niedziela, 4 lutego 2018

Tom 2: 5



  - Arien, szybciej trochę!
Josephine naprawdę żałowała, że nie może sobie pozwolić na bycie bardziej cierpliwą i wyrozumiałą matką. Zwłaszcza teraz, o poranku, jednej z nielicznych chwil w przeciągu całej doby, gdy ona i jej syn mogli spędzić trochę czasu tylko we dwoje. Teoretycznie nie robili wówczas niczego spektakularnego - ot, jedli przygotowane przez służbę śniadanie i zakładali także czekające już na nich ubrania. Zgodnie z protokołem również w tych czynnościach powinno im towarzyszyć przynajmniej paru służących, Josephine jednak konsekwentnie ich odprawiała. Poranki były porą należącą wyłącznie do niej i Ariena. Nie potrzebowała pomocy, by być matką - a przynajmniej próbowała sobie to wmawiać.
Cóż. To zależało też od tego, czy sam mały Trevelyan raczył z nią współpracować. Teraz zaś stawiał zdecydowany opór.
 - Arien… - Zerknęła na niego kątem oka. Siedział na brzegu jej łóżka, dalej w piżamie, tak, jak go zostawiła; ubranie dzienne leżało obok niego, złożone w elegancki stosik. Od niedawna chłopiec był w stanie ubrać się sam, zakładając, że… chciał. I nie odpłynął gdzieś myślami.
No i nie trząsł się od gorączki. Na Stwórcę, był tak strasznie chorowity…
Nie krzycz.
Nawet, jeśli czasem masz ogromną ochotę to zrobić.
Josephine podeszła do syna i kucnęła przed nim; na szczęście dość proste szaty Inkwizytorki nie utrudniały tego rodzaju manewrów. Konsekwentnie odrzucała propozycję ubrania się w coś bardziej eleganckiego; ostatecznie, Inkwizycja nie reprezentowała luksusu, ani nawet do tego nie pretendowała. Była organizacją w dużej mierze wojskową, a jej poprzedni dowódca walczył na pierwszej linii frontu. Choć pod tym względem sama Josephine zdecydowanie nie zamierzała iść w jego ślady, tak radykalna zmiana wizerunku zdecydowanie nie przyniosłaby żadnych korzyści.
A w konsekwencji… Tak. Jej odzienie było odwzorowaniem szat Leira Trevelyana.
Na Stwórcę. Myśl o nim dalej bolała.
Nie rozklejaj się przy dziecku.
Pokręciła lekko głową. Arien chyba nawet tego nie dostrzegł.
 - O czym tak dumasz? - zagadnęła możliwie cierpliwie, jednocześnie przetrawiając myśl, że i tak siedzą tu o wiele za długo. Tyle spraw odwlekała już do granic możliwości, tyle kwestii wymagało jej bezpośredniego udziału…
Za dużo. Za dużo.
I za bardzo bolało. Gdzieś tam, w środku.
Nie przy dziecku.
Arien drgnął, spojrzał na matkę, a w końcu ziewnął potężnie, zasłaniając usta dłonią.
 - Chcę spać - oświadczył.
Jeszcze niedawno potraktowałaby to jako standardowe wyznanie śpiocha. Jednak od paru dni, a konkretniej - od kiedy jeden z uzdrowicieli przyszedł do niej ze skargą na syna, który to chciał ukraść z ich zapasów znaczne ilości leków nasennych, takie stwierdzenia wywoływały w kobiecie wyłącznie niepokój.
Na Stwórcę. Zareagowała wtedy za ostro, o wiele, o wiele za ostro. I co gorsza, dalej nie znała odpowiedzi na pytanie, dlaczego jej syn to zrobił.
Ludzie dążyli do odpłynięcia w niebyt z tysięcy powodów - ale dlaczego miałoby tego chcieć tak małe dziecko?
Cóż. Teraz, przez wcześniejszy wybuch gniewu, pozyskanie odpowiedzi zabierze jej dwa razy więcej czasu.
Uśmiechnęła się, miała nadzieję, że wystarczająco szczerze.
 - A o czym śniłeś? - zapytała z ciekawością.
Arien drgnął, jakby rozważając wszystkie za i przeciw potencjalnego udzielenia odpowiedzi. Zabawne, jak mało rzeczy robiło to dziecko pod wpływem impulsu, machinalnie - jak przystało na szkraba w jego wieku. W jak zawsze uprzejmej opinii cioci Vivienne był to syndrom mocno opóźnionego czasu reakcji. Josephine jednakże umiała skojarzyć to wyłącznie z jedną osobą.
Nic bez namysłu, co?
Najwyraźniej młody Trevelyan podjął ostateczną decyzję.
 - Widziałem tatę - oświadczył z pełną powagą.
Och.
Josephine zacisnęła usta; jej wzrok mimowolnie powędrował w kierunku obrazu, na który, co wiedziała, spojrzał także Arien. Leir konsekwentnie wyśmiewał wszelkie próby zamieszczenia swojego portretu w prywatnych komnatach; uważał, że, wbrew temu, co mogło się jej wydawać, nie osiągnął jeszcze tak wysokiego poziomu snobizmu, by patrzeć na swoje odbicie przed snem. Teraz mogła spokojnie zamieścić tu jeden z już powstałych wizerunków Inkwizytora; ostatecznie, cóż innego jej zostało?
Nie szukała obrazów przedstawiających epickie starcie Trevelyana z Koryfeuszem czy kimkolwiek innym; zbyt często przeżywała te sceny we własnych koszmarach. Zdecydowała się na najprostsze z możliwych ujęć, banalne w sumie przedstawienie Leira na tronie w Sali Głównej. Malarz całkiem dobrze oddał rysy jego twarzy; w ostatecznym rozrachunku nie liczyło się dla niej nic więcej.
Co jakiś czas zwracała uwagę Ariena na wiszące w jej pokoju malowidło. Rzecz jasna, nie groziło mu całkowite zapomnienie o ojcu; nie pozwoliłyby na to same uwarunkowania polityczne. Chciała jednak, by jego umysł utrwalił nie tylko historyczne przekazy o zwycięstwie Inkwizytora; by ojciec pozostał przede wszystkim żywym człowiekiem.
Nie wiedziała, czy udało się jej cokolwiek osiągnąć. Zakładała, że Arien jest zbyt mały, by zdawać sobie sprawę z powagi sprawy, nawet, jeśli zachowywał się dojrzalej, niż jakikolwiek znany jej szkrab. Teraz jednak…
 - Wyglądał tak, jak na obrazie?
 - Tak. Prawie. - Arien pomachał od niechcenia nogami; choć w opinii Josephine rósł jak na drożdżach, siedząc, dalej nie sięgał stopami podłogi. - Mówił, że żyje. I że spotkał Andersa.
To nie były słowa, które mógłby wygenerować w sennych wizjach sześciolatek.
Inkwizytorka zmarszczyła brwi.
 - Coś jeszcze mówił? - Stwórco, skąd ta nerwowość w jej głosie? Czy naprawdę tak działała na nią jakakolwiek wzmianka o mężu?
A jeśli to coś więcej?
Leir był magiem, tak jak i Arien, nawet, jeśli ten drugi nie panował nad swoją mocą w wystarczającym stopniu. Josephine zdawała sobie sprawę, przynajmniej w teorii, że możliwe jest spotkanie dwóch magów w Pustce.
Arien zmarszczył brwi. Był jeszcze taki mały… Dorian dopiero uczył go obchodzenia się z Pustką. Z całą pewnością chłopiec nie byłby w stanie nawiązać tego rodzaju połączenia.
 - Że… przeprasza. Za wszystko, mówił dużo rzeczy. - Zmarszczył brwi jeszcze bardziej. - Strasznie dużo gadał.
Leir potrafiłby zagadać nawet tę małą paplę.
Przede wszystkim jednak - Leir umiałby nawiązać z nim kontakt.
 - Jeszcze raz, Arien. - Naprawdę starała się mówić powoli. I spokojnie, mimo serca, które właśnie stanęło jej w gardle. - Tata mówił… że żyje?
 - Tak. Że to wybuchło, ale żyje. - Spojrzał na nią pytającym wzrokiem. - Mamo, czym jest “to”? Co wybuchło?

To przecież…

*

Leżała na ziemi. Czuła chłód podłogi, lekkie drgania, gdy ktoś przeszedł tuż obok jej głowy. Słyszała płacz Ariena, głośny, rozdzierający. To ostatnie podziałało na nią jak kubeł zimnej wody.
Muszę wstać!
Chciała to zrobić, zerwać się gwałtownie i natychmiast pobiec do płaczącego gdzieś obok syna. Ktoś jednak położył dłonie na jej ramionach i zacisnął na nich palce, uniemożliwiając Inkwizytorce zmianę pozycji.
 - Leż. On tylko najadł się strachu.
Dorian. Josephine odetchnęła lekko, pozwalając, by dotarły do niej też pozostałe bodźce; ktoś musiał podejść do jej syna i wyjaśnić mu coś cicho, chłopiec bowiem zaczął się stopniowo uspokajać. Jego płacz ranił uszy nie tylko fizycznie - chęć pocieszenia swojego pierworodnego dalej była silna, pierwotna, ledwo tłumiona przez zdrowy rozsądek.
Rozejrzała się; dalej byli w jej komnatach. Ile czasu minęło?
 - Zemdlałaś - wtrącił Dorian, najwidoczniej dostrzegając jej niepewną minę. - Arien wystraszył się i pobiegł po mnie. Przynajmniej wie, kto jest największym bohaterem w Twierdzy - dodał, uśmiechając się lekko, bez pychy i bez złośliwości. Pocieszająco.
I z troską.
Nim Josephine zdążyła odpowiedzieć, Arien dopadł do matki w paru susach i zarzucił jej ręce na szyję. Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć tchu; mimo to, odruchowo odwzajemniła uścisk.
Stwórco. Dalej drżała…
 - Co się stało, moja droga? - Po tym, w której części komnaty stała Vivienne, można było założyć, że to ona uspokoiła płaczącego Trevelyana. Zaklinaczka miała ten sam wyraz twarzy co zwykle - zdystansowany, badawczy, sceptyczny niemalże. Ba, Josephine nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z upływem lat te cechy kobiety stawały się chyba coraz bardziej dostrzegalne.
To nie jest informacja dla ciebie.
Pokręciła głową, jednocześnie okręcając się nieco, dalej z Arienem w ramionach; patrząc synowi przez ramię, spróbowała nawiązać kontakt wzrokowy z klęczącym obok Dorianem. Mag dalej wpatrywał się w nią z troską; zmarszczyła lekko brwi, licząc, że ten gest zwróci jego uwagę.
Oczywiście, że zwróci. Nie uczyniłabym Ambasadorem osoby niewrażliwej na takie rzeczy.
Tevinterczyk odpowiedział tym samym gestem, przelotnym, subtelnym. Całkowicie dla niej zrozumiałym.
 - Co tu się dzieje?!
Dopiero teraz zauważyła, jak wielu gapiów zebrało się w jej komnacie; zupełnie, jakby wieść o omdleniu Inkwizytorki obiegła nie tylko Twierdzę, ale przynajmniej pół Fereldenu. Ktoś zdeterminowany próbował przebić się przez ten tłum; ponad głowami służących i pojedynczych strażników dostrzegła w końcu znajomą twarz Cullena. Zauważyli ją zresztą także sami podwładni, natychmiast próbując rozejść się na boki.
Za dużo ich tutaj.
 - Wszystko w porządku - zapewniła, nim Komendant zdołał dotrzeć do niej i Ariena.
Chyba nie mówię tego po raz pierwszy? A może…
Słowa syna uderzyły ją z siłą taranu - i dalej obijały się o każdą ścianę umysłu Inkwizytorki, utrudniając racjonalne myślenie.
Widział go.
To mogła być pomyłka. Przypadek, majak, wywołany zbyt długim wpatrywaniem się w obraz, nawet złośliwy demon. Nic prawdziwego.
Nie dopuszczała do siebie żadnej z tych możliwości.
On go widział! On żyje!

Dorian zasłużył na to, by wiedzieć.

*

 - Twierdzi, że rozmawiał z Leirem.
Wiadomość wywarła na rozmówcy oczekiwany skutek; przez ułamek sekundy twarz Doriana odzwierciedlała dokładnie te same emocje, które rozsadzały umysł Inkwizytorki - na czele z absolutnym, bezbrzeżnym niedowierzeniem, a także pewną dozą… nadziei?
Dalej sobie nie wybaczyłeś, prawda?
Mag szybko jednak spoważniał - zmarszczył brwi, patrząc na Josephine z tradycyjną już niemalże mieszaniną troski i sceptycyzmu.
 - Jose, zdajesz sobie sprawę, że to może być… wszystko? Demon, duch, przypadek, znak, że każesz mu się wgapiać w ten obraz zdecydowanie zbyt długo? - Och, oczywiście, spodziewała się tych słów. Tevinterczyk de facto wyrażał w ten sposób zarówno swoje, jak i jej obawy - które w dodatku miały oczywiste dla wszystkich podstawy. Musieli być ostrożni, stale, nieprzerwanie - mieć nadzieję, ale i nie dawać się jej ponieść, niczym liść wiatru. Josephine była tego doskonale świadoma.
Ale teraz, w tej chwili, ta nadzieja krążyła w jej żyłach jak… jak lyrium. I nie zamierzała pozwolić jej zgasnąć.
 - Wiem, Dorian - zapewniła go łagodnie, kątem oka sprawdzając, czy w drzwiach nie stoi żaden wścibski służący. Wiedziała, że od kiedy została Inkwizytorką - i matką - jej zachowanie wykraczało poza szeroko pojętą ostrożność, realizując raczej znamiona paranoi. To nie tak, że wcześniej nie była narażona na niebezpieczeństwo, przeciwnie, wizja Domu Spoczynku dalej stawała jej przed oczyma, jednak obecna sytuacja była czymś całkowicie innym. Teraz wiedziała, że na świecie jest cała masa osób, które chciały pozbawić ją życia - ba, część z nich mogłaby wskazać nawet z imienia.
Gdyby Leir wiedział, co zrobiła z jego - ich -  nazwiskiem fereldeńska propaganda…
 - Chcę tylko, żebyś to sprawdził - ciągnęła, widząc, jak Pavus wyraźniej marszczy brwi. - Leir mówi, że to się powtarza. Że sam do tego dąży, próbuje pomóc, że po to wykradał te leki…
Dorian zmarszczył brwi.
 - Leir?
Natychmiast zrozumiała swoją omyłkę.
 - Przepraszam. Rzecz jasna, chodziło o Ariena. Ja… - Josephine urwała, słysząc, jakłamie się jej głos. Co właściwie chciała dodać? Że nie mogła odrzucić tej jakże ulotnej nadziei? Że jak nigdy złościł ją fakt, że sama nie jest magiem i nie może sprawdzić swoich podejrzeń na własną rękę? Czy może, że…
 - Jesteś po prostu zmęczona, Jose - wszedł jej w słowo Dorian. - Zdarza się nawet największym bohaterom.
Nie próbował poprzeć swoich słów uśmiechem; kobieta już dawno zresztą zauważyła, że od czasu wszczęcia oficjalnej wojny z Fereldenem, Dorian uśmiechał się niezwykle rzadko - nie wspominając o robieniu tego w sposób szczery. Mimo upływu lat, nie darował sobie błędu, jakim było uwolnienie Adaara, a przy okazji udzielenie pomocy Nepharienowi - późniejszym przywódcom elfiej rebelii, w której właśnie wykrwawiało się Orlais.
Błędu, jakim było nieudzielenie pomocy Inkwizytorowi, co, być może, pozwoliłoby im uniknąć wybuchu Kotwicy - i wojny z Theirinami.
Ja sama nie wiem, czy mu wybaczyłam.
Żałował szczerze i przy każdej okazji próbował odkupić swoje miny. Trzymała się tej myśli równie kurczowo, jak on sam.
 - Zmęczona, przerażona… przytłoczona - przyznała cicho. - Wszystko naraz. W każdym bądź razie… chcę tylko, żebyś sprawdził, czy Arien ma rację.
Dorian przekrzywił nieznacznie głowę.
 - A wiesz, że mówi się “w każdym razie”, Wasza Miłość? - zapytał łagodnie. Nie zamierzał czekać na reakcję. - Jak sobie życzysz, Josephine. Po prostu… nie nastawiaj się na nic, proszę. To za dużo rozczarowań, jak na jedną antivańską główkę.


***

Więcej. Więcej. Więcej.
Spal ich wszystkich.
Sukinsyny były sprytne. Stolicę otaczały bariery ochronne, wyraźnie inspirowane zdolnościami shemleńskich Templariuszy - niwelowały większość ataków przeprowadzonych za pomocą magii. Potrzebował dwa razy więcej czasu, niż zakładał, by zrównać to cholerstwo z ziemią.
W istocie był jedyną osobą, której moc potrafiła przebić się przez tę ochronę - a mimo to, Fen’Harel dalej nie pozwalał mu uwolnić pełni swojej energii. Czuł, jak blokada boga zaciska się na jego umyśle niczym obręcz; ograniczała go, zmuszała do uderzania zaklęciami raz za razem, posyłania jednej serii pocisków po drugiej. Rozwalania tego syfu kawałek po kawałku.
To tylko go nakręcało. Coraz bardziej. I bardziej.
Gdy runął mur chroniący Val Royeaux, Nepharien krzyczał najgłośniej ze wszystkich.
Zabij ich wszystkich. Zabij!
Był widoczny z daleka; moc znamienia rozprzestrzeniła się po całym jego ciele, zupełnie, jakby stał się pochodnią podtrzymującą boski ogień.
Tamci muszą srać ze strachu.
Uśmiechnął się i posłał kolejny pocisk, nawet nie koncentrując się na trafieniu w coś szczególnego. Być może Fen’Harel nie zamierzał mu pozwolić na tego rodzaju marnotrawstwo, energia uderzyła bowiem prosto w jedną z niezliczonych wieżyczek; pod jej wpływem konstrukcja zgięła się pokracznie.
Popraw.
Natychmiast to zrobił. Wieża runęła na plac, grzebiąc pod sobą przynajmniej kilkanaście osób.
A jeśli tam był ktoś z naszych?
Myśl, cicha i zupełnie odmienna od tego, co panowało w jego umyśle od dobrych paru dni, zgasła, ledwo zdążył ją zauważyć.
Skup się na tym, co istotne.
Wokół panował zgiełk. Towarzyszące mu elfy, nareszcie zdolne do walki, rzuciły się na przeciwnika niczym stado wilków. Fakt, że orlezjańskich żołnierzy było o wiele mniej, niż pierwotnie zakładano, w dodatku częstokroć kontuzjowanych jeszcze przed rozpoczęciem walki, zdecydowanie podnosił morale.
Elfy krzyczały z całych sił. Śpiewały elficką pieśń.
I usłyszały odpowiedź. Niesamowite, ilu płaskouchych zareagowało na wezwanie; widział te wychudzone, brudne twarze, drobne postaci uzbrojone we wszystko, co tylko miały pod ręką. Jakim cudem było ich tutaj aż tyle? Jakim cudem znali słowa dalijskiej pieśni?
Prowadź ich wszystkich.
Szumiało mu w głowie. Zużył tak dużo mocy… ale przecież, czy nie miał jej dwa razy więcej? Czy po jego stronie nie stał sam Fen’Harel? Cholera, dlaczego miałby się ograniczać?
Odetchnij. Daj im się wyszaleć.
Tak, to rozsądny argument. Rozluźnił mięśnie, próbując uspokoić oddech i powstrzymać szalejącą wokół niego energię - zupełnie, jakby chciał upchnąć coś w o wiele za małym worku. I to dziurawym w paru miejscach.
Krzyk. Krew.
Shemleni wrzeszczą jak zarzynane świnie.
Rozejrzał się. Rzecz jasna, słyszał o zabójstwie cesarzowej Celene i konflikcie trawiącym Orlezjańczyków; czy ci idioci w ogóle wybrali kogoś na miejsce zabitej władczyni? Czy ktokolwiek panuje nad tym burdelem?
Bez względu na to, czy i jakie miano nosił nowy król Orlezjan - niewątpliwie zajął najbardziej reprezentatywny, najlepiej strzeżony budynek w mieście. I kryje się gdzieś w jego najlepiej strzeżonych odmętach.
I pokłoni się nam jako pierwszy.
I zdechnie jako ostatni.

*

 - Nepharien?
O, on dalej tutaj?
Wystarczyło, by elf spojrzał na swojego towarzysza, by natychmiast zganił się za tę myśl. Jak w ogóle mógł sobie zadać takie pytanie?
Zresztą, kto je postawił - on, czy Fen’Harel?
Cholera, ile czasu minęło? Nepharien zmarszczył brwi; miał wrażenie, że ktoś wyciął mu ze wspomnień przynajmniej kilka dni. Teoretycznie był w stanie odtworzyć to, co się wówczas wydarzyło - pamiętał upadek wieży, pamiętał, jak wręczył nóż jednej z byłych służących, elfce, która z dziką, pijacką wręcz radością na twarzy poderżnęła gardło swojej niedawnej pani. Pamiętał, że w jej ślady poszli następni.
Pamiętał też minę tego generała, żałosnego człowieczka, jakoby próbującego zapanować nad chaosem - teraz, gdy wszyscy potencjalni pretendenci do tronu w zasadzie wymordowali się sami. Tak cudownie tępa, wykrzywiona z przerażenia! Nepharien śmiał się wówczas tak bardzo, że miał problemy z odcięciem mu głowy.
Tak. Tak było. A przynajmniej… chyba tak się zachował.
Czy Yor tam był? Chyba…
 - Na Stwórcę, Neph, ty mnie słyszysz w ogóle?! - Głos qunari sprowadził go z powrotem do rzeczywistości; Posłaniec zamrugał, odkrywając, że po raz kolejny jego myśli powędrowały w innym kierunku. O ile w jakimkolwiek…
 - Przepraszam - odezwał się w końcu, głosem tak chrapliwym, że zaskakującym nawet dla niego. Czyżby krzyczał? - O co chodzi?
Teraz, po raz pierwszy od przynajmniej paru dni, mógł przyjrzeć mu się uważniej. Ku swojej własnej uldze, nigdy nie widział Adaara zaangażowanego w bezpośrednie walki; rogacz zwykle pełnił funkcję jego - niepotrzebnej w sumie, acz całkiem efektownej - gwardii, w razie potrzeby służąc też umiejętnościami uzdrowiciela. Jak na razie nikt nie odważył się zakwestionować jego obecności w, nomen omen, elfiej rebelii; autorytet Posłańca dalej był zbyt duży, by kwestionować podjęte decyzje. A przecież miało być tylko lepiej, czyż nie?
Sądząc po minie Yora - niekoniecznie.
 - Jak się czujesz? - zagadnął uzdrowiciel, patrząc na niego z troską. Po prawdzie, on zawsze patrzył na niego z troską, a przynajmniej przez zdecydowaną większość swojego istnienia. I to od dobrych kilku lat. - Wyglądasz na… wykończonego.
 - Ech, nie zaczynaj znowu - mruknął, mimo, iż jakaś część jego umysłu chciała zdecydowanie przytaknąć temu stwierdzeniu. Cholera, tak, był masakrycznie zmęczony; teraz, gdy adrenalina opadła, czuł to w całym swoim ciele. Z jednej strony był to fakt banalny, logiczny wręcz, biorąc pod uwagę to, co przeżył w przeciągu ostatnich paru dni  - z drugiej jednak strony był to fakt przerażający. Bo w końcu, czy jako Posłaniec, osoba natchniona przez Fen’Harela, nie powinien… nie czuć zmęczenia?
A jeśli po prostu nie był godzien?
Natychmiast odrzucił tę myśl. Ukrywanie swego stanu przed Fen’Harelem nie miało sensu - ostatecznie, czyż i tak nie miał wglądu do każdej jego myśli? Najrozsądniejsze było przyjęcie, że to zmęczenie, jakkolwiek dojmujące, nie miało żadnego znaczenia w perspektywie ich planu. A skoro tak, to nie mógł się poddać niczyim sugestiom - bez względu na to, kto był ich autorem.
 - Jest dobrze, Yor. Uwierz mi, jest dobrze.
Oczywiście, nie zamierzał uwierzyć. Widział to w jego oczach.
 - Co chcesz zrobić teraz, Neph? Skoro Val Royeaux zostało podbite…
Tak jakby to zależało od niego! Nepharien musiał przyznać, że nie był pewny dalszych działań - ostateczna decyzja należała przecież do Fen’Harela, ten zaś nie dzielił się z nim swoimi planami szybciej, aniżeli było to potrzebne. Ostrożnie zakładał, że ich kolejnym celem okaże się Ferelden, duszony przez własną rękę niezgorzej, niż Orlais. Co więcej, to właśnie tam swoją siedzibę miała Inkwizycja; kolejny argument, by zrównać ten kraj z ziemią.
Swoją drogą, co z tym blondwłosym pajacem?
 - Mógłbyś odpocząć - dodał ostrożnie Yor, nie doczekując się jakiegokolwiek komentarza. - Chociaż przez chwilę, zanim to znamię… - Zawahał się.
No co? Wyczerpie go? Zawładnie nim? Wysadzi w powietrze?
 - Zauważyłeś, że ono zmienia kolor?
Nepharien zmarszczył brwi, mimowolnie przenosząc wzrok na swoją rękę. Chwała, że elfy posiadały równie wrażliwy wzrok, co qunari; istotnie, szybko dostrzegł, że jego znamię, dotychczas intensywnie zielone, teraz zmieniło kolor, najwidoczniej przechodząc w pomarańczową barwę. Zabawne. Nie zauwazył tego wcześniej.
 - No i co z tego?
 - Może to coś znaczy? Że, nie wiem… - Yor zacisnął nerwowo wargi, najwidoczniej szukając sensownego, a jednak dogodnego dla własnej teorii wyjaśnienia. - Że to dla ciebie za dużo. Że potrzebna jest przerwa.
Elf prychnął ze wzgardą.
 - Szukasz każdej okazji, by mi to wcisnąć. Dość! - Uniósł ręce, gdy tylko dostrzegł, że qunari chce odpowiedzieć, jednocześnie zmniejszając dzielący ich dystans. - Po prostu przestań pierdolić i zostaw mnie w spokoju!

Za dużo. Za ostro. Cholera.
Powinien przeprosić.
Nie.
Głos odezwał się w jego głowie, nagle i surowo, praktycznie paraliżując Posłańca, zmieniając go w kamień. Czy Yor to widział? Czy może uznał, że po raz kolejny jego partner odpłynął w rozważania, do których sam nigdy nie miał mieć dostępu?
Nie przepraszaj. To nie twoja wina, że on nie rozumie.
Ale…
Nie przepraszaj.
To był rozkaz. Wszelkie wyjaśnienia pełniły tu funkcję w gruncie rzeczy ozdobną. Fen’Harel nie troszczył się o zrozumienie swojego Posłańca.

Skup się na ważnych rzeczach.
Skup się na zemście, Posłańcu. Rozpętałeś rewolucję. Ona nie będzie czekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz