sobota, 14 lipca 2018

Tom 2: 19

- De Vauban.
Reynard uniósł brwi, widząc, jak Inkwizytor podchodzi do niego wolnym krokiem. Począwszy od dnia, gdy Orlezjańczyk pomógł jemu oraz Arienowi wydostać się z płonącego zagajnika, nie zamienili ze sobą bodaj najkrótszych dwóch zdań - zupełnie, jakby Trevelyan uparcie próbował zignorować sam fakt istnienia Templariusza. Syn Herolda wyraźnie starał się przełamywać tę ciszę; co jakiś czas podchodził do niego, zerkając niespokojnie w kierunku rodzica, upewniając się, że ten jest zajęty czymś innym. Zwykle robił to po to, by zasypać Reynarda gradem pytań, począwszy o pochodzenie Wrzeciona, poprzez całkowicie losowe kwestie, skończywszy zaś na samym de Vaubanie.
Nie miał serca przeganiać tego dzieciaka. Po prostu.
- Tak? - Czuł, jak stojący obok niego Wrzecion zadrżał, parskając gniewnie, gdy tylko dostrzegł obecność Leira. Odruchowo zacisnął palce na cuglach, drugą dłonią głaszcząc go po wąskim, podobnym do trąbki uchu; jakkolwiek poważnie wątpił, by bryłkowiec zaatakował bez ostrzeżenia, tak antypatia zwierzęcia względem wybrańca Stwórcy pozostawała aż nadto widoczna.
Spokojnie, stary. Też go nie cierpię.
Leir odetchnął cicho. Nawet teraz, w brudnym, podartym ubraniu i z zaniedbanym zarostem na twarzy, zachowywał dumną, wyprostowaną postawę, zupełnie, jakby stał w samym centrum orlezjańskiego pałacu. Najwidoczniej nic, nawet skrajna słabość, nie była w stanie pozbawić tego człowieka godności.
Chciałeś powiedzieć - buractwa.
- Czy zamierzasz jechać z nami do Twierdzy? - Pytanie było neutralne, zadane równie bezbarwnym tonem, nie podszytym niczym, poza chłodną uprzejmością. Twarz Trevelyana nie zdradzała absolutnie niczego; nie wykrzywiał jej żaden, najmniejszy nawet grymas, nawet najdyskretniejsze zmarszczenie brwi.
Obaj wiedzieli, jak zwodnicze jest to wrażenie.
Sam masz ochotę go opluć.
- W gruncie rzeczy, taki miałem plan - przyznał Reynard, nie przerywając głaskania Wrzeciona za uchem. Podświadomie wiedział, że uspokoił tym podopiecznego jedynie w niewielkim stopniu; widział zresztą, jak bryłkowiec poruszył przednią nogą, pozornie od niechcenia, w praktyce jednak najpewniej ledwo powstrzymując ochotę ruszenia w kierunku jego rozmówcy. - Oczywiście, jeśli gospodarz nie zamknie mi bramy przed nosem.
- Uwierz mi, że poważnie to rozważam.
Reynard uniósł brwi.
- Czy to znaczy, że masz jakieś wątpliwości? - Czuł, jak kącik jego ust uniósł się do góry w namiastce krzywego uśmiechu. - Najwidoczniej nie doceniłem własnego uroku osobistego.
Dorian musiał być niedaleko; jego moc zawirowała powoli, jak zwykle, gdy używał drobnego, użytkowego zaklęcia. Choć dzieliło ich zapewne nie więcej, niż kilkanaście metrów, Tevinterczyk pozostał całkowicie nieświadomy rozmowy swoich towarzyszy.
A może po prostu nie chciał się wtrącać?
Westchnienie. Kolejne, pogardliwe, zupełnie, jakby Inkwizytorowi przyszło rozmawiać z wyjątkowo nierozumnym dzieckiem.
- Nie będę ukrywać, de Vauban - mówił cicho, kojąco niemalże, zupełnie, jakby liczył, że uśpienie czujności rozmówcy wystarczy, by móc niepostrzeżenie skręcić mu kark - Twierdza nie jest miejscem przyjaznym Templariuszom. Od tej zasady przewidziano kilka wyjątków - przyznał zaraz, nie pozwalając Orlezjańczykowi wejść sobie w słowo - dla paru, dających się policzyć na palcach obu rąk wojowników Zakonu, którzy zarzucili śluby. I, przede wszystkim, przyjmowanie lyrium.
Reynard parsknął cicho.
- Nie pamiętam, abyśmy rozmawiali o moich ślubach, Inkwizytorze.
- Rozmawiamy o nich teraz. Konkretniej, o dwóch rzeczach. - Blondyn uniósł prawą dłoń, wystawiając dwa palce, jakby dla podkreślenia własnych słów; jeden z nich pozostał częściowo zgięty, tak, jakby właściciel nie mógł go w pełni rozprostować. - Przede wszystkim o lyrium. To zaś przyjmujesz w ilościach, które w zupełności pokryłyby zapotrzebowanie połowy niewielkiego Kręgu. I nie udawajmy, że jest inaczej.
Miał rację. Jakkolwiek ten hipokryta zapewne wyparłby się własnej matki, gdyby tylko mogło przynieść mu to jakąś korzyść, tak w tej kwestii…
Ciemna strona medalu, de Vauban. Nie jesteś jedynym, który miał taki problem.
Uzależnienie od lyrium pozostawało problemem każdego członka Zakonu - a zarazem nieodłącznym elementem codzienności. Rycerze otrzymywali swój pierwszy przydział tuż po złożeniu ślubów; częstotliwość kolejnych dawek pozostawała kwestią indywidualną, ustalaną metodą prób i błędów, w zależności od odporności danej osoby. To na tym etapie znaczna część rekrutów odchodziła na łono Stwórcy, czy to poprzez jednorazowe przedawkowanie, czy też, nieco wolniej, w wyniku dynamicznie postępujących mutacji organizmu. Niektórzy z nich cechowali się jednak wyjątkową odpornością; to właśnie oni otrzymywali coraz większe przydziały, osiągając w końcu pułap, pozwalający im na używanie Świętego Ognia.
Broni, zdolnej Wyciszać magów i Wypalać niewiernych braci.
Elita Zakonu. Ofiary własnej broni, nierozerwalnie związani z nałogiem, aż do końca swych dni.
- Aha. Czyli, mówiąc wprost, jestem niebezpieczny dla otoczenia?
Uśmiech. Uprzejmy. Kpiący.
- Sam wiesz o tym najlepiej, de Vauban. Sam najlepiej wiesz.
Reeva też o tym wiedziała.
Nie teraz. Na miłość Andrasty, nie myśl o tym teraz.
Przymknął oczy. Czuł, że Trevelyan nie odrywa od niego wzroku; że wbija w niego spojrzenie, coraz bardziej chłodne i pogardliwe, zmieniając swoje uczucia w lód, nie próbując ich już jednak ukrywać.
Najgorszy był fakt, że ten skurwysyn miał niezaprzeczalną rację.
- Skoro już jesteśmy wobec siebie absolutnie szczerzy, niczym stare, dobre małżeństwo - odezwał się w końcu, zmuszając przy tym do odwzajemnienia wzroku Inkwizytora - chyba powinienem się czuć doceniony, skoro sam Herold Andrasty, pogromca Koryfeusza, zbawca tego świata trzęsie się ze strachu na mój widok?
Przekroczył granicę. Definitywnie to zrobił.
A co masz do stracenia?
- Nie przeczę - przyznał gładko Leir, potwierdzając swoje słowa nieznacznym skinieniem głowy - sama myśl, że mam wpuścić kogoś takiego między swoich poddanych napawa mnie niepokojem o ich dobro. I, już bardziej prywatnie, nie dającym się opisać obrzydzeniem.
Milczał długo. Zbyt długo.
- Radzę zachować ostrożność. Jedyne, co przemawia na twoją korzyść, Templariuszu, to wstawiennictwo Doriana - podjął w końcu, obracając się i zerkając na rozmówcę przez ramię. - To wystarczy, bym nie zamknął ci bramy przed nosem. Ale… nie ręczę za reakcję magów na twój widok.


Tak jakbym sam nie był w stanie jej przewidzieć.

*

Jakie było ryzyko, że zostanie rozpoznany?
Wysokie. Niebezpiecznie wysokie. Jako młody rekrut przebywał w wielu Kręgach, gdzie przeprowadzano stosunkowo intensywną rotację; do Kirkwall trafił już jednak jako dorosła, stosunkowo łatwa do identyfikacji osoba, co więcej, aktywnie działająca w ruchu pomocy magom.
No i pozostawał Krąg w Orlais. To przeklęte przez Stwórcę miejsce, gdzie, tuż przed egzekucją, jego twarzy mógł przyjrzeć się cały świat.
W końcu znalazł to, czego szukał. Prosta, czarna szmatka pachniała roztworem z embrium, zakładał jednak, że nie będzie to miało wpływu na częstotliwość kichania; jej rozmiar pozwalał zaś na stworzenie prowizorycznej zasłony na twarz.
Rzecz jasna, to nie zwróci niczyjej uwagi?
To uznają mnie za przypadkowego czubka. Bez imienia i nazwiska.
Materiał przysłaniał zarówno większość twarzy, jak i szyję, zakrywając najbardziej charakterystyczne blizny. Po chwili namysłu mężczyzna rozwiązał rzemień, którym zwykle utrzymywał włosy w niedbałym, symbolicznym w gruncie rzeczy splocie. Czuł, że urosły; sięgały już za łopatki, rosnąc we własnym, dzikim tempie, czyniąc zapanowanie nad nimi coraz cięższym zadaniem.
Do diaska, powinien je ściąć. Utrzymywanie tak długiej, w dodatku gęstej czupryny nie miało najmniejszego sensu, tak z higienicznego, jak i praktycznego punktu widzenia. Mimo, iż był z pewnością jedną z najbardziej przeczulonych na punkcie higieny osób w tym kraju, nie ulegało wątpliwości, że w tym momencie prosił się o pchły i wszawicę. Nie wspominając o tym, jakie niebezpieczeństwo ściągał na siebie podczas walki.
Zwyciężał sentyment. Poczucie, że to jeden z nielicznych symboli przynależności do orlezjańskiej szlachty, który mógł teraz okazać. I choć nigdy w życiu nie czuł dumy z własnego pochodzenia, tak właśnie teraz, w obliczu upadku Orlais i śmierci całego rodu de Vaubanów - ten szczegół nabierał podwójnego znaczenia.
Wyglądasz teraz jak antivański łowca spódnic.
Chwycił kilka pukli, zarzucając je sobie na ramiona.
Nieważne, do cholery. To nie ty będziesz tutaj w centrum uwagi.


*

Byli oczekiwani.
Dostrzeżono ich z daleka; gdy tylko wynurzyli się zza zakrętu, zyskując widok na Podniebną Twierdzę, Dorian uniósł dłoń, machając nią intensywnie w kierunku murów. Ten prosty, całkowicie pozbawiony magii komunikat był wystarczający, by postawić wartowników na nogi.
Leir westchnął cicho, zerkając na maga kątem oka. Tevinterczyk jechał na Wrzecionie - i choć ta przerośnięta krowa nie wyglądała na zachwyconą, tak ostatecznie pozwoliła mu na siebie wejść, podczas gdy de Vauban przejął pozostałego wierzchowca. Trevelyan nie otrzymał wyjaśnienia, z czego wynikała ta osobliwa zamiana, ale, w gruncie rzeczy, nie było ono potrzebne. Widok Templariusza z zasłoniętą twarzą pozostawał wystarczająco sugestywny.
Bał się. Ten przeżarty lyrium gówniarz wiedział, że może zostać rozpoznany.
Twój smród i tak cię zdradzi, idioto.
Leir przyspieszył. Na pierwszy rzut oka Podniebna Twierdza zdawała się całkowicie niezmieniona, jakby zapomniana przez upływ czasu; uważne oko było jednak w stanie dostrzec zasadnicze różnice. Podarte na brzegach, dziwnie wyblakłe flagi, powiewające na szczytach wież; stosunkowo niewielką liczbę wartowników na flankach, czego nijak nie dawało się uzasadnić porą dnia.
Ceremonia?
To nie uzasadnia osłabienia warty. Jose o tym wie.
Jose. Inkwizytorka Josephine Trevelyan z domu Montilyet.
Bohaterka ostatnich lat.

Sześciu lat.

*

- Uspokój się, gamoniu. - Wątpił, by zwierzę usłyszało jego słowa; dość, że zatańczyło niespokojnie i zarżało donośnie, obserwując nerwowo powoli otwierającą się bramę. Radosna wrzawa panująca w Twierdzy docierała do ich uszu, mimo wciąż znacznej odległości. Słyszał gwar rozmów, nerwowe pokrzykiwania, zlewające się w jeden, pozbawiony jakiejkolwiek logiki zgiełk; gdzieś nad nim przebijał się krótki okrzyk, jakby rozkaz, natychmiast niknąc w tłumie. Na flankach pojawiało się coraz więcej żołnierzy, uzbrojonych wyłącznie w trąby, ustawiających się w jednej linii, szybko i sprawnie, dość, by zmylić mniej uważnego obserwatora.
Reynard widział więcej.
To nie jest przećwiczony manewr.
Spojrzał w bok. Przejście łączące Podniebną Twierdzę z resztą świata było w istocie długim, imponujących rozmiarów kamiennym mostem, wystarczająco szerokim, by pomieścić trzech jadących obok siebie jeźdźców. Zbudowanie tego rodzaju konstrukcji w tak skrajnie niesprzyjających warunkach zdawało się graniczyć z cudem - w tle pozostawiając pytanie o ilość żywotów poświęconych na rzecz tego celu.
- Reynard? - Dorian zatrzymał Wrzeciona… chociaż nie dało się też wykluczyć, że to bryłkowiec uznał, że nie chce pozostawać w zbyt dużej odległości od swojego właściciela. Już pierwszy rzut oka wystarczył, by dostrzec niepewność, z jaką Tevinterczyk utrzymywał się na grzbiecie zwierzęcia; mimo to, konsekwentnie powtarzał, że doskonale sobie z nim poradzi.
O tak. On też wiedział, że i bez tego Templariusz będzie rzucał się w oczy - i wszystkie pozostałe zmysły - z daleka.
I tak od tego nie uciekniesz.
Zyskam chwilę. Na czas tego przedstawienia.
- Gotowy? - Mag uśmiechnął się lekko, z przekąsem, przenosząc wzrok na plecy Inkwizytora. - To będzie historyczna chwila. Może umieszczą nas razem na obrazie?
Reynard wzruszył ramionami.
- Ja tu tylko asystuję - stwierdził cicho. Chusta przysłaniająca twarz Templariusza dodatkowo utrudniała zrozumienie wypowiedzianych przez niego słów; widział, jak Tevinterczyk pochyla się nieznacznie w jego kierunku, próbując usłyszeć odpowiedź.
Wrzecion drgnął gwałtownie.
- Hej! - Dorian wyprostował się natychmiast, zachwiał, próbując utrzymać równowagę. Odruchowo zacisnął palce na cuglach, hamując krnąbrnego wierzchowca; ten jednak nie poruszył się więcej.
Mag odchrząknął cicho.
- Czy on się stresuje?
- Raczej jest starym, rogatym złośliwcem. - Wrzecion wierzgnął znowu, tym razem wolniej, nie narażając pasażera na bolesny upadek. - Na tym polega jego piękno.
Parsknięcie. Bryłkowiec rozumiał więcej, niż mogłoby się wydawać.

Musisz tam iść?
Nie możesz po prostu się zabić?

*


Pozwalał ludziom uwierzyć.
Strażnicy utworzyli krąg, separując gapiów od otworzonej na oścież bramy Twierdzy. Na placu pozostało dojść miejsca, by ustawić królewską delegację, razem z całą świtą monarchy i ich wierzchowcami; sprawiło to, że część poddanych wdrapała się na dachy i nieliczne drzewa, próbując dostrzec jak najwięcej szczegółów.
Nikt nie starał się ich powstrzymać.
I dobrze. Bardzo, bardzo dobrze.
Niech widzą. I wiedzą.
Przekroczenie progu Twierdzy wywołało reakcję zbliżoną do wystrzału z trebusza. Ryk tłumu uderzył w niego z całą mocą; nieskładna mieszanina okrzyków, skandowania i spontanicznie zaintonowanej Pieśni Światła zagłuszała myśli, świadomość, porywała w nieokiełznany wir radości i powszechnego oszołomienia. Wystąpił naprzeciw tej sile z niezachwianym spokojem; nieznacznie ponaglił konia, by zatrzymać go na środku placu równie gwałtownym ruchem.
Wierzchowiec zatańczył, zarżał, całkowicie zagłuszony przez tłum.
Leir uniósł lewą dłoń. Ból towarzyszący temu ruchowi zaatakował natychmiast, przeszywając ciało ostrym, palącym jak ogień bólem.
Nie drgnął. Nie skrzywił się nawet.

Herold. Herold powrócił!

Ten tłum nie miał żadnego znaczenia.
Rozejrzał się. Miny wszystkich zebranych, począwszy od żołnierzy, skończywszy na gapiach, zajmujących całą możliwą przestrzeń, wyrażały dokładnie te same emocje; niektórzy, zwłaszcza ci starsi, marszczyli brwi, zapewne próbując wygrzebać z pamięci twarz Inkwizytora, którą widzieli parę lat temu. Zabawne, jak ulotna była ludzka pamięć.
I jak wielka była ludzka ufność.
Uniósł dłoń wyżej, pozwalając, by zajaśniała intensywnym, jaskrawozielonym światłem. Moc wystrzeliła z całą mocą; zajaśniała niczym gwiazda, by ułamek sekundy później rozprzestrzenić się we wszystkich kierunkach, cicho, bezdźwięcznie, zalewając ludzi niczym fala.
Bolało. Ból promieniował, palił jak ogień, dodatkowo podsycany przez moc płynącą wzdłuż uszkodzonych tkanek.
Westchnienie. Jego, bolesne, idealnie zsynchronizowane z pełnym zachwytu pomrukiem tłumu.
- Herold powrócił!
Wiwat. Ryk osiągnął apogeum.
Był przygotowany. Kilkakrotnie upewnił się, że iluzja, którą zamierza powitać zebranych w Twierdzy podwładnych, odzwierciedli zachowanie Kotwicy w najdrobniejszych szczegółach, zarówno w zakresie intensywności, jak i sposobu promieniowania światła. Tak charakterystyczne zjawisko nie mogło ulecieć z pamięci jakiegokolwiek obserwatora; jakakolwiek niespójność niosła za sobą ryzyko daleko idących konsekwencji.
Splot po splocie. Nić po nici.
Był słaby, żałośnie słaby. Ale świat nie miał prawa tego dostrzec.
Drgnięcie sieci zaalarmowało go o czyjeś obecności; zerknął przez ramię, dokładnie w chwili, gdy Arien zatrzymał konia, zaledwie pół metra od wierzchowca ojca. Zwierzę przystanęło bez chwili wahania, biernie poddając się rozkazom chłopca, spoglądając na tłum bez większego zainteresowania.
Zaklęcie? Szkolenie? Wprawna ręka?
Jego następca. Jego syn.
Owoc miłości do…

- Rozejść się! Przejście dla Inkwizytorki!

Inkwizytorki. Lady Josephine Cherette Trevelyan z rodu Montilyet, byłej Ambasadorki Inkwizycji pod dowództwem Leira Trevelyana, następczyni Herolda po Rzezi Trevelyana.
Jego żony.

Zmieniła się.
Była zmęczona. Widział to w jej poszarzałej cerze, w o wiele krótszych, dziwnie przerzedzonych włosach; w tym, jak powoli stawiała kroki, jeden po drugim, nienaturalnym, minimalnie chwiejnym krokiem. Postronny obserwator nie miał prawa tego dostrzec.
Jose.
To sen. Śnisz.
Zsiadł z konia. Uderzenie stopami o ziemię wydawało się dziwnie odległe, zupełnie, jakby wstrząsnęło ciałem, które wcale nie należało do niego. Choć próbował przenieść większość ciężaru na prawą rękę, lewa dłoń odpowiedziała bólem, na który nie zamierzał reagować.
Jose.
Widział jej twarz. Tę maskę, karykaturalny, nieludzki grymas, to torpedujące wszelkie skale absurdu niedowierzenie.
Zatrzymała się, całkowicie ignorując gapiów. Proste, ciemnoszare ubranie zlewało się z jej skórą, doskonale podkreślając cienie pod oczyma; najwidoczniej zrezygnowała z typowych dla Orlais czy Antivy ozdób, starając się upodobnić swój wizerunek do obrazu stworzonego przez Inkwizytora, tak dalece, jak tylko było to możliwe. Nawet włosy ścięła do stosunkowo podobnej długości - czarne loki opadały jej na ramiona, częściowo je przysłaniając, jeden z nich zaś, wymykając się jakimkolwiek zasadom, opadł bezpośrednio na czoło kobiety.
Nie odgarnęła go. Chyba nawet w ogóle go nie zauważyła.
Gdzieś za jej plecami mignęła mu znajoma blond czupryna.
Jose.
Krok. Jeden. Drugi.
Aż w końcu wybiegła mu naprzeciw.
Jej ciepło. Jej znajome, choć niepokojąco drobne ciało, o znajomej woni antivańskich pachnideł. Odetchnął głębiej; ciężki, intensywny zapach przenikał nozdrza, docierał prosto do umysłu, drażniąc go, oszałamiając.
Jose.
Uderzenie. Arien zeskoczył z konia, dopadł do złączonych w uścisku rodziców, odbijając się od ich boków, niczym szmaciana sakiewka. Niezrażony tym, zacisnął palce na ich ubraniach, próbując objąć na całą szerokość swoich ramion.
Wyciągnął rękę, gwałtownie, na oślep, konwulsyjnie przyciągając syna do siebie. Lewa dłoń zawyła wściekłym bólem.
Zacieśnił uścisk.

Tysiące obrazów. Tysiące ballad, przedstawiających ten historyczny, a jednocześnie tak kusząco romantyczny moment.
Żadna z nich nie umiała oddać tej ulgi. Tego ucisku w gardle, tego dziwnego, gwałtownego poczucia, że coś runęło - a jednocześnie wróciło na swoje miejsce.
On wrócił.
Wrócili.


Najwyższa pora, by doprowadzić sprawy do końca.