rozsądkiem? W końcu, co mogła myśleć o córce, która urodziła się magiem?

Nawet tutaj, na balkonie, poczucie, że jest obserwowana, nie opuszczało dziewczyny nawet na krok.
Brakuje mi cioci Morrigan.
Była oschła, złośliwa i nieco przewrażliwiona na punkcie swojej osoby - temu Aurora nijak nie mogła zaprzeczyć. A jednak towarzyszyła jej od zawsze, bardziej lub mniej otwarcie, ratując królewnę przed wysłaniem do Kręgu, a ród Theirinów przed tragicznym w skutkach skandalem.
Zastukała paznokciami w balustradę, wybijając jakiś dziwny, wymyślony na poczekaniu rytm. A może faktycznie znała tę melodię?
Ile godzin spędziły tu z ciocią, kontemplując pogodne niebo - a czasem zerkając też w dół, mimo iż, w opinii starszej kobiety, miejskie robactwo nie było warte ich spojrzeń?
Tutaj, na balkonie, przywoływane przez nie duchy świeciły najpiękniejszym blaskiem.
“Nie musisz mówić swojemu ojcu o tym, co tu robimy, moja droga. Nawet nie mam nadziei, że Alistair zrozumie, o co chodzi.”
Tata…
Tak. Mimo, że od jego odejścia upłynęło już kilka lat, a i wcześniej komunikacja z nim była dość problematyczna, Aurora nie potrafiła zaprzeczyć - naprawdę za nim tęskniła. Matka zaś… chyba wręcz przeciwnie.
A za kim by ona tęskniła…
Dziewczyna westchnęła z irytacją, nerwowym odruchem odgarniając pukiel gęstych, lekko kręconych włosów. Sama długość tych kołtunów sprawiała, że komentarze porównujące Aurorę do matki stanowiły element jej codziennego życia - nawet, jeśli ich barwę zdecydowanie zawdzięczała krwi ojca.
Łączyła w sobie wszystkie cechy swoich rodziców. W praktyce nie przypominała żadnego z nich - a już na pewno z żadnym nie potrafiła znaleźć wspólnego języka.
Morrigan była inna. I duchy, które nauczyła przywoływać swoją podopieczną, również były inne.
A gdyby…
Gdyby tak przywołać jednego?


*

Ten gałgan jest jeszcze bardziej leirowy, niż jego własny ojciec.
Wypisz-wymaluj. Te same zmarszczone brwi, zmrużone oczy, lekko zaciśnięte usta, emanacja spokoju i dumy podszytych… najczystszą furią, choć w tym przypadku wyjątkowo źle ukrywaną. Na Stwórcę, a przecież Arien miał tylko sześć lat!
I, wzorem swojego rodzica, poważne problemy ze zrozumieniem słowa “nie”.
Obojga rodziców. Bądźmy szczerzy.
Jak mógł wyjaśnić komuś takiemu, że naprawdę nie jadą zbyt wolno?
Opuścili Twierdzę już dwa tygodnie temu - Dorian szacował, że mają za sobą jakąś połowę drogi. Towarzyszyła im niewielka eskorta, złożona z trzech zaprawionych w boju wojowników - niewielka liczebność pozwalała nie zwracać na siebie uwagi, a przede wszystkim znacznie przyspieszała podróż.
To nie była eskorta godna syna Herolda. Ale chcąc nie chcąc, Dorian musiał przyznać, że Inkwizycja nie mogła sobie pozwolić na obstawę z prawdziwego zdarzenia - nie z Elissą na głowie i widmem nadciągającego Fen’Harela. A skoro nie mogli wygrać potyczki, musieli jej po prostu… uniknąć.
Bo to raz przemykaliśmy się z Leirem po Fereldenie, niczym zbiedzy? Nic nowego. Twoje doświadczenie szpiegowskie zaczyna przebijać seksualne, Dorianie Pavus.
Co zabawne, Arien umilał im podróż, zachowując się w sposób czarująco podobny do ojca - może poza faktem, że o wiele lepiej siedział na koniu.
To samo gadulstwo. To samo baczne lustrowanie otoczenia.
Ten sam foch i próba wyjścia na swoje.
- Arien - Dorian poczuł się zobowiązany przerwać ciszę, która, jego zdaniem, trwała już zdecydowanie zbyt długo. - Chcesz zatrzymać się na postój?
Cisza.
Mag westchnął cicho.
- Dobra. Wybacz, ale ja chcę. - Słysząc te słowa, towarzyszący im rycerze zatrzymali się i spojrzeli na Tevinterczyka, w oczekiwaniu na potwierdzenie jego słów. - Tak, panowie. Stajemy.

Posłanie, zamiast końskiego grzbietu, gruby koc i ciepła herbata. Przez ten ułamek sekundy nie potrzebował niczego innego do szczęścia.
Arien usiadł obok niego, dalej ponury, niczym mały, wiosenny obłok. Uparcie wbijał wzrok w ognisko, nawet po tym, jak mag pomachał mu ręką tuż obok policzka.
Już wiem, czemu obdarzyłeś mnie takimi pokładami cierpliwości, Stwórco. Wiedziałeś, że stracę je na Trevelyanach.
- Rozmawiałeś ze swoim ojcem? - zapytał łagodnie Dorian.
- Tak. - Chłopiec uniósł dumnie podbródek. I najwidoczniej nie zamierzał udzielać bardziej rozbudowanych odpowiedzi.
- I…?
- I mówi, że cieszy się, że mnie zobaczy.
Jakżeby inaczej? Cholera, tak jakby Pavus mógł zapomnieć o tej dzikiej radości, która rozpierała Inkwizytora w trakcie ciąży partnerki. Tak jakby cała Twierdza była w stanie to zrobić.
I ani słowem nie zająknął się o mnie. Dalej.
- A ty się cieszysz? - zagadnął znowu, przerywając niezręczną ciszę.
Arien przytaknął bez słowa. I najwidoczniej nie zamierzał rozwijać tej myśli.
Ech. Że też ci się trafili tacy rodzice…

Wieczór był pogodny, cichy, rozświetlony przez powoli zachodzące słońce. Nawet otaczająca ich przyroda zdawała się już przysypiać, jakby obojętna na wydarzenia, które miały miejsce wokół niej - i to od dobrych paru lat.
Sześć lat. Na Stwórcę, jak szybko leciał ten czas.
I dalej się nie pozbierałeś. W sumie, to całkiem nieźle o tobie świadczy, nie? Przynajmniej wiesz, że naprawdę schrzaniłeś.
Przyczynił się do wybuchu jednego z najkrwawszych konfliktów w historii. Zostawił przyjaciela na… nie, nie na śmierć. Na niebyt?
A w dodatku nieustannie drążył ten temat we własnych myślach. Jak palcem w otwartej, przeżartej skażeniem ranie.
Nie wybaczę sobie tego. Ani za kolejne sześć lat, ani… nigdy.
Skoro oni mu nie wybaczyli, to czemu sam miałby być dla siebie łaskawszy?
Arien wyrośnie zapewne na równie pamiętliwego chujka…

Coś zaszeleściło w krzakach.
Magia?
Gwałtownie wyrwany z rozmyślań, Dorian odłożył bukłak, po raz któryś tego dnia klnąc na fakt, że nie mógł wziąć ze sobą wina, po czym przeniósł wzrok w kierunku źródła hałasu.
Ciemno. I cicho.
Paranoja?
Zaklęcie sondujące niczego nie wykryło, nawet, gdy wypuścił je po raz trzeci.
- Słyszeliście coś? - zagadnął towarzyszących im mężczyzn, chwilowo bardziej zajętych oprawianiem królika.
- Aha - przytaknął jeden z nich. - Las się budzi. Radzę uważać, bo może być głodny. Magowie ponoć smakują mu najbardziej.
Dorian prychnął cicho.
- Ze mną sobie nie poradzi. W przeciwieństwie do was.
Z tymi słowami upił kolejny łyk z bukłaka, mając tylko nadzieję, że przez te kilka sekund nieuwagi nie wpadł do niego żaden zbłąkany insekt. Arien siedział tuż obok, całkowicie nieporuszony.
- Boisz się, mały?
- Nie.
Na Stwórcę. Żeby mały Trevelyan zawsze siedział tak cicho…

Skąd ta nagła senność?
Dorian drgnął, jakby wyrwany z letargu, choć w istocie umysł maga dalej dryfował w przedziwnym stanie zawieszenia. Zupełnie, jakby...
Podróżujemy od paru godzin. Spaliśmy mało. To chyba normalne…
Ale tak nagle?
Chciał wyciągnąć rękę i dotknąć nią czoła. Zabrakło mu sił nawet na to.
Spokojnie. Wszystko w porządku.

Zaśnij. Na chwilę. Strażnicy wszystkiego dopilnują.

Nie mógł. Nie powinien.
To było… dziwne.
Pavus, ty...

Ostatnie, co pamiętał, to widok Ariena truchtającego w kierunku drzew.
A potem nie było już nic.






* Fragment tłumaczenia “The Dawn Will Come”, źródło: http://www.tekstowo.pl/piosenka,trevor_morris,the_dawn_will_come.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz