niedziela, 25 lutego 2018

Tom 2: 8

- Lady Trevelyan?
Zabawne. Nikt nie miał pewności, jak należy ją określać w co bardziej formalnych rozmowach..
Nawet przez chwilę nie pretendowała do miana kolejnego Herolda Andrasty, świadoma burzy, jaką wywołałaby tego rodzaju decyzja. Tytuł Inkwizytorki budził jednak niewiele mniejsze kontrowersje, także wśród osób, które akceptowały istnienie Inkwizycji jako takiej. Te pomruki dezaprobaty co jakiś czas dawały o sobie znać, docierając do Josephine z różnych stron, zwykle niegroźne, choć zawsze niepokojące. Dla pewnych osób Antivanka miała pozostać uzurpatorką aż do końca ich - a może swoich? - dni.
Paradoksalnie jednak o wiele więcej dyskusji toczono na temat jej nazwiska. Mimo to, Dorian używał go przy każdej nadarzającej się okazji.
Jak wiele będziesz w stanie zrobić, by udowodnić nam swoje wsparcie?
- Wejdź! - zawołała, unosząc głowę znad raportu. Stos kartek leżał na jej biurku, przerażająco obszerny, czekając, aż rozprawi się z nim do końca. Kiedyś, w czasach, gdy pełniła funkcję Ambasadora, musiałaby przerwać swoją pracę tylko po to, by wstać i powitać w drzwiach potencjalnie ważnego gościa - a do takich niewątpliwie zaliczyłaby teraz każdego tevinterskiego szlachcica.
Tevinter. Kolejny problem, z którym lada dzień przyjdzie się im zmierzyć. O Stwórco…
Dorian wszedł do gabinetu, możliwie cicho zamykając za sobą drzwi.
- Zapewniam, że pod drzwiami nie czeka nikt więcej - oświadczył na wstępie, jakby dla potwierdzenia swoich słów zerkając przez ramię w kierunku wejścia. - A już na pewno nie widziałem nikogo z kwiatami.
Jakby niepomny wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w życiu Josephine, Blackwall konsekwentnie wysyłał jej dorodne bukiety kryształowych gracji. Inkwizytorka już dawno przestała rozważać, jakie pobudki popychały go do takiego zachowania - czy w istocie była to miłość, jednoznacznie przecież odrzucona, czy raczej chęć okazania wsparcia jako takiego? A może po prostu siła przyzwyczajeń? Jakże łatwo pochłaniała ich wszystkich rutyna…
Nieważne. Od dawna nie zamienili ze sobą ani słowa.
Od dawna… coraz bardziej nie chciała rozmawiać z kimkolwiek.
Skoncentruj się. On nie przyszedł tu bez powodu.
- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytała cicho. Zapanowanie nad własnym tonem głosu nie sprawiło jej tak wielkich problemów - mówiła cicho i względnie obojętnie, tak, jakby rozmawiali o jednej z tysiąca codziennych spraw. Panowała nad tym. Miała wprawę.
Umysłu nie mogła jednak oszukać tak łatwo.
Widziała, jak Dorian się zawahał; jak zacisnął lewą pięść, zapewne walcząc z nerwami równie intensywnie, co sama Josephine. Nie miała pojęcia, co konkretnie robił przez ostatnie kilkanaście godzin, wiedziała natomiast doskonale, jak sama spędziła zeszłą noc.
Płacząc i patrząc na cholerny obraz, od którego nigdy nie dostała odpowiedzi. Mimo, że przecież przemawiała doń wielokrotnie.
On mógł żyć. Na Stwórcę, on naprawdę mógł żyć.
Nie rób sobie nadziei.
Nie potrafiła posłuchać tego głosu rozsądku. Ani, tym bardziej, zapomnieć.
Wiedziała, że stojący przed nią mag od sześciu lat przeżywał dokładnie to samo.
Dorian odetchnął głęboko.
- Arien miał rację, Josephine. Leir żyje.
Kilka godzin wcześniej rozważała scenariusz, w którym Pavus podzieli się z nią tak wyczekiwaną przecież informacją. Nie była pewna, w jaki sposób sama na nie zareaguje - zakładała jednak, że nie zdoła powstrzymać łez. Na Stwórcę, przecież rozklejała się przed głupim portretem!
A jednak teraz, w momencie, gdy Dorian powiedział jej prawdę - z jej oczu nie popłynęła najmniejsza nawet łza. Zupełnie jak w czasach nauki, gdy profesorowie mówili do lady Trevelyan, wówczas noszącej nazwisko Montilyet, w obcym dla szlachcianki języku; umiejętność bezbłędnego przetłumaczenia wszystkich słów przeplatała się ze strachem, że ich rzeczywiste znaczenie zostało całkowicie opacznie zrozumiane.
Po prostu… nie mogła uwierzyć.
Boję się uwierzyć.
- On… Ty… - Słyszała własny głos, dziwnie odległy i przytłumiony - jesteś pewny?
Nie był. A może emocje przytłoczyły go tak samo, jak samą Inkwizytorkę?
- Tak pewny, jak tylko mogę być, Jose. Widziałem go. Arien też zapiera się, że to on.
Naprawdę się boję.
Przełknęła ślinę z najwyższym trudem. Zupełnie, jakby w jej gardle umieszczono garść wykałaczek.
- Gdzie on jest?
- To pytanie tak ciężkie, że sam nie znalazłem jeszcze na nie odpowiedzi. - A przede wszystkim nie odpowiedział na nie z uśmiechem. To definitywnie dowodziło powagi sprawy. - Nie jestem pewny. Zakładam, że to Pustka, biorąc pod uwagę, że Arien odnalazł Leira we śnie, niemniej jednak…
Josephine zmarszczyła brwi.
- Czy do Pustki nie mają wstępu tylko… duchy?
Mag nareszcie zdobył się na marną namiastkę uśmiechu.
- To nie byłby pierwszy raz, gdy Leir wkroczył tam w swojej fizycznej postaci. Zakładając, że naprawdę to zrobił.
- Nie wiesz?
- Mogę tylko przypuszczać. On… - Rzadko widziała, by jej zaufany Ambasador się wahał. Jeszcze rzadziej spuszczał wzrok, wbijając go gdzieś w ścianę. - On… niespecjalnie chce ze mną rozmawiać, Jose.
Oczywiście, że znała tę historię; opowieść o mężczyźnie, który nieświadomie zniszczył wszystkie plany swojego najlepszego przyjaciela, jednocześnie z pełną premedytacją pozostawiając go samemu sobie, gdy ten najbardziej potrzebował wsparcia. Tak widział to Dorian, tak też, Stwórco, miej ją w opiece, podświadomie odbierała to sama Josephine.
Czego mogli się więc spodziewać po najbardziej pamiętliwym człowieku w Thedas?
Ta myśl podziałała jak taran na mur obojętności, którym zdążyła się ogrodzić.
Nie stracę cię przez twoją cholerną dumę, Leir!
- Musisz zobaczyć się z nim jeszcze raz, Dorian  - powiedziała stanowczo, ledwo rejestrując, że sama zaciska pięści, wbijając paznokcie w skórę dłoni. - Musisz znaleźć sposób, żeby…
- Wiem, że muszę, Jose! - przerwał jej Tevinterczyk, zapewne o wiele ostrzej, aniżeli pierwotnie zamierzał. - Jestem doskonale świadom faktu, że sam powinienem to wszystko odkręcić, ale zrozum, że jeśli ON nie będzie ze mną współpracował…
Sprzeciw, gwałtowny i gorący jak ogień płonący w kominku, zapłonął w kobiecie, sprawił, że krew zawrzała jej w żyłach.
Wszystko przez twoją przeklętą dumę, Leir!
Zerwała się z krzesła; mebel runął na ziemię z hukiem tak głośnym, że nieomal zagłuszył krzyk lady Trevelyan.
- To go zmuś do tej współpracy, na litość Stwórcy!
Ta kropla przelała czarę. Chwila, w której krzyk wydostał się z ust Antivanki, była momentem, gdy poczuła, że i tak nie ma już nic do stracenia.
Że ta szopka nie ma już żadnego znaczenia.
- On ma tu rodzinę! Ma syna! I obowiązki, których nikt za niego nie wykona! - krzyknęła, nie dbając o to, czy ktokolwiek jest w stanie ją usłyszeć. Być może ten krzyk dotarł nawet do wieży Komendanta; ach, Andrasto, ile by dała, aby doleciał do samej Pustki!
Gdyby sama mogła z nim porozmawiać…
Otarła mokry od łez policzek niecierpliwym ruchem ręki, nie spuszczając wzroku z Doriana. Ani razu nie próbował jej przerwać. Wątpiła zresztą, by był w stanie to zrobić.
- Powiedz mu - Łzy uparcie przesłaniały pole widzenia Josephine; przestała je ścierać, pozwalała, by płynęły, walcząc tylko o to, by całkowicie nie stracić panowania nad głosem - że ma wrócić. Że, do jasnej cholery, JA każę mu wrócić. I że nie dbam o to, w jaką Pustkę trafił i jak bardzo jest na ciebie wściekły! Mam to w nosie, na litość, nie dbam o to, rozumiesz?! Nie dbam!
Przerwała swoją wypowiedź tylko po to, by ostatecznie się rozkleić.
Dorian podszedł bliżej, przystając dopiero, gdy mógł oprzeć dłoń o blat biurka Inkwizytorki. Konsekwentnie unikał spojrzenia jej prosto w oczy - za co zresztą była mu poniekąd wdzięczna. Teraz, gdy straciła nad sobą panowanie, tak prosta rzecz całkowicie ją przerastała.
To WSZYSTKO mnie przerasta, Leir…
- Zrobię, co tylko będę w stanie - powiedział w końcu Tevinterczyk. - Nie obiecuję, że… że wyjdzie mi to równie brawurowo i bez najmniejszych problemów, jak zwykle, ale…
Musiał skończyć. Na litość Stwórcy, po tym wszystkim, co wyrządził Trevelyanom, był jej winien chociaż tyle!
Uspokój się, kobieto. On żałuje.
Wiedziała o tym. Ale, cholera, czasem nie zmieniało to faktu, że szczerze maga nienawidziła. Nawet, jeśli na to nie zasłużył.
Nie, do diabła. On zasłużył.
Westchnęła. Wiedziała, że oczy ma czerwone i szkliste, a twarz wilgotną od łez; może chociaż głos zdoła powrócić na neutralne tory.
Tylko dlaczego słowa, które cisnęły się jej na usta, były tak nieznośnie okrutne?
- Nie zawiedź nas więcej, Dorian. Bardzo cię o to proszę.


Równie dobrze mogła splunąć mu w twarz. I dobrze o tym wiedziała.


*

- Czego się dowiedziałaś?
- To… to prawda. Leir żyje.
Komendant Cullen Rutherford stał w jej gabinecie już od dobrych paru minut. Od chwili, gdy zadał pytanie, nie odezwał się ani słowem.
Josephine obserwowała, jak krzyżuje ręce na piersiach i wbija wzrok w żarzący się pogodnie kominek - bodaj najoptymistyczniejszy akcent w całej Podniebnej Twierdzy. Wiedziała, że mężczyzna nie ma pojęcia, jak właściwie powinien zareagować; ona sama nie była pewna, co o tym wszystkim myśleć.
Leir żył. Mógł żyć -  prostowała natychmiast każdą pochopną i jakże niemądrą myśl, każdy objaw złudnej nadziei, której od sześciu lat daremnie próbowała się pozbyć. Mógł żyć, co wcale nie oznaczało, że naprawdę przetrwał eksplozję. I nie zginął w międzyczasie. I wróci. I będzie jak dawniej.
Na Stwórcę. Minęło sześć lat...
Zapewne właśnie w tym kierunku powędruje argumentacja Cullena. Ostrożna, zachowawcza, nie pozwalająca na nadmierny optymizm, który tylko spotęgowałby rozczarowanie kobiety.
- Wiadomo, gdzie jest?
Pokręciła głową.
- Dorian potrzebuje czasu, by to stwierdzić.
- Dlaczego Leir nie powiedział mu tego od razu? - Cullen w końcu na nią spojrzał; wzrok miał pochmurny, doskonale współgrający z jej własnym nastrojem. - Gdybyśmy wiedzieli, moglibyśmy od razu wysłać grupę poszukiwawczą!
Bo prędzej da się zabić, niż zapomni o własnym ego…
- Nie mam pojęcia, Cullenie - przyznała w końcu niechętnie. - Być może sam nie wiedział. A być może… nie ufa teraz Dorianowi na tyle, by mu o tym powiedzieć.
- “Nie ufa mu”? W chwili, gdy jest jego jedyną nadzieją na wydostanie się? - Cullen prychnął, nawet nie ukrywając grymasu niechęci, który zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił. - Na Stwórcę, dlaczego ten człowiek zawsze tak wszystko komplikuje?
“Mówisz o moim mężu” - chciała zaprotestować, jednak słowa usprawiedliwienia nijak nie mogły jej przejść przez gardło. Bez względu na własny sposób działania, ani nawet dumę z umiejętności męża w zakresie prowadzenia Wielkiej Gry, Josephine nie mogła zaprzeczyć - Leir miał ciężki charakter. Właśnie teraz, gdy stawką było jego życie, duma i mściwość Inkwizytora rzucały się w oczy z całą mocą.
Ale, Stwórco… To nie jest zły człowiek.
Wierzyła w to nawet, jeśli czasem sama miała ochotę urwać mu głowę.
- Nic na to nie poradzę, Cullenie. Zakładając, że byłabym nawet w stanie przemówić mu do rozsądku… - Uśmiechnęła się smętnie. - Jestem niemagiem. Nie przeskoczę tej przeszkody.
Mężczyzna prychnął z irytacją.
- Każdy dzień zwiększa nasze straty. Liczbę ofiar - dodał, jakby to określenie mogło mocniej wpłynąć na wyobraźnię rozmówczyni. - Przez swoją przeklętą dumę to Leir ma ich krew na swoich rękach.
Pytanie, czy w ogóle by się tym przejął?
Prawda jest brutalna, lady Trevelyan. Brakuje ci argumentu, którym mogłabyś to odeprzeć.
Westchnęła.
- Dorian zrobi co w jego mocy - powiedziała w końcu. - Zdajmy się na niego. I… póki co, poprzestańmy na tym. Proszę.

Nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że jeszcze nie wyszedł. Szczęk zbroi sygnalizował każdy ruch mężczyzny.
- Nadal ci na nim zależy, co?  - zapytał od niechcenia, zupełnie, jakby kontynuował poprzednią rozmowę, z dokładnie tą samą niechęcią w głosie. - Mimo wszystko...
Nie musiała odpowiadać. Oboje o tym wiedzieli.

Ale po co tak trzaskać drzwiami, na Stwórcę?


*

Sześć lat niczego nie zmieniło.
Potrzebowali Herolda. Teraz, gdy praktycznie nie mieli armii, ich tereny zamieniły się w pole bitwy, a na horyzoncie majaczył wróg, którego mocy nie byli w stanie oszacować nawet w przybliżeniu, musieli odzyskać przywódcę, którego pozycji nikt nie byłby w stanie kwestionować. I którego moc od początku stanowiła trzon sił zbrojnych Inkwizycji.
A że jednocześnie nie był to człowiek, którego należało szanować…
Cullen zatrzymał się w pół kroku.
Nie, cholera, to nie tak. Ten człowiek naprawdę umiał zarówno przewodzić innym, jak i walczyć. Chodziło o metody, jakie przy tym obierał.
Podstęp. Iluzja. I słowo, częstokroć nie wsparte nawet przez bardziej konwencjonalne, choć dalej zabójcze metody. Trevelyan nie wykorzystywał trucizny ani pieniędzy, by przekonać świat do swoich racji; potrzebował tylko czasu, by, jak przerośnięty pająk, utkać sieć, w którą finalnie wpadali wszyscy ludzie z jego otoczenia.
Co jak co, ale ty dobrze o tym wiesz, Rutherford.
Przecież sam dał się na to złapać, prawda? Wciągnąć w coś, co, czuł to, zostało z góry zaplanowane, obliczone na nakłonienie go do złożenia tej przeklętej obietnicy.
“Trzymaj się z dala od Josephine, Komendancie.”
To, co tak chętnie wziąłby za pewnik, było w istocie poważnym podejrzeniem - czymś zbyt wątłym, by w oparciu o to podważyć raz przyrzeczone słowo. Leir nigdy nie dał mu jednoznacznego dowodu na to, że uratował życie mężczyzny tylko po to, by wymóc na nim korzystną dla siebie obietnicę.
Ja go po prostu… znam.
Był w stanie zagrać tak, ażeby przy jego muzyce tańczyli wszyscy mieszkańcy Twierdzy. Nawet Josephine w to nie wątpiła.
A jednak…

Pokręcił głową.
Na Stwórcę, oprzytomnij wreszcie.
Mieli kraj do uratowania. A i Inkwizytor, najwidoczniej, nie zamierzał odnaleźć się sam.


*


- Wysłuchaj nas, Posłańcu!
“A weźcie się jebcie!” - chciał odkrzyknąć im w odpowiedzi, tylko po to, by zakopać się pod grubym kocem, który Yor sprowadził mu… cholera wie jasna, skąd. Czy znalazł go w jednym z shemleńskich domów, których właścicieli już dawno poszatkowali?
Zresztą. Nieważne.
Nepharien ziewnął, patrząc ponuro na wejście do swojego namiotu. Co za szczęście, że nikt nie odważył się tu jeszcze wejść; wątpił, by wyszedł stąd o własnych siłach.
Czy jestem złym Posłańcem, jeśli nie chcę widzieć swoich poddanych?
Cholera. Naprawdę powinien chcieć.
Z tą myślą wstał z posłania, nie troszcząc się nawet o doprowadzenie go do porządku. Ten bałagan doskonale odzwierciedlał samopoczucie elfa; Dalijczyk odnosił wrażenie, że cały czas, gdy jego organizm pogrążony był we śnie, spędził na rozmowie z Fen’Harelem, co z całą pewnością ciężko byłoby określić mianem wypoczynku.
Rozmowie. Jakie wnioski wyciągnął z niej bóg?
Cholera, nie myśl o tym teraz…
- Posłańcu?
Westchnął.
Nieważne.
Czegoś tu brakowało. Ta myśl tknęła go nagle, gdy już ruszył w kierunku wyjścia.
Do diabła, gdzie ten głupawy rogacz?
Wyrzut sumienia zaatakował go nagle, bolesnym, irytującym ukłuciem. Cholera, przecież normalnie od razu zauważyłby jego nieobecność! Gdyby tylko…
Gdybyś był sobą, durniu.
Sny Fen’Harela pogrążały go coraz bardziej. Wypaczały rzeczywistość.
- Posłańcu?
Westchnął znowu.

Czy to wszystko na pewno ma sens?

Nie masz prawa w to wątpić, durniu.

Nie rozmyślaj. Po prostu rób swoje.
- Czego?
Elfy stojące najbliżej wejścia do namiotu pokłoniły mu się z szacunkiem; pozostałe zrobiły to chwilę później, zaledwie Nepharien zasłonił za sobą wejście. Przez chwilę próbował znaleźć źródło zamieszania, aż w końcu zatrzymał wzrok na grupie nieznanych mu elfów.
- Co to za jedni?
Z całą pewnością nie widział ich nigdy wcześniej - i to nawet z uwzględnieniem, że miał zbyt wielu zwolenników, by zapamiętać wszystkich z twarzy i imienia. Ci, których właśnie miał przed oczyma, byli zbyt charakterystyczni; mieli wyjątkowo ciemne karnacje i jasne włosy, wyróżniając się tym na tle wszystkich dalijskich elfów. Ba, nawet w obcowiskach nigdy nie widział tego rodzaju osobliwości.
Pozostał zatem…
- Jesteście z Tevinteru?
Szczęśliwie zdążyli już wybrać ze swego grona kogoś odpowiedzialnego za udzielenie odpowiedzi; przy odrobinie szczęścia mogło to skrócić konwersację przynajmniej o połowę.
- Tak jest, Posłańcu - odezwał się jakiś elf, na oko dość wiekowy, co w praktyce mogło oznaczać, że żyje już od kilkuset lat. - Jesteśmy… byliśmy… służącymi shemlenów. Aż do dnia, w którym postanowiliśmy uciec… do ciebie, Posłańcu.
Nepharien zmarszczył brwi.
- Skąd znaliście drogę?
- Nie było ciężko ją znaleźć, Posłańcu. Po przekroczeniu granicy napotkaliśmy grupę braci, którzy znali drogę. - Elf pochylił nieco głowę, jakby chcąc tym usprawiedliwić własną śmiałość. - Twoja sława cię wyprzedza, Posłańcu. Każdy elf wie teraz, gdzie jesteś.

Moja sława…
Twoje działania przynoszą owoce, Nepharien. Nie jesteś tylko dowódcą. Jesteś symbolem.
Odetchnął.
- Jak wielu elfów z Tevinteru mogę się u siebie spodziewać?
Elf zawahał się, wyraźnie niepewny, jakiej odpowiedzi należy udzielić.
- W każdym domu shemlena usługuje około… sześciu elfów, Posłańcu. - Jego młodszy towarzysz, o irytująco wysokim, a w dodatku drżącym z emocji głosie, wtrącił się, jednocześnie kłaniając głęboko. - A domów są setki, jeśli nie tysiące.
Setki. Tysiące. Tysiące nowych żołnierzy, podczas gdy Ferelden… praktycznie ich nie posiada.
- I wszyscy mnie poprą? - Idioto. Powinieneś to stwierdzić, nie o to pytać!
Rozmówca, najwidoczniej niewzruszony niepewnością w jego głosie, pokiwał energicznie głową.
- Nie może być inaczej! - Mówił pewnym, przepełnionym entuzjazmem głosem, jak ktoś, kto nie zaznał zmęczenia, mimo że właśnie zakończył podróż, która trwała przynajmniej kilka tygodni.
Ciekawe, czy stanąłbyś na głowie, gdybym ci kazał?
Odetchnął. Bez względu na to, jak bawił go ten dziwny idiota, wizja kilku tysięcy elfów gotowych i chętnych do walki potrafiła przemówić do wyobraźni.
Pójdą za mną, gdzie tylko im rozkażę.

- No to witam na pokładzie. - Uśmiechnął się, miał nadzieję, że niezbyt krzywo. - Przyjaciele są tutaj…
Wskazał ręką na wschód, w bliżej nieokreślonym kierunku, gdzieś, gdzie, jak wiedział, przebiegała granica Fereldenu z czymś, co kiedyś nazywano Orlais.
- ...a dupy do obicia tam.
Nie możesz tego schrzanić. Nie możesz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz