“Chcę poczuć twoją moc, Trevelyan”.
O Stwórco. A to był dopiero początek tej farsy.
Propozycja zamiany ról wyszła nagle i, co tu kryć, całkowicie go
zaskoczyła. Do tego stopnia, że musiał upewnić się, czy przypadkiem nie jest to
wyjątkowo nieudolna forma żartu.
“Ile razy mam powtarzać, Trevelyan?”
Nie zamierzał jej rozczarować. Skoro tak bardzo zafascynowały ją
błyskawice, którymi potraktował swojego przeciwnika, czemuż miałby jej
odmawiać?
Wiedział, że nie mógł przekroczyć granicy. Delikatne wyładowania, które
promieniowały z jego dłoni, skrzyły się niczym świetliki, sprawiały, że ciało
kobiety przeszywały coraz silniejsze dreszcze. Zadawał ból za każdym razem, gdy
tego zapragnęła; w końcu przestał nawet czekać na przyzwolenie z jej strony.
Elissa nie musiała wiedzieć, jak skomplikowane było to zaklęcie i jak
niewiele było w nim samego ładunku elektrycznego, który zapewne zabiłby ją na
miejscu. Nie musiała też wiedzieć, jak wiele wysiłku kosztowało go, aby tego
nie sprawdzić.
Mógłby ją zabić. Jasna cholera, wystarczy jedno zaklęcie, jeden
solidniejszy wstrząs. Z dłonią na jej gardle, jej sercu, albo nawet w niej
samej - to wszystko była kwestia chwili. Jednego, ostatniego kroku.
Nie mógł. Nie chodziło tylko o pragmatyzm, który podpowiadał, że nie
wyplątałby się z oskarżenia o zabójstwo królowej Fereldenu, ani nawet o
świadomość, że z królem Alistairem u sterów to państwo upadnie prędzej, niż
stopnieje śnieg. To demony, otaczające ich z każdej strony, wbijające swoje
upiorne ślepia w jego pokryte bliznami plecy, skutecznie hamowały chęć mordu
Inkwizytora.
Co więcej, sądząc po częstych i cokolwiek niewybrednych komentarzach,
najwidoczniej nie uważały go za godnego przeciwnika.
- Mocniej
w nią!
Samą Elissę zresztą też nie.
- Jęczysz
jak stara pudernica, Theirin!
Stwórco. W imię czego…
- Już
wymiękasz?! Mam ci pokazać, jak to się robi?!
*
- Ej.
Trevelyan.
- Hmm?
- Nie
mogę ruszyć ręką.
Oderwał wzrok od okna, bodaj swojego ulubionego punktu w komnacie królowej
Elissy i przeniósł wzrok na kochankę. Kobieta zwykle wstawała później, nie dość
późno jednak, by nie móc uczynić z ubierania się długiej i skomplikowanej procedury,
w której standardowo uczestniczył też sam Trevelyan. Nie raz i nie dwa sam
zaoferował jej swoją pomoc - ledwo powstrzymując chęć, by nie napluć kochance w
twarz.
Stwórca jeden wie, jakby to zinterpretowała.
- Coś
cię boli, Elis?
Widział, że coś jest nie tak; dostrzegł to w jej minie, śmiesznie
zmarszczonym nosie, zupełnie, jakby jej problemowi towarzyszył jakiś
nieprzyjemny zapach. Czasem sam chciał się tak skrzywić na jej widok.
Elissa spojrzała na niego i kiwnęła głową.
- Chodź
tu. Spójrz.
Już z daleka dostrzegał, że coś jest nie w porządku. Lewa ręka Elissy
wygięta była pod dziwnym kątem, a sama królowa, choć zaciskała nerwowo palce na
swoim nadgarstku, najwidoczniej miała problem ze zmianą tej pozycji.
Najwidoczniej. W tym przypadku nie zamierzał jednak ufać żadnym pozorom.
- Możesz…
zdjąć częściowo iluzję?
Elissa zmarszczyła brwi.
- “Częściowo”?
- Tyle,
żeby odsłonić rękę. Chcę się jej przyjrzeć.
Kobieta prychnęła.
- A
co? Boli cię oglądanie mnie w całej okazałości?
Jasna cholera. Naprawdę…?
Nie daj się jej sprowokować.
Wdech, wydech. Oddychaj.
- Chcę
pomóc, Elis. Nie zobaczę, co jest nie tak, jeśli będzie mi to zasłaniać twoja iluzja.
- A
co stoi na przeszkodzie, żebym zdjęła ją całą? - Widział to w jej oczach. Ona naprawdę
chciała go sprowokować.
Niedoczekanie twoje.
- W
porządku. Zdejmuj.
Tym razem był przygotowany. Znajomy odór śmierci uderzył go w nozdrza, ale
nie oszołomił tak bardzo, jak za pierwszym razem. Co wcale nie oznaczało, że
zdoła zapanować nad odruchem wymiotnym - i dobrze o tym wiedział.
Czy z nią… jest jeszcze gorzej, niż ostatnio?
Nie było mowy o pomyłce. Jej szarą skórę pokrywało o wiele więcej ciemnych
plam, chyba nawet jeszcze czarniejszych, niż ostatnio; Leir szybko porzucił
jednak ich nazbyt dokładną obserwację. Zamiast tego przeniósł wzrok na lewą
rękę królowej - i natychmiast dostrzegł, że wyróżnia się ona nawet na tym
skądinąd upiornym tle.
Zaklął w duchu.
- Mogę?
- Jakimś cudem zachował neutralny ton głosu, choć jakaś część osobowości Inkwizytora
marzyła tylko o tym, by wyjść i z hukiem zamknąć za sobą drzwi. Nie zamierzał poddać
się temu pragnieniu; zamiast tego ostrożnie chwycił królową za rękę, równie
powoli podnosząc ją do poziomu swoich oczu.
Coś chrupnęło.
- Kurwa
twoja mać, Trevelyan! - Elissa szarpnęła się gwałtownie, jeśli nie z bólu, to
ze strachu. Instynkt zadziałał u niej szybciej, niż resztki zdrowego rozsądku;
błyskawicznie zacisnęła zdrową dłoń w pięść i uderzyła nią prosto w twarz
Trevelyana, nim ten zdołał zareagować bodaj najprostszym zaklęciem ochronnym.
Cios był celny - i tylko brak odpowiedniego rozpędu sprawił, że nie
skończył się on złamaniem. Leir zaklął paskudnie, odruchowo zasłaniając twarz
jedną ręką, drugą ratując się przed upadkiem na jakże miękkie, królewskie łoże.
Jasna cholera. Spędził na nim dość czasu.
Kolejny cios Elissy został odbity - i skonfrontowany krótkim, choć mocnym
wyładowaniem. Syk błyskawicy był niewiele cichszy, niż krzyk samej królowej;
ten urwał się jednak nagle, przerwany przez odgłos głuchego uderzenia na
ziemię.
Cisza. Nie, chwila, ona…
Płakała?
Trafiłeś do domu wariatów, Trevelyan.
A jednak. Elissa naprawdę płakała jak dziecko.
Opuścił dłoń, przelotnym gestem upewniając się, że nie złamano mu żadnej
kości. Dopiero wtedy przeniósł wzrok na kochankę.
Leżała na ziemi, ciasno zwinięta w kłębek, kurczowo zaciskając palce na
lewej, dalej dziwnie wygiętej ręce. W blasku dnia mógł dostrzec cały kręgosłup
kobiety, doskonale widoczny pod cienką niczym pergamin skórą; gdyby nie pomoc
demonów, Elissa z pewnością nie byłaby w stanie unieść ciężaru nawet własnego
ciała.
Nie, skoro wydawało się, że nawet własny płacz lada moment rozerwie ją na
kawałki.
Chyba właśnie tak wyglądają banshee…
To twoja szansa.
Miał szansę to wykorzystać. Za długo w to brnął, by chociaż nie spróbować.
Płakała tak głośno, że nie był w stanie zapanować nad grymasem; mimo to,
zmusił się, by wstać z łóżka i uklęknąć na podłodze tuż obok niej. Położyć dłoń
na jej ramieniu, w dotyku… niepodobnym absolutnie do niczego.
Ostrożnie. Nie połam jej. Nawet, jeśli masz ochotę.
- Elis...
Powtórzył jej imię dwa razy. W końcu otrzymał odpowiedź.
- Ona…
O-ona… - Elissa pociągnęła nosem kilkakrotnie, nim wreszcie spojrzała mu w oczy.
- Ona… chyba zaraz odpadnie, Trevelyan.
Co…?
- Elis,
ale jak…?
- Nie
wiem, kurwa! Jak nią ruszyłeś, poczułam, że coś… - Głos załamał się jej ponownie;
nie naciskał, nie protestował, nawet, gdy pokryła swoimi łzami całą dłoń, którą
wyciągnął w jej stronę.
Nie. Tego już naprawdę za wiele.
Nie rezygnuj teraz, idioto.
- Co
z iluzją, Elis? - Spokój w jego głosie nijak nie pasował do tej groteskowej
sytuacji; na litość, nie pokrywał się nawet z jego własnymi uczuciami,
oscylującymi gdzieś pomiędzy zdumieniem, a najczystszą pogardą.
TO jest prawdziwa cena za korzystanie z magii krwi? A może zawinił tylko
fakt, że Elissa pozostawała niemagiem?
Ale w takim razie jak doprowadziła do podpisania paktu? Choć powiedziała mu
o wiele więcej, aniżeli by chciała, ten szczegół z jej życia pozostawał dla
Trevelyana tajemnicą. Żeby go zdobyć, musiał być cierpliwy. Niezwykle
cierpliwy.
Łatwo powiedzieć.
Nie odpowiedziała, w dalszym ciągu zanosząc się płaczem. Czekał więc.
Cierpliwie.
Aż zamilkła.
- Elis?
Cisza. Czy ona…?
- Iluzja…
zasłoni to, co trzeba - szepnęła w końcu królowa; dopiero teraz, gdy odsunęła głowę
od jego dłoni, dostrzegł, że jej łzy zmieszane były z krwią. - Ale sprawność,
ja… cholera, Leir, ja naprawdę nie mogę nią…
Od kiedy mówiła do niego po imieniu?
Zmarszczył brwi.
- Czy
demony nie są w stanie tego naprawić?
- Są
- odpowiedziała bez wahania. - Niewątpliwie są...
Wstała powoli, dalej podtrzymując swoją lewą rękę, zupełnie, jakby bała się
uszkodzić ją jeszcze bardziej. Zapewne zaciskałaby ze zdenerwowania usta, gdyby
mogła.
Wiele z nich nie zostało.
- Ale
za jaką cenę...
To chyba ten moment, gdy powinien jej współczuć, prawda? Miał przed sobą
Bohaterkę Fereldenu, kobietę, która, co musiał przyznać, poświęciła więcej, niż
ktokolwiek, by ocalić ten padół łez i rozpaczy. Gdy walczyła z Arcydemonem, był
zamkniętym w Kręgu szesnastoletnim szczylem, który, co jasne, marzył o wolności
i władzy - ale nie śnił nawet, że przyjdzie mu te wizje spełnić. Odegrać tak
ważną rolę.
Cierpiała. Widział to w każdym jej ruchu; słyszał w każdym wypowiedzianym
słowie.
W tym momencie Elissa Theirin była złamana. Zdana na jego łaskę.
Nie. Nawet nie próbował jej współczuć.
- Coś
wymyślimy, Elis. Obiecuję.
*
Atak nadszedł w nocy.
Był taki sam, jak zawsze. Ból zaatakował go bez ostrzeżenia, dokładnie w
tej samej chwili, gdy błysk zielonego światła rozświetlił całą komnatę. Kotwica
rozbłysła gwałtownie, jak błyskawica, którą parę dni temu posłał w kierunku Venatori.
Leir wiedział, że krzyczy. I zupełnie nie potrafił nad tym zapanować.
- Trevelyan!
Elissa zerwała się z łóżka, obudzona jego krzykiem; widział, że odruchowo
sięgnęła po miecz, który zawsze, z uporem godnym lepszej sprawy, kładła tuż
obok łóżka, tak blisko, by mieć go na wyciągnięcie ręki.
I po co?
Kobieta zamarła, dalej z dłonią na broni, wpatrując się w Trevelyana
rozszerzonymi ze zdumienia oczyma; zwinięty z bólu, z dłonią przyciśniętą do
klatki piersiowej, zdołał zdusić krzyk i otworzyć oczy, tak, by spojrzeć
królowej prosto w twarz.
Ryk bólu dalej próbował wydostać się z jego ust, napierał z całej siły,
zżerał go od środka.
Nie pozwól mu na to.
Patrzył na Elissę, z twarzą wykrzywioną w bolesnym grymasie, milcząc
uparcie, choć z najwyższym trudem. Widział zdumienie w jej oczach; nigdy nie
opowiadał, jak kapryśna i okrutna zarazem potrafi być moc, którą pozyskał w
bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Wierzył - miał nadzieję? - że nigdy nie
zostanie do tego zmuszony.
Teraz zaś leżał, skoncentrowany wyłącznie na zapanowaniu nad własnym
odruchem, beznadziejnie świadom własnej bezbronności.
Zginie tutaj. Elissa wykorzysta okazję, dar od Stwórcy, jego przeklętą
bezsilność.
A gdy Kotwica uderzyła po raz drugi, nie pozostało już nic, poza bólem.
- Trevelyan!
Przestań wrzeszczeć, wariatko…
Ból ucichł.
Kotwica nie przestała walczyć; mimo zmrużonych do bólu powiek, oczy Leira
dalej rejestrowały to upiorne, zielone światło. Sam fakt, że potrafił
zarejestrować tę zmianę, stanowił jednak całkowitą nowość.
Bolało. Ale był w stanie racjonalnie myśleć.
Otworzył oczy.
Elissa pochylała się nad nim, a jej twarz nie wyrażała niczego, poza pełnym
skupieniem.
Do diabła.
Chciał się rozejrzeć, odsunąć, być może wyjaśnić tę kretyńską sytuację,
choć zapewne pozostawało to całkowicie poza jego zasięgiem. Wtedy zauważył, że
blask Kotwicy został stłumiony, gdy Elissa chwyciła go za lewą rękę, zamykając
ją w swoich dłoniach.
Zapach kwiatów i śmierci. Zapach lyrium.
Zmarszczył brwi.
- Co
ty…?
Jakby wybudzona z transu, królowa odpowiedziała delikatnym uśmiechem.
- Żadna
magia nie oprze się świętemu ogniowi, który wspierają demony - stwierdziła
cicho, nieco mocniej zaciskając palce na dłoni Inkwizytora, praktycznie
wbijając w nią ostre jak szpony paznokcie. Ból z tym związany pozostał umiarkowany,
nie silniejszy, niż kolejne uderzenia Kotwicy.
Bolało. Ale, na Stwórcę, był w stanie normalnie myśleć.
- Możesz
stłumić to jeszcze bardziej?
- Nie.
- Wbrew jego oczekiwaniom, nie odpowiedziała od razu; co więcej, sposób, w jaki
zmarszczyła czoło wskazywał, że naprawdę próbowała spełnić jego prośbę. - Nie
bez sięgania w sam głąb tego… czegoś?
Nie zamierzał pozwolić jej ingerować tak daleko. Nie mógł jednak przeoczyć
faktu, że kobieta sama nie skorzystała z okazji.
Dlaczego? Bała się konsekwencji? A może nie wiedziała, jak?
Kolejne minuty mijały w ciszy, przerwane tylko cichym szelestem, gdy Elissa
zmieniła pozycję na bardziej komfortową, nawet przez chwilę nie puszczając
dłoni Inkwizytora. Zabawne - wyglądała, jakby naprawdę modliła się o jego
zdrowie.
Los ma poczucie humoru.
- Miałeś
już kiedyś… coś takiego?
- Bywało.
Zwykle nie trwało dłużej, niż pół godziny. - Spróbował się uśmiechnąć, wiedząc,
jak żałosny przyniesie to efekt.
Elissa westchnęła.
- Strasznie
problematyczny jesteś, Trevelyan.
I kto to mówił?
- Nic
to. Czekamy.
Do diabła. Ileż by oddał, by czuwał przy nim ktoś całkiem inny…
- Jak
często ci się to… pojawia?
Dlaczego ją to w ogóle interesowało?
- Różnie.
Co kilka tygodni, rzadko co parę dni. Pora dnia czy emocje nie mają
znaczenia - odpowiedział cicho. - W gruncie rzeczy… nie ma reguły.
- Jak
to jest? Co wtedy czujesz?
Myślałaś, że krzyczę z przyjemności, do jasnej cholery?
- Że
ktoś wkłada mi dłoń do kominka. - Kolejna namiastka uśmiechu, chyba jeszcze bardziej
smętna od swojej poprzedniczki. - Mam nadzieję, że nie czujesz się
zainspirowana?
Tym razem królowa odpowiedziała uśmiechem.
- Nie.
Tak całkowicie szczerze, czuję się… pocieszona?
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.
- Pocieszona…?
- Tak.
To samolubne, wiem i w sumie mało mnie to obchodzi, ale… - Zawahała się. - To
naprawdę miłe uczucie, wiesz? Wiedzieć, że na świecie jest ktoś, kogo własne
ciało też chce zabić… Kto sam jest dla siebie największym zagrożeniem.
Na końcu języka miał stwierdzenie, że Kotwica szczęśliwie nie wydziela
zapachu rozkładających się zwłok. W jego obecnej sytuacji tego rodzaju mądrości
byłyby jednak wysoce nierozsądne.
To, że Elissa nie zdecydowała się go jeszcze zabić, nie znaczyło, że nie
mogła zmienić zdania, czyż nie?
- Masz
koszmary, Trevelyan?
Zmarszczył brwi.
- A
kto ich nie ma?
- I
co w nich widzisz?
Ciebie?
- Wiele
rzeczy - odpowiedział ostrożnie, niepewny, do czego dąży jego rozmówczyni. - Zwykle
całą masę osób, które z takich lub innych przyczyn chcą mnie zabić.
- To
nudne masz sny - stwierdziła bez wahania królowa.
- Twoje
są ciekawsze?
Przytaknęła.
- Widzę
masę rzeczy. Kiedyś… widziałam Arcydemona. - Przez chwilę wbijała wzrok w
Kotwicę, z zaskakującym uporem, mimo, iż światło musiało wywoływać u niej ból
oczu. A może to kolejna zasługa demonów? - Potem, wraz z Plagą, ten sen przeszedł.
Ale zostały inne.
O których musiała opowiadać akurat jemu?
Ironia losu. W chwili, gdy w końcu zjednał sobie królową tak bardzo, że ta
nie bała się opowiadać mu o tak osobistych kwestiach, Leir nie marzył o niczym
innym, niż posłanie Theirin do wszystkich diabłów.
Myśl o profitach, Trevelyan. Myśl o fereldeńskim kontyngencie, który
zasilił szeregi Inkwizycji dwa tygodnie temu.
Cholera. Nawet to nie przynosiło ukojenia.
- Co
widzisz?
Roześmiała się cicho.
- Śmierć
swojej rodziny. Rzeź Couslandów, dokładnie tę, którą po dziś opiewają bardowie,
tylko o wiele, wiele bardziej paskudną. Prawdziwą. - Pokręciła głową. - Widzę
dużo więcej, to, co nastąpiło i to, co może nastąpić. Koniec… jest zawsze taki
sam. Odchodzą wszystkie bliskie mi osoby. A… nie jest ich wiele, Trevelyan.
Wniosek nasuwał się sam, prawda? Nie mieć bliskich osób. Po prostu.
Nie możesz jej tego teraz powiedzieć.
Tak jak i wielu innych rzeczy, które miał na końcu języka.
Uśmiechnął się lekko. Kotwica przygasała, migając jak żar z ogniska.
- Wniosek
jest jeden, wasza miłość. Miej tylko takich bliskich, którzy są w stanie się obronić.
*
Nikt nigdy nie zadał Leirowi tak wielkiego upokorzenia, jak Elissa Theirin.
Własne odbicie przypominało mu o tym za każdym razem, gdy stawał przed lustrem.
Przeklęte blizny! Wszystko wskazywało na to, że spędzi resztę życia z
plecami pooranymi niczym szponami wilkołaka - i mnóstwem wspomnień z nimi
związanych.
A przecież było ich więcej. O wiele, wiele więcej.
Jednakże… miał dość sił, by to kontynuować. Zapomnieć o własnej dumie, tak
długo, jak układ pozostawał tajemnicą, pilnie strzeżony przez obie strony.
Doceniać profity z tym związane - zbrojne wsparcie wojsk Fereldenu, spokój na
terenach oficjalnie zajmowanych przez Inkwizycję. Wysłuchiwać pochwał na temat
zręcznej polityki Herolda Andrasty, który w cudowny sposób, ani chybi z pomocą
Stwórcy, zdołał zjednać sobie królową Fereldenu. Dostrzegać aprobatę w oczach
Josephine.
Josephine.
Cholera, gdyby ona wiedziała…
Prawda dręczyła go każdego dnia, wgryzała się w jego umysł z każdym
przeklętym listem, który napływał do Podniebnej Twierdzy z Denerim. Żeby
jeszcze chodziło wyłącznie o różnice światopoglądowe! Gdyby problem sprowadzał
się do rozbieżnych ocen moralnych jego oraz lady Montilyet, z całą pewnością by
go zignorował. Tak długo, jak nie miało to znaczenia dla kolejnych posunięć na
scenie politycznej, Leir zdecydowanie nie zamierzał przejmować się opinią
innych ludzi. Na Stwórcę, miał przecież tysiące innych, ważniejszych spraw na
głowie.
Tak być powinno. Ale nie w tym przypadku.
Zaklął ponownie.
Josephine.
Widział, jak na niego patrzyła. Z tą przedziwną mieszanką sympatii i
strachu zarazem, zupełnie, jak gdyby niepewność uniemożliwiała Antivance
wyduszenie z siebie tego, co miała na końcu języka. Zdawała sobie sprawę z
dzielących ich różnic, będąc zarazem zbyt ułożoną, by po prostu je
zignorować. Każdym dwóm krokom do przodu towarzyszył krok w tył.
A jednak się do niego zbliżała. I co gorsza, Trevelyan nie potrafił - nie
chciał, na litość! - zrezygnować z tego przedziwnego tańca.
Tylko o to chodzi. Tylko o nią chodzi.
Czy zrozumiałaby, gdyby przyznał się do swoich relacji z królową?
Niewątpliwie. Była zbyt rozeznana w niuansach Wielkiej Gry, by potraktować tego
rodzaju historię jako nowość. Być może nawet… byłaby w stanie z tym żyć?
Do diabła, nie. Czym innym jest sucha teoria, ba, czym innym są historie o
innych ludziach zasłyszane na pałacowych korytarzach, czym innym zaś -
doświadczanie ich na własnej skórze. Taki układ nie leżał w naturze Josephine.
Nie był czymś… na co zasłużyła.
Uczucia ponad władzę? Nie zapominasz się trochę, Trevelyan?
Kurwa. A jeśli nawet?
*
- Dawno
się nie widzieliśmy, Leir.
Wieść o wydarzeniach w Halamshiral z całą pewnością dotarła już do uszu
królowej Elissy - razem z samą informacją, że Inkwizytor zaszczycił to miejsce
swoją obecnością. Powody, dla którego nie wyjawił kobiecie celu swojej podróży,
były w dużej mierze prozaiczne; nie chciał, by dowiedziała się, że Inkwizycja
poszukuje sojusznika innego, aniżeli rodzimy Ferelden, przynajmniej dopóki nie
miał pewności, że starania te zostaną zakończone w całkowicie satysfakcjonujący
dla niego sposób. Ostatnie, czego potrzebował, to starcia z wojskami Fereldenu
podczas własnej nieobecności, wywołane przez nic innego, jak czystą złośliwość
królowej.
Jak zareaguje?
Nieważne. To trwało już zbyt długo.
- Nie
zabawię długo - zapewnił, uśmiechając się delikatnie; Elissa odpowiedziała tym samym
gestem, zapewne w ramach pozorów kurtuazji. Mało to razy udawali, że zachowują
pozory?
Wystarczy tej szopki.
- Zapewne
jesteś zmęczony po wizycie w Halamshiral. - Królowa zaakcentowała ostatnie
słowo, upijając przy tym łyk wina. Bez względu na to, jakie były jej intencje,
najwidoczniej nie zamierzała ujawniać ich w sposób bezpośredni. - Jak było?
- Nie
będę udawać, że nie podoba mi się orlezjańska kultura - przyznał uczciwie.
Jakiż był sens kłamać? Nie mógł zaprzeczyć, że obyczaje tego kraju fascynowały
go jeszcze w czasach, gdy spędzał dnie zamknięty w Kręgu Magów, pozyskując
wiedzę wyłącznie poprzez myszkowanie w bibliotecznych zbiorach. Ta sucha teoria
zdołała go przygotować na szok kulturowy, nieodzownie towarzyszący pierwszej
wizycie w kraju tak osobliwym, jak Orlais. Ba, dzięki własnemu uporowi opanował
podstawy orlezjańskiej mowy, nawet, jeśli w nieco archaicznym wydaniu.
Josephine umiała wykorzystać ten atut. Przez całą drogę do Halamshiral
posługiwali się wyłącznie tym językiem.
Słowa, które wówczas wypowiedzieli, niewątpliwie miały pozostać w jego
sercu do końca życia.
Oprzytomnij.
- Nie
będę udawać, że rozumiem twoją fascynację. - Elissa pokręciła głową z dezaprobatą.
- To prawda, że oni jedzą ślimaki?
- I
żaby. Poważnie - dodał, widząc jej minę. - Hodują je w specjalnych stawach. Możesz
wybrać te, które mają dla ciebie przyrządzić.
Sądząc po grymasie kobiety, opis ten nie przypadł jej do gustu.
- Ja
pierdolę. To nie jest normalne.
Kimże ona była, by prawić kazania o normalności?
Cichy śmiech stanowił wystarczającą odpowiedź.
- Cóż.
- Elissa westchnęła, unosząc przy tym lekko brwi, zapewne po to, by dalej wyrażać
swoją dezaprobatę. - Nieważne. Grunt, że już jesteś. Jutro omówimy pozostałe
kwestie, a póki co…
- Po
prawdzie, wolałbym, abyśmy przystąpili do tego dzisiaj, Elis.
Jeśli królowa oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi, to z całą pewnością nie
takiej. Leir widział, jak wyprostowała się powoli, napinając wszystkie mięśnie,
jakby szykując się do walki - nawet, jeśli nie wiedziała jeszcze, z czym
przyjdzie się jej mierzyć.
- Gdzież
ci się spieszy, Trevelyan? - Zabawne. Kiedyś używała jego nazwiska zawsze, gdy
tylko rozmawiali na mniej formalnej stopie; teraz posługiwała się nim tylko,
gdy była wściekła.
A niewątpliwie zaczynała czuć złość. Nie była tylko pewna, na co konkretnie
powinna ją skierować.
- Zamierzam
wyjechać z Denerim jutro popołudniu - wyjaśnił spokojnie. - Sądzę, że parę
porannych godzin nie wystarczy, żeby wszystko przedyskutować, a zatem...
Dźwięk uderzających o ziemię sztućców zagłuszył jego dalszą wypowiedź. Leir
przymknął oczy, po części w reakcji na nieprzyjemny odgłos, po części szykując
się na to…
...co miało nastąpić za chwilę?
Och, idioto, chyba nie myślałeś, że załatwicie to jak cywilizowani ludzie?
- Ty
do czegoś zmierzasz, Trevelyan. Mylę się?
- Masz
absolutną rację, wasza miłość. - Spojrzał jej prosto w oczy. Te same, które
miał ochotę wydrapać przynajmniej kilka razy w swoim życiu. - Zmierzam prosto
do końca. Nie ma sensu tego dalej ciągnąć, Elis.
Ostatni raz w życiu użył tego zdrobnienia. Ostatni raz.
Pierwszy poleciał talerz. Szybował prosto w kierunku twarzy Trevelyana,
ostatecznie rozbijając się o jego tarczę ochronną z donośnym hukiem.
Nie głośniejszym, niż krzyk królowej.
- Ty
chuju!
Tym razem była sprytniejsza; ruchem ręki zdołała zneutralizować jego
tarczę, po czym, nim zdążył utworzyć kolejną, cisnęła w Inkwizytora kielichem,
dalej do połowy zapełnionym winem. Trafiła w ramię.
Na Stwórcę. Teraz wyglądał, jakby już zdążyła wbić mu miecz prosto w
brzuch.
- Postaraj
się zapanować nad nerwami, dobrze? - Na przekór własnym słowom, wstał, rezygnując
z utworzenia kolejnej bariery, którą wyszkolona na Templariusza kobieta i tak
byłaby w stanie zniszczyć. Jakiekolwiek inne zaklęcie mogło zaś doprowadzić do
starcia - ba, walki, której Trevelyan zdecydowanie wolał uniknąć.
Cholera. NAPRAWDĘ liczyłeś na dialog?
- Zdaję
sobie sprawę, jak to wygląda z twojej strony - ciągnął powoli i spokojnie, jednocześnie
zmniejszając odległość dzielącą go od drzwi prowadzących na korytarz. To była
jedyna droga ucieczki; dopiero wzbudziłby sensację, próbując uciekać przez
balkon!
- Z
mojej strony?! Kurwa, co cię obchodzi moja strona! - Wydawało się, że Elissa za
chwilę wskoczy na stół, dopadając do Inkwizytora w paru zręcznych susach.
Widział, jak szary kłąb dymu narasta wokół niej, niczym upiorna, burzowa
chmura; gdzieś w jego odmętach dostrzegał kilka par małych, znajomo
wyglądających oczu.
Kotwica błysnęła zielonym blaskiem; po raz pierwszy od dawna sprawiło mu to
szczerą radość.
Jeszcze parę kroków. Tylko kilka metrów…
- Spierdalaj
stąd, Trevelyan!
Atak nadszedł z nieoczekiwanej strony; kilka drewien, dotychczas wesoło
płonących w kominku, wystrzeliło w jego kierunku, uderzając gdzie popadnie.
Kolejny raz próba utworzenia bariery została skutecznie stłumiona przez
przeciwnika; Leir zdążył jedynie zasłonić głowę ramionami, nim szczapy uderzyły
go z całą mocą, obijając boleśnie.
I podpalając ubranie.
- Jasna
cholera, Elissa!
Natychmiast ugasił ogień na rękawach i brzegu peleryny, nim zdążył poczynić
większe szkody. Jego ciche przekleństwa zagłuszał chichot, zbyt nienaturalny,
aby mógł pochodzić od samej Elissy.
Złość zaczynała wymykać się jej spod kontroli. Nie zniszczyła bariery
Trevelyana, nim cisnęła w niego krzesłem, na którym siedział parę minut
wcześniej; mebel uderzył z furią o tarczę, dość mocno, by zmusić Leira do
cofnięcia się o kilka kroków, roztrzaskując się w drobny mak.
- Żebyś
zdechł, ty…!
Tym razem spróbowała uderzyć go drzwiami; zdołał jednak uskoczyć przed
ciosem lewego skrzydła, by w końcu wybiec na korytarz z szybkością, której sam
by się po sobie nie spodziewał.
Na Stwórcę. W imię czego…
Głos Elissy osiągnął najwyższą możliwą skalę.
- Precz
z Denerim! Precz!
Niech to szlag.
A jednak nie żałował.
To nie mogło się skończyć inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz