czwartek, 4 stycznia 2018

Wszystkie chwyty dozwolone - cz. 3



“Chcę poczuć twoją moc, Trevelyan”.
O Stwórco. A to był dopiero początek tej farsy.
Propozycja zamiany ról wyszła nagle i, co tu kryć, całkowicie go zaskoczyła. Do tego stopnia, że musiał upewnić się, czy przypadkiem nie jest to wyjątkowo nieudolna forma żartu.
“Ile razy mam powtarzać, Trevelyan?”
Nie zamierzał jej rozczarować. Skoro tak bardzo zafascynowały ją błyskawice, którymi potraktował swojego przeciwnika, czemuż miałby jej odmawiać?
Wiedział, że nie mógł przekroczyć granicy. Delikatne wyładowania, które promieniowały z jego dłoni, skrzyły się niczym świetliki, sprawiały, że ciało kobiety przeszywały coraz silniejsze dreszcze. Zadawał ból za każdym razem, gdy tego zapragnęła; w końcu przestał nawet czekać na przyzwolenie z jej strony.
Elissa nie musiała wiedzieć, jak skomplikowane było to zaklęcie i jak niewiele było w nim samego ładunku elektrycznego, który zapewne zabiłby ją na miejscu. Nie musiała też wiedzieć, jak wiele wysiłku kosztowało go, aby tego nie sprawdzić.
Mógłby ją zabić. Jasna cholera, wystarczy jedno zaklęcie, jeden solidniejszy wstrząs. Z dłonią na jej gardle, jej sercu, albo nawet w niej samej - to wszystko była kwestia chwili. Jednego, ostatniego kroku.
Nie mógł. Nie chodziło tylko o pragmatyzm, który podpowiadał, że nie wyplątałby się z oskarżenia o zabójstwo królowej Fereldenu, ani nawet o świadomość, że z królem Alistairem u sterów to państwo upadnie prędzej, niż stopnieje śnieg. To demony, otaczające ich z każdej strony, wbijające swoje upiorne ślepia w jego pokryte bliznami plecy, skutecznie hamowały chęć mordu Inkwizytora.
Co więcej, sądząc po częstych i cokolwiek niewybrednych komentarzach, najwidoczniej nie uważały go za godnego przeciwnika.
 - Mocniej w nią!
Samą Elissę zresztą też nie.
 - Jęczysz jak stara pudernica, Theirin!
Stwórco. W imię czego…

 - Już wymiękasz?! Mam ci pokazać, jak to się robi?!

*


 - Ej. Trevelyan.
 - Hmm?
 - Nie mogę ruszyć ręką.
Oderwał wzrok od okna, bodaj swojego ulubionego punktu w komnacie królowej Elissy i przeniósł wzrok na kochankę. Kobieta zwykle wstawała później, nie dość późno jednak, by nie móc uczynić z ubierania się długiej i skomplikowanej procedury, w której standardowo uczestniczył też sam Trevelyan. Nie raz i nie dwa sam zaoferował jej swoją pomoc - ledwo powstrzymując chęć, by nie napluć kochance w twarz.
Stwórca jeden wie, jakby to zinterpretowała.
 - Coś cię boli, Elis?
Widział, że coś jest nie tak; dostrzegł to w jej minie, śmiesznie zmarszczonym nosie, zupełnie, jakby jej problemowi towarzyszył jakiś nieprzyjemny zapach. Czasem sam chciał się tak skrzywić na jej widok.
Elissa spojrzała na niego i kiwnęła głową.
 - Chodź tu. Spójrz.
Już z daleka dostrzegał, że coś jest nie w porządku. Lewa ręka Elissy wygięta była pod dziwnym kątem, a sama królowa, choć zaciskała nerwowo palce na swoim nadgarstku, najwidoczniej miała problem ze zmianą tej pozycji.
Najwidoczniej. W tym przypadku nie zamierzał jednak ufać żadnym pozorom.
 - Możesz… zdjąć częściowo iluzję?
Elissa zmarszczyła brwi.
  - “Częściowo”?
 - Tyle, żeby odsłonić rękę. Chcę się jej przyjrzeć.
Kobieta prychnęła.
 - A co? Boli cię oglądanie mnie w całej okazałości?
Jasna cholera. Naprawdę…?
Nie daj się jej sprowokować.
Wdech, wydech. Oddychaj.
 - Chcę pomóc, Elis. Nie zobaczę, co jest nie tak, jeśli będzie mi to zasłaniać twoja iluzja.
 - A co stoi na przeszkodzie, żebym zdjęła ją całą? - Widział to w jej oczach. Ona naprawdę chciała go sprowokować.
Niedoczekanie twoje.
 - W porządku. Zdejmuj.
Tym razem był przygotowany. Znajomy odór śmierci uderzył go w nozdrza, ale nie oszołomił tak bardzo, jak za pierwszym razem. Co wcale nie oznaczało, że zdoła zapanować nad odruchem wymiotnym - i dobrze o tym wiedział.
Czy z nią… jest jeszcze gorzej, niż ostatnio?
Nie było mowy o pomyłce. Jej szarą skórę pokrywało o wiele więcej ciemnych plam, chyba nawet jeszcze czarniejszych, niż ostatnio; Leir szybko porzucił jednak ich nazbyt dokładną obserwację. Zamiast tego przeniósł wzrok na lewą rękę królowej - i natychmiast dostrzegł, że wyróżnia się ona nawet na tym skądinąd upiornym tle.
Zaklął w duchu.
 - Mogę? - Jakimś cudem zachował neutralny ton głosu, choć jakaś część osobowości Inkwizytora marzyła tylko o tym, by wyjść i z hukiem zamknąć za sobą drzwi. Nie zamierzał poddać się temu pragnieniu; zamiast tego ostrożnie chwycił królową za rękę, równie powoli podnosząc ją do poziomu swoich oczu.
Coś chrupnęło.
 - Kurwa twoja mać, Trevelyan! - Elissa szarpnęła się gwałtownie, jeśli nie z bólu, to ze strachu. Instynkt zadziałał u niej szybciej, niż resztki zdrowego rozsądku; błyskawicznie zacisnęła zdrową dłoń w pięść i uderzyła nią prosto w twarz Trevelyana, nim ten zdołał zareagować bodaj najprostszym zaklęciem ochronnym.
Cios był celny - i tylko brak odpowiedniego rozpędu sprawił, że nie skończył się on złamaniem. Leir zaklął paskudnie, odruchowo zasłaniając twarz jedną ręką, drugą ratując się przed upadkiem na jakże miękkie, królewskie łoże.
Jasna cholera. Spędził na nim dość czasu.
Kolejny cios Elissy został odbity - i skonfrontowany krótkim, choć mocnym wyładowaniem. Syk błyskawicy był niewiele cichszy, niż krzyk samej królowej; ten urwał się jednak nagle, przerwany przez odgłos głuchego uderzenia na ziemię.
Cisza. Nie, chwila, ona…
Płakała?
Trafiłeś do domu wariatów, Trevelyan.
A jednak. Elissa naprawdę płakała jak dziecko.

Opuścił dłoń, przelotnym gestem upewniając się, że nie złamano mu żadnej kości. Dopiero wtedy przeniósł wzrok na kochankę.
Leżała na ziemi, ciasno zwinięta w kłębek, kurczowo zaciskając palce na lewej, dalej dziwnie wygiętej ręce. W blasku dnia mógł dostrzec cały kręgosłup kobiety, doskonale widoczny pod cienką niczym pergamin skórą; gdyby nie pomoc demonów, Elissa z pewnością nie byłaby w stanie unieść ciężaru nawet własnego ciała.
Nie, skoro wydawało się, że nawet własny płacz lada moment rozerwie ją na kawałki.
Chyba właśnie tak wyglądają banshee…
To twoja szansa.
Miał szansę to wykorzystać. Za długo w to brnął, by chociaż nie spróbować.
Płakała tak głośno, że nie był w stanie zapanować nad grymasem; mimo to, zmusił się, by wstać z łóżka i uklęknąć na podłodze tuż obok niej. Położyć dłoń na jej ramieniu, w dotyku… niepodobnym absolutnie do niczego.
Ostrożnie. Nie połam jej. Nawet, jeśli masz ochotę.
 - Elis...
Powtórzył jej imię dwa razy. W końcu otrzymał odpowiedź.
 - Ona… O-ona… - Elissa pociągnęła nosem kilkakrotnie, nim wreszcie spojrzała mu w oczy. - Ona… chyba zaraz odpadnie, Trevelyan.
Co…?
 - Elis, ale jak…?
 - Nie wiem, kurwa! Jak nią ruszyłeś, poczułam, że coś… - Głos załamał się jej ponownie; nie naciskał, nie protestował, nawet, gdy pokryła swoimi łzami całą dłoń, którą wyciągnął w jej stronę.
Nie. Tego już naprawdę za wiele.
Nie rezygnuj teraz, idioto.
 - Co z iluzją, Elis? - Spokój w jego głosie nijak nie pasował do tej groteskowej sytuacji; na litość, nie pokrywał się nawet z jego własnymi uczuciami, oscylującymi gdzieś pomiędzy zdumieniem, a najczystszą pogardą.
TO jest prawdziwa cena za korzystanie z magii krwi? A może zawinił tylko fakt, że Elissa pozostawała niemagiem?
Ale w takim razie jak doprowadziła do podpisania paktu? Choć powiedziała mu o wiele więcej, aniżeli by chciała, ten szczegół z jej życia pozostawał dla Trevelyana tajemnicą. Żeby go zdobyć, musiał być cierpliwy. Niezwykle cierpliwy.
Łatwo powiedzieć.
Nie odpowiedziała, w dalszym ciągu zanosząc się płaczem. Czekał więc. Cierpliwie.
Aż zamilkła.
 - Elis?
Cisza. Czy ona…?
 - Iluzja… zasłoni to, co trzeba - szepnęła w końcu królowa; dopiero teraz, gdy odsunęła głowę od jego dłoni, dostrzegł, że jej łzy zmieszane były z krwią. - Ale sprawność, ja… cholera, Leir, ja naprawdę nie mogę nią…
Od kiedy mówiła do niego po imieniu?
Zmarszczył brwi.
 - Czy demony nie są w stanie tego naprawić?
 - Są - odpowiedziała bez wahania. - Niewątpliwie są...
Wstała powoli, dalej podtrzymując swoją lewą rękę, zupełnie, jakby bała się uszkodzić ją jeszcze bardziej. Zapewne zaciskałaby ze zdenerwowania usta, gdyby mogła.
Wiele z nich nie zostało.
 - Ale za jaką cenę...
To chyba ten moment, gdy powinien jej współczuć, prawda? Miał przed sobą Bohaterkę Fereldenu, kobietę, która, co musiał przyznać, poświęciła więcej, niż ktokolwiek, by ocalić ten padół łez i rozpaczy. Gdy walczyła z Arcydemonem, był zamkniętym w Kręgu szesnastoletnim szczylem, który, co jasne, marzył o wolności i władzy - ale nie śnił nawet, że przyjdzie mu te wizje spełnić. Odegrać tak ważną rolę.
Cierpiała. Widział to w każdym jej ruchu; słyszał w każdym wypowiedzianym słowie.
W tym momencie Elissa Theirin była złamana. Zdana na jego łaskę.
Nie. Nawet nie próbował jej współczuć.

 - Coś wymyślimy, Elis. Obiecuję.

*

Atak nadszedł w nocy.
Był taki sam, jak zawsze. Ból zaatakował go bez ostrzeżenia, dokładnie w tej samej chwili, gdy błysk zielonego światła rozświetlił całą komnatę. Kotwica rozbłysła gwałtownie, jak błyskawica, którą parę dni temu posłał w kierunku Venatori.
Leir wiedział, że krzyczy. I zupełnie nie potrafił nad tym zapanować.
 - Trevelyan!
Elissa zerwała się z łóżka, obudzona jego krzykiem; widział, że odruchowo sięgnęła po miecz, który zawsze, z uporem godnym lepszej sprawy, kładła tuż obok łóżka, tak blisko, by mieć go na wyciągnięcie ręki.
I po co?
Kobieta zamarła, dalej z dłonią na broni, wpatrując się w Trevelyana rozszerzonymi ze zdumienia oczyma; zwinięty z bólu, z dłonią przyciśniętą do klatki piersiowej, zdołał zdusić krzyk i otworzyć oczy, tak, by spojrzeć królowej prosto w twarz.
Ryk bólu dalej próbował wydostać się z jego ust, napierał z całej siły, zżerał go od środka.
Nie pozwól mu na to.
Patrzył na Elissę, z twarzą wykrzywioną w bolesnym grymasie, milcząc uparcie, choć z najwyższym trudem. Widział zdumienie w jej oczach; nigdy nie opowiadał, jak kapryśna i okrutna zarazem potrafi być moc, którą pozyskał w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. Wierzył - miał nadzieję? - że nigdy nie zostanie do tego zmuszony.
Teraz zaś leżał, skoncentrowany wyłącznie na zapanowaniu nad własnym odruchem, beznadziejnie świadom własnej bezbronności.
Zginie tutaj. Elissa wykorzysta okazję, dar od Stwórcy, jego przeklętą bezsilność.
A gdy Kotwica uderzyła po raz drugi, nie pozostało już nic, poza bólem.

 - Trevelyan!
Przestań wrzeszczeć, wariatko…

Ból ucichł.
Kotwica nie przestała walczyć; mimo zmrużonych do bólu powiek, oczy Leira dalej rejestrowały to upiorne, zielone światło. Sam fakt, że potrafił zarejestrować tę zmianę, stanowił jednak całkowitą nowość.
Bolało. Ale był w stanie racjonalnie myśleć.
Otworzył oczy.

Elissa pochylała się nad nim, a jej twarz nie wyrażała niczego, poza pełnym skupieniem.
Do diabła.
Chciał się rozejrzeć, odsunąć, być może wyjaśnić tę kretyńską sytuację, choć zapewne pozostawało to całkowicie poza jego zasięgiem. Wtedy zauważył, że blask Kotwicy został stłumiony, gdy Elissa chwyciła go za lewą rękę, zamykając ją w swoich dłoniach.
Zapach kwiatów i śmierci. Zapach lyrium.
Zmarszczył brwi.
 - Co ty…?
Jakby wybudzona z transu, królowa odpowiedziała delikatnym uśmiechem.
 - Żadna magia nie oprze się świętemu ogniowi, który wspierają demony - stwierdziła
cicho, nieco mocniej zaciskając palce na dłoni Inkwizytora, praktycznie wbijając w nią ostre jak szpony paznokcie. Ból z tym związany pozostał umiarkowany, nie silniejszy, niż kolejne uderzenia Kotwicy.
Bolało. Ale, na Stwórcę, był w stanie normalnie myśleć.
 - Możesz stłumić to jeszcze bardziej?
 - Nie. - Wbrew jego oczekiwaniom, nie odpowiedziała od razu; co więcej, sposób, w jaki zmarszczyła czoło wskazywał, że naprawdę próbowała spełnić jego prośbę. - Nie bez sięgania w sam głąb tego… czegoś?
Nie zamierzał pozwolić jej ingerować tak daleko. Nie mógł jednak przeoczyć faktu, że kobieta sama nie skorzystała z okazji.
Dlaczego? Bała się konsekwencji? A może nie wiedziała, jak?
Kolejne minuty mijały w ciszy, przerwane tylko cichym szelestem, gdy Elissa zmieniła pozycję na bardziej komfortową, nawet przez chwilę nie puszczając dłoni Inkwizytora. Zabawne - wyglądała, jakby naprawdę modliła się o jego zdrowie.
Los ma poczucie humoru.
 - Miałeś już kiedyś… coś takiego?
 - Bywało. Zwykle nie trwało dłużej, niż pół godziny. - Spróbował się uśmiechnąć, wiedząc, jak żałosny przyniesie to efekt.
Elissa westchnęła.
 - Strasznie problematyczny jesteś, Trevelyan.
I kto to mówił?
 - Nic to. Czekamy.

Do diabła. Ileż by oddał, by czuwał przy nim ktoś całkiem inny…

 - Jak często ci się to… pojawia?
Dlaczego ją to w ogóle interesowało?
 - Różnie. Co kilka tygodni, rzadko co parę dni. Pora dnia czy emocje nie mają
znaczenia - odpowiedział cicho. - W gruncie rzeczy… nie ma reguły.
 - Jak to jest? Co wtedy czujesz?
Myślałaś, że krzyczę z przyjemności, do jasnej cholery?
 - Że ktoś wkłada mi dłoń do kominka. - Kolejna namiastka uśmiechu, chyba jeszcze bardziej smętna od swojej poprzedniczki. - Mam nadzieję, że nie czujesz się zainspirowana?
Tym razem królowa odpowiedziała uśmiechem.
 - Nie. Tak całkowicie szczerze, czuję się… pocieszona?
Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.
 - Pocieszona…?
 - Tak. To samolubne, wiem i w sumie mało mnie to obchodzi, ale… - Zawahała się. - To naprawdę miłe uczucie, wiesz? Wiedzieć, że na świecie jest ktoś, kogo własne ciało też chce zabić… Kto sam jest dla siebie największym zagrożeniem.
Na końcu języka miał stwierdzenie, że Kotwica szczęśliwie nie wydziela zapachu rozkładających się zwłok. W jego obecnej sytuacji tego rodzaju mądrości byłyby jednak wysoce nierozsądne.
To, że Elissa nie zdecydowała się go jeszcze zabić, nie znaczyło, że nie mogła zmienić zdania, czyż nie?
 - Masz koszmary, Trevelyan?
Zmarszczył brwi.
 - A kto ich nie ma?
 - I co w nich widzisz?
Ciebie?
 - Wiele rzeczy - odpowiedział ostrożnie, niepewny, do czego dąży jego rozmówczyni. - Zwykle całą masę osób, które z takich lub innych przyczyn chcą mnie zabić.
 - To nudne masz sny - stwierdziła bez wahania królowa.
 - Twoje są ciekawsze?
Przytaknęła.
 - Widzę masę rzeczy. Kiedyś… widziałam Arcydemona. - Przez chwilę wbijała wzrok w Kotwicę, z zaskakującym uporem, mimo, iż światło musiało wywoływać u niej ból oczu. A może to kolejna zasługa demonów? - Potem, wraz z Plagą, ten sen przeszedł. Ale zostały inne.
O których musiała opowiadać akurat jemu?
Ironia losu. W chwili, gdy w końcu zjednał sobie królową tak bardzo, że ta nie bała się opowiadać mu o tak osobistych kwestiach, Leir nie marzył o niczym innym, niż posłanie Theirin do wszystkich diabłów.
Myśl o profitach, Trevelyan. Myśl o fereldeńskim kontyngencie, który zasilił szeregi Inkwizycji dwa tygodnie temu.
Cholera. Nawet to nie przynosiło ukojenia.
 - Co widzisz?
Roześmiała się cicho.
 - Śmierć swojej rodziny. Rzeź Couslandów, dokładnie tę, którą po dziś opiewają bardowie, tylko o wiele, wiele bardziej paskudną. Prawdziwą. - Pokręciła głową. - Widzę dużo więcej, to, co nastąpiło i to, co może nastąpić. Koniec… jest zawsze taki sam. Odchodzą wszystkie bliskie mi osoby. A… nie jest ich wiele, Trevelyan.
Wniosek nasuwał się sam, prawda? Nie mieć bliskich osób. Po prostu.
Nie możesz jej tego teraz powiedzieć.
Tak jak i wielu innych rzeczy, które miał na końcu języka.
Uśmiechnął się lekko. Kotwica przygasała, migając jak żar z ogniska.
 - Wniosek jest jeden, wasza miłość. Miej tylko takich bliskich, którzy są w stanie się obronić.

*

Nikt nigdy nie zadał Leirowi tak wielkiego upokorzenia, jak Elissa Theirin. Własne odbicie przypominało mu o tym za każdym razem, gdy stawał przed lustrem.
Przeklęte blizny! Wszystko wskazywało na to, że spędzi resztę życia z plecami pooranymi niczym szponami wilkołaka - i mnóstwem wspomnień z nimi związanych.
A przecież było ich więcej. O wiele, wiele więcej.
Jednakże… miał dość sił, by to kontynuować. Zapomnieć o własnej dumie, tak długo, jak układ pozostawał tajemnicą, pilnie strzeżony przez obie strony. Doceniać profity z tym związane - zbrojne wsparcie wojsk Fereldenu, spokój na terenach oficjalnie zajmowanych przez Inkwizycję. Wysłuchiwać pochwał na temat zręcznej polityki Herolda Andrasty, który w cudowny sposób, ani chybi z pomocą Stwórcy, zdołał zjednać sobie królową Fereldenu. Dostrzegać aprobatę w oczach Josephine.
Josephine.
Cholera, gdyby ona wiedziała…
Prawda dręczyła go każdego dnia, wgryzała się w jego umysł z każdym przeklętym listem, który napływał do Podniebnej Twierdzy z Denerim. Żeby jeszcze chodziło wyłącznie o różnice światopoglądowe! Gdyby problem sprowadzał się do rozbieżnych ocen moralnych jego oraz lady Montilyet, z całą pewnością by go zignorował. Tak długo, jak nie miało to znaczenia dla kolejnych posunięć na scenie politycznej, Leir zdecydowanie nie zamierzał przejmować się opinią innych ludzi. Na Stwórcę, miał przecież tysiące innych, ważniejszych spraw na głowie.
Tak być powinno. Ale nie w tym przypadku.
Zaklął ponownie.
Josephine.
Widział, jak na niego patrzyła. Z tą przedziwną mieszanką sympatii i strachu zarazem, zupełnie, jak gdyby niepewność uniemożliwiała Antivance wyduszenie z siebie tego, co miała na końcu języka. Zdawała sobie sprawę z dzielących ich różnic, będąc zarazem zbyt ułożoną, by po prostu je zignorować. Każdym dwóm krokom do przodu towarzyszył krok w tył.
A jednak się do niego zbliżała. I co gorsza, Trevelyan nie potrafił - nie chciał, na litość! - zrezygnować z tego przedziwnego tańca.
Tylko o to chodzi. Tylko o nią chodzi.
Czy zrozumiałaby, gdyby przyznał się do swoich relacji z królową? Niewątpliwie. Była zbyt rozeznana w niuansach Wielkiej Gry, by potraktować tego rodzaju historię jako nowość. Być może nawet… byłaby w stanie z tym żyć?
Do diabła, nie. Czym innym jest sucha teoria, ba, czym innym są historie o innych ludziach zasłyszane na pałacowych korytarzach, czym innym zaś - doświadczanie ich na własnej skórze. Taki układ nie leżał w naturze Josephine. Nie był czymś… na co zasłużyła.
Uczucia ponad władzę? Nie zapominasz się trochę, Trevelyan?

Kurwa. A jeśli nawet?

*

 - Dawno się nie widzieliśmy, Leir.
Wieść o wydarzeniach w Halamshiral z całą pewnością dotarła już do uszu królowej Elissy - razem z samą informacją, że Inkwizytor zaszczycił to miejsce swoją obecnością. Powody, dla którego nie wyjawił kobiecie celu swojej podróży, były w dużej mierze prozaiczne; nie chciał, by dowiedziała się, że Inkwizycja poszukuje sojusznika innego, aniżeli rodzimy Ferelden, przynajmniej dopóki nie miał pewności, że starania te zostaną zakończone w całkowicie satysfakcjonujący dla niego sposób. Ostatnie, czego potrzebował, to starcia z wojskami Fereldenu podczas własnej nieobecności, wywołane przez nic innego, jak czystą złośliwość królowej.
Jak zareaguje?
Nieważne. To trwało już zbyt długo.
 - Nie zabawię długo - zapewnił, uśmiechając się delikatnie; Elissa odpowiedziała tym samym gestem, zapewne w ramach pozorów kurtuazji. Mało to razy udawali, że zachowują pozory?
Wystarczy tej szopki.
 - Zapewne jesteś zmęczony po wizycie w Halamshiral. - Królowa zaakcentowała ostatnie słowo, upijając przy tym łyk wina. Bez względu na to, jakie były jej intencje, najwidoczniej nie zamierzała ujawniać ich w sposób bezpośredni. - Jak było?
 - Nie będę udawać, że nie podoba mi się orlezjańska kultura - przyznał uczciwie. Jakiż był sens kłamać? Nie mógł zaprzeczyć, że obyczaje tego kraju fascynowały go jeszcze w czasach, gdy spędzał dnie zamknięty w Kręgu Magów, pozyskując wiedzę wyłącznie poprzez myszkowanie w bibliotecznych zbiorach. Ta sucha teoria zdołała go przygotować na szok kulturowy, nieodzownie towarzyszący pierwszej wizycie w kraju tak osobliwym, jak Orlais. Ba, dzięki własnemu uporowi opanował podstawy orlezjańskiej mowy, nawet, jeśli w nieco archaicznym wydaniu.
Josephine umiała wykorzystać ten atut. Przez całą drogę do Halamshiral posługiwali się wyłącznie tym językiem.
Słowa, które wówczas wypowiedzieli, niewątpliwie miały pozostać w jego sercu do końca życia.
Oprzytomnij.
 - Nie będę udawać, że rozumiem twoją fascynację. - Elissa pokręciła głową z dezaprobatą. - To prawda, że oni jedzą ślimaki?
 - I żaby. Poważnie - dodał, widząc jej minę. - Hodują je w specjalnych stawach. Możesz wybrać te, które mają dla ciebie przyrządzić.
Sądząc po grymasie kobiety, opis ten nie przypadł jej do gustu.
 - Ja pierdolę. To nie jest normalne.
Kimże ona była, by prawić kazania o normalności?
Cichy śmiech stanowił wystarczającą odpowiedź.
 - Cóż. - Elissa westchnęła, unosząc przy tym lekko brwi, zapewne po to, by dalej wyrażać swoją dezaprobatę. - Nieważne. Grunt, że już jesteś. Jutro omówimy pozostałe kwestie, a póki co…
 - Po prawdzie, wolałbym, abyśmy przystąpili do tego dzisiaj, Elis.
Jeśli królowa oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi, to z całą pewnością nie takiej. Leir widział, jak wyprostowała się powoli, napinając wszystkie mięśnie, jakby szykując się do walki - nawet, jeśli nie wiedziała jeszcze, z czym przyjdzie się jej mierzyć.
 - Gdzież ci się spieszy, Trevelyan? - Zabawne. Kiedyś używała jego nazwiska zawsze, gdy tylko rozmawiali na mniej formalnej stopie; teraz posługiwała się nim tylko, gdy była wściekła.
A niewątpliwie zaczynała czuć złość. Nie była tylko pewna, na co konkretnie powinna ją skierować.
 - Zamierzam wyjechać z Denerim jutro popołudniu - wyjaśnił spokojnie. - Sądzę, że parę porannych godzin nie wystarczy, żeby wszystko przedyskutować, a zatem...
Dźwięk uderzających o ziemię sztućców zagłuszył jego dalszą wypowiedź. Leir przymknął oczy, po części w reakcji na nieprzyjemny odgłos, po części szykując się na to…
...co miało nastąpić za chwilę?
Och, idioto, chyba nie myślałeś, że załatwicie to jak cywilizowani ludzie?
 - Ty do czegoś zmierzasz, Trevelyan. Mylę się?
 - Masz absolutną rację, wasza miłość. - Spojrzał jej prosto w oczy. Te same, które miał ochotę wydrapać przynajmniej kilka razy w swoim życiu. - Zmierzam prosto do końca. Nie ma sensu tego dalej ciągnąć, Elis.
Ostatni raz w życiu użył tego zdrobnienia. Ostatni raz.

Pierwszy poleciał talerz. Szybował prosto w kierunku twarzy Trevelyana, ostatecznie rozbijając się o jego tarczę ochronną z donośnym hukiem.
Nie głośniejszym, niż krzyk królowej.
 - Ty chuju!
Tym razem była sprytniejsza; ruchem ręki zdołała zneutralizować jego tarczę, po czym, nim zdążył utworzyć kolejną, cisnęła w Inkwizytora kielichem, dalej do połowy zapełnionym winem. Trafiła w ramię.
Na Stwórcę. Teraz wyglądał, jakby już zdążyła wbić mu miecz prosto w brzuch.
 - Postaraj się zapanować nad nerwami, dobrze? - Na przekór własnym słowom, wstał, rezygnując z utworzenia kolejnej bariery, którą wyszkolona na Templariusza kobieta i tak byłaby w stanie zniszczyć. Jakiekolwiek inne zaklęcie mogło zaś doprowadzić do starcia - ba, walki, której Trevelyan zdecydowanie wolał uniknąć.
Cholera. NAPRAWDĘ liczyłeś na dialog?
 - Zdaję sobie sprawę, jak to wygląda z twojej strony - ciągnął powoli i spokojnie, jednocześnie zmniejszając odległość dzielącą go od drzwi prowadzących na korytarz. To była jedyna droga ucieczki; dopiero wzbudziłby sensację, próbując uciekać przez balkon!
 - Z mojej strony?! Kurwa, co cię obchodzi moja strona! - Wydawało się, że Elissa za chwilę wskoczy na stół, dopadając do Inkwizytora w paru zręcznych susach. Widział, jak szary kłąb dymu narasta wokół niej, niczym upiorna, burzowa chmura; gdzieś w jego odmętach dostrzegał kilka par małych, znajomo wyglądających oczu.
Kotwica błysnęła zielonym blaskiem; po raz pierwszy od dawna sprawiło mu to szczerą radość.
Jeszcze parę kroków. Tylko kilka metrów…
 - Spierdalaj stąd, Trevelyan!
Atak nadszedł z nieoczekiwanej strony; kilka drewien, dotychczas wesoło płonących w kominku, wystrzeliło w jego kierunku, uderzając gdzie popadnie. Kolejny raz próba utworzenia bariery została skutecznie stłumiona przez przeciwnika; Leir zdążył jedynie zasłonić głowę ramionami, nim szczapy uderzyły go z całą mocą, obijając boleśnie.
I podpalając ubranie.
 - Jasna cholera, Elissa!
Natychmiast ugasił ogień na rękawach i brzegu peleryny, nim zdążył poczynić większe szkody. Jego ciche przekleństwa zagłuszał chichot, zbyt nienaturalny, aby mógł pochodzić od samej Elissy.
Złość zaczynała wymykać się jej spod kontroli. Nie zniszczyła bariery Trevelyana, nim cisnęła w niego krzesłem, na którym siedział parę minut wcześniej; mebel uderzył z furią o tarczę, dość mocno, by zmusić Leira do cofnięcia się o kilka kroków, roztrzaskując się w drobny mak.
 - Żebyś zdechł, ty…!
Tym razem spróbowała uderzyć go drzwiami; zdołał jednak uskoczyć przed ciosem lewego skrzydła, by w końcu wybiec na korytarz z szybkością, której sam by się po sobie nie spodziewał.
Na Stwórcę. W imię czego…

Głos Elissy osiągnął najwyższą możliwą skalę.

 - Precz z Denerim! Precz!

Niech to szlag.

A jednak nie żałował.
To nie mogło się skończyć inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz