niedziela, 12 listopada 2017

5


Leir? Leir!
Nie chciał otwierać oczu.
Tyle wyzwań. Tyle zadań. Tyle oczekiwań względem niego, którym nie miał szans podołać.
Ciemność była bezpieczna. Nie chciała niczego.
Leir, słyszysz mnie?
Nie, kurwa mać, nie słyszał. A tym bardziej nie zamierzał odpowiadać.
Pomimo paniki, którą słyszał w głosie. I pomimo faktu, że rozpoznałby ten głos na końcu świata.
Po prostu... nie.
Płacz, najdroższa. Płacz, skoro Inkwizytorowi brak sił nawet na to.


Pobudka, Promyczku Thedas!

*

Pierwszą rzeczą, którą dostrzegł po przebudzeniu, była twarz Doriana.
- No. – Tevinterczyk odsunął się i odetchnął, jakby nagle zdjął z barków olbrzymi ciężar. – Ładnie to tak nas straszyć?
- Leir... - Josephine spojrzała na Trevelyana z wyraźnym strachem w oczach; jej skóra nabrała niezdrowego, popielatego odcienia. – Jak się czujesz?
Jak gówno, tak po prawdzie.
- Całkiem dobrze – wymamrotał, czując, że ciało powoli zaczyna się rozbudzać. Umysł pozostawał przytomny od dłuższego czasu; wiele by dał, by móc zmienić tę kolejność. – Skąd to zamieszanie?
- Nie mogłam cię obudzić – odpowiedziała Josephine. Nerwowo zaciskała i rozluźniała palce; Leir już dawno zauważył, że gdy Ambasador nie miała przy sobie podkładki z pergaminem, zdecydowanie nie wiedziała, co powinna zrobić z rękoma. Gdy była zdenerwowana, problem przybierał na sile. – Na Stwórcę, byłam przekonana, że cię otruto, że...
Że się nie obudzi?
Uśmiechnął się blado.
- Nie. Chyba po prostu byłem bardzo zmęczony. Przepraszam, jeśli was wystraszyłem.
- „Jeśli"? Jeśli chcesz ograniczyć nasze spożycie kawy, po prostu powiedz. – Dorian pokręcił głową z dezaprobatą.
- Nic to. Zwijajmy obóz, nim pozostali zorientują się, że coś było nie tak – wtrąciła Josephine, nim Leir zdążył zareagować ripostą.
Kolejny dzień. I raczej nie ostatni.


*


Przemieszczali się szybko i bez zbędnego ceremoniału. Nie był to pierwszy raz, gdy Leirowi towarzyszyła zaledwie grupa żołnierzy oraz garstka zaufanych osób. Niezmiennym elementem pozostały jedynie proporce Inkwizycji niesione przez straż przednią. Dzień był wietrzny; materiał łopotał wściekle, tak, że widniejące na nim oko było ledwo widoczne. Nie zmieniał tego nawet fakt, że Leir wpatrywał się weń jak sroga w gnat.
- Chciałbyś porozmawiać, mój drogi? – Głos Vivienne skutecznie wyprowadził go z transu, który i tak nie owocował żadną sensowną myślą. Drgnął, przenosząc wzrok na czarodziejkę, na pierwszy rzut oka najbardziej wypoczętą z nich wszystkich. Swoją drogą, fakt, że musiała zadzierać głowę, by na niego spojrzeć, wyraźnie ją irytował; tylko Leir wykorzystywał jako wierzchowca ogromnego dalijskiego jelenia, złapanego i oswojonego jakiś czas temu. Nie miał pojęcia, czy Nepharien był tego świadomy.
- Oczywiście, Vivienne. – Leir wiedział, że i tak nie miał możliwości odmowy bez narażania się na gniew Zaklinaczki. Dobry nastrój czarodziejki nie był co prawda sprawą życia i śmierci, ale ignorancja zwyczajnie się nie opłacała. Ostatecznie, Viv zawsze szybko traciła zainteresowanie rozmówcą, prawda? Zwłaszcza odpowiadającym monosylabami.
Kobieta odetchnęła głęboko.
- Otóż sądzę, że popełniłeś kilka błędów, które mogą nas drogo kosztować – oświadczyła z głębokim przekonaniem. – Przede wszystkim, byłeś bardzo nieuprzejmy.
Uśmiechnął się krzywo, rzucając przelotne spojrzenie żołnierzom. Na szczęście byli zbyt daleko, by ich słyszeć. Mimo to, gestem nakazał rozmówczyni ściszenie głosu.
- Sądzę, że w porównaniu do przedstawiciela elfów i tak nie można nam niczego zarzucić – odpowiedział cicho, nawet nie kryjąc ironii w głosie. – Jego żądanie było absurdalne i nie dało się z nim negocjować. Zamiast alternatywy, słyszeliśmy tylko przekleństwa.
- To nie znaczy, że należało się zniżać do jego poziomu, mój drogi. – „Mój drogi". Nigdy nie mówiła do niego inaczej. – Mogłeś zachować się z o wiele większą klasą.
- Jego opinia na temat shemlenów i tak by się nie poprawiła.
- Inną sprawą jest – ciągnęła niczym niezrażona Orlezjanka – że pozwoliłeś jego ludziom otoczyć nas z każdej strony.
- A ich otaczali nasi ludzie. Nie widzę problemu.
- Ja widzę. Twoi ludzie nie zdążyliby zareagować, nim strzała wbiłaby mi się prosto w pierś!
Och, na litość Andrasty. Jakkolwiek doceniał fakt, że Vivienne nigdy nie skrytykowała go publicznie, to nie mógł oprzeć się wrażeniu, że prywatnie rekompensowała to sobie z nawiązką.
- A sama nie zdołałabyś się osłonić? – Uniósł brwi z udawanym niedowierzeniem. – Starzejesz się, Viv.
Fakt, że w odpowiedzi usłyszał jedynie pogardliwe prychnięcie, dał mu idiotyczną satysfakcję.


- Inkwizytorze! – Jeden z żołnierzy zawrócił konia i zbliżył się do dowódcy, nieświadomie ratując go przed ciągnięciem tej idiotycznej rozmowy. – Na drodze stoją ludzie!
Trevelyan zmarszczył brwi.
- Uzbrojeni po zęby i wykrzykujący groźby?
- Nie, wasza świątobliwość. Zwiadowcy mówią, że to mieszkańcy pobliskiej wioski.
Och. Takie spotkania zawsze wynikały z dwóch przyczyn – desperacji, albo wręcz przeciwnie, radości, którą ocaleli z koszmaru pragnęli wykrzyczeć całemu światu. Znajdowali się w stosunkowo bezpiecznej okolicy; ostatnie sprawozdania przekazane mu przez Cullena nie zawierały żadnych niepokojących wzmianek. Najpewniej chodziło zatem o uczczenie ich przemarszu.
Chce ci się rozmawiać z tymi ludźmi?
A w sumie, co miał do stracenia?
- Nie traćcie czujności – rzucił do żołnierzy. Już chciał ponaglać konia, gdy, tknięty myślą, zrezygnował, przenosząc wzrok na Josephine.
- Chodź ze mną – rzucił miękko – niech wiedzą, komu jeszcze zawdzięczają to, że przeżyli.


To nie był pierwszy raz, gdy Josephine towarzyszyła mu podczas spotkań z ludem. Od samego początku podkreślał, że sukcesy Inkwizycji nie są zasługą wyłącznie Herolda Andrasty, a kluczową rolę odegrali też jego wierni doradcy. Początkowo wynikało to z najzwyklejszego pragmatyzmu – nie chciał, by tak ważne dla organizacji osoby poczuły się niedoceniane, co mogłoby zmotywować je do zdrady. Z czasem zaczęło chodzić o coś więcej.
Ci płaczący ze szczęścia ludzie, ten niesiony ekstazą tłum zawierał w sobie niesamowity ładunek pozytywnej energii. Wiara, jaką pokładali w Inkwizycję, była niemalże bezgraniczna – zawdzięczali jej nie tylko ochronę przed najeźdźcą, ale też zapasy żywności oraz rozwój opieki medycznej. Z całą pewnością ludzie Herolda byli bliżej nich niż reprezentanci króla – a co więcej, nie pobierali podatków. Daniny, które przyjmowali, stanowiły wyłącznie gest dobrej woli. Leir podejrzewał, że od jakiegoś czasu otrzymują od poddanych więcej, niż sam władca Fereldenu.
Wiara miała potężną moc. Ilekroć się z nią stykał, Leir odnosił wrażenie, że przekazuje mu ona większą energię, aniżeli sama Kotwica. Właśnie dlatego brał ze sobą Josephine. Nawet, jeśli większość miłości ludu adresowana była bezpośrednio do niego, lady Montilyet również stała się rozpoznawalna – i uwielbiana.
- Chwała Andraście! Chwała Inkwizycji!
Zawsze oczekiwano od nich tego samego. Pozwolić, by kwiaty spadły na zbroję i konia, pilnując jedynie, by zwierzę się nie spłoszyło. Podnieść rękę i pomachać do tych, którzy stali w oddaleniu; wyciągnąć ją do tych, którzy odważyli się podejść bliżej. Patrzeć w twarze losowych osób tak, by wszyscy myśleli, że obserwuje się właśnie ich. Choć od czasu do czasu okraszali to stosowną przemową, zwykle to wystarczało, by podnieść morale w okolicy na przynajmniej kilka dni. To było tak cudownie proste.
Gdyby wiedzieli chociaż trochę więcej, nie byliby tak szczęśliwi.
Odjechali po kilku godzinach. Niewielka cena za wypełnienie żołądków żołnierzy dobrą strawą – a ich umysłów nadzieją.


*


- Wasza Świątobliwość! Król Alitstair przybył do Podniebnej Twierdzy!
Wiadomość dotarła do nich kilka godzin drogi od domu. Natychmiast przekazał ją Josephine, a po krótkiej naradzie także pozostałym towarzyszom. Tak jak się spodziewał, Byk nie od razu zrozumiał powagę sytuacji. Ferelden - ludzkość -  pozostawał dla niego niezrozumiały pod wieloma względami.
Reakcja ze strony Theirinów była nieunikniona – to na terenie ich państwa rozegrała się większość walk, tu też Inkwizycja posiadała największe wpływy. Co więcej, na czele tej organizacji stał mag, co całkowicie rozbijało utarty fereldeński porządek. Nie to, by ktokolwiek go teraz respektował.
Leir zdawał sobie sprawę, że król Alistair był mu, delikatnie mówiąc, niechętny – zarówno jako król Fereldenu, jak osoba blisko związana z Templariuszami. Wystarczyło jednak przeprowadzić rozeznanie w fereldeńskiej polityce, by wiedzieć, że to nie on pociąga za sznurki.


*

Królowa Elissa Theirin z rodu Cousland słynęła z kilku rzeczy.
Pierwszą były ogniście rude włosy. Wyróżniały ją na tle tłumu, choć kobieta reprezentowała cokolwiek przeciętną urodę. Od rozpoczęcia swojego panowania królowa nikomu nie pozwalała ich obcinać – w efekcie sięgały jej aż do ud, spływając na ramiona w majestatycznych falach.
Drugą charakterystyczną cechą była przeszłość królowej. Po tym, jak ledwo ocaliła życie przed rzezią Couslandów, dołączyła do Szarej Straży i wraz z Alistairem pokonała Arcydemona, kończąc Piątą Plagę, nim ta na dobre się rozpoczęła. To, że nie zginęli w końcowym starciu, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, określano jako cud – co, przynajmniej na początku, zapewniło im wysokie poparcie ludu. Kronikarze zdążyli już jednak odnotować, że król Alistair całkowicie je zmarnował – a królowa Elissa zrobiła wszystko, by spadło do minimum.
Nikt się jej nie sprzeciwiał. Historycy nie zaprzeczali, że odegrała olbrzymią rolę w zakończeniu tyranii Loghaina Mac Tira i osadzeniu Alistaira na tronie. Pozostawała bohaterem narodowym. Mimo wszystko.
Trzecią jej cechą była skrajna niechęć do magów, antypatia uzewnętrzniana poprzez otwarte popieranie Zakonu oraz jego prawa likwidacji.
Czwartą była bezwzględność. Przerażająca nawet jak na polityczne standardy.


- Wasza wysokość...
Zabawne, jak wielkiej wprawy w ukłonach nabrał przez ostatnie lata.
Zaledwie raz widział władców na własne oczy – kilka lat temu, w Redcliffe. Od tego czasu król Alistair nie zmienił się zbytnio, może poza faktem, że wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego, co Leir potrafił zresztą doskonale zrozumieć.
A jeśli chodziło o Elissę – zmieniła się tylko długość jej włosów. Ten uśmiech, tak samo zimny, nawet, gdy mówiła do własnego męża, wydawał się niemalże... zamrożony w czasie.
- Powstańcie – nakazał im Alistair, podkreślając swój rozkaz ruchem dłoni. Leir natychmiast wykonał polecenie. Przy całym zamiłowaniu do Wielkiej Gry, nie znosił sytuacji, gdy przychodziło mu płaszczyć się przed kimkolwiek. Zwłaszcza kimś, kto, czego Trevelyan miał pełną świadomość, chętnie skreśliłby jego istnienie z kart historii.
Królowa Elissa zbliżyła się do nich o krok. Powszechnie znane było jej zamiłowanie do złota i ciemnej zieleni; jednocześnie nie nosiła jednak sukien w klasycznym tego słowa znaczeniu. Ozdobne bufki zastępowała naramiennikami, gorset zaś – pozłacanym napierśnikiem. Dziesięć lat temu królowa wysławiła się jako wielka wojowniczka i nie pozwalała, by opinia ta przeminęła. Każdemu jej ruchowi towarzyszył charakterystyczny szczęk stali.
- Inkwizycjo! – Krzyknęła, podnosząc rękę. Słowa swoje kierowała zarówno do Inkwizytora i jego towarzyszy, jak i do gapiów, którzy zebrali się wokół nich. – Przysłużyłaś się całemu Thedas! Ferelden jest z ciebie dumny!
Tłum zareagował owacjami; chcąc nie chcąc, Leir musiał do niego dołączyć. Kątem oka obserwował, jak Josephine klaszcze, chyba mimowolnie wystukując przy tym jakiś rytm; zaraz jednak przeniósł wzrok z powrotem na królową.
- Przybyłam tu wraz z królem, by wyrazić naszą wdzięczność i uznanie! – ciągnęła władczyni. Miała niesamowicie donośny głos; wydawało się, że słyszą ją wszyscy na terenie Podniebnej Twierdzy. Jakim cudem potrafiła to zrobić bez magii? – Zapewniam was również, że tak jak nie zostaliście sami podczas wojny z Koryfeuszem, tak i teraz dołożymy wszelkich starań, by pomóc wam w odbudowie utraconych domostw. Pomożemy wam wrócić do domu! Pomożemy wam znaleźć rodziny!
To był żart. A teraz podajcie konkrety.
Miał ochotę roześmiać się im w twarz. Pomoc Fereldenu, też coś. Nawet, jeśli kiedykolwiek zamierzali wesprzeć działania Inkwizycji, to porzucili te plany w momencie, gdy ogłoszono przymierze organizacji z magami – jako równymi partnerami. Nie było chyba osoby, która bardziej krytykowałaby samą ich egzystencję, aniżeli Elissa. Fakt, że jej mąż miał powiązania z Templariuszami, czynił sprawę niemalże upiorną.
A jednak musieli przyznać, że to Inkwizytor Leir Trevelyan uratował ich przed zagładą. Przynajmniej oficjalnie.
- To wspaniałe, że tylu cywilów ocalało. – Ton Elissy nie wskazywał, by kobietę istotnie radował ten fakt. Wbrew zaproszeniu, nie poczęstowała się herbatą, ani przekąskami; zamiast tego rozsiadła się wygodnie na kanapie, zupełnie jakby to ona przyjmowała gości w swej twierdzy. – Lada moment będą mogli wrócić do domu.
- Większość z nich utraciła cały dobytek, wasza wysokość. – Josephine skorzystała z okazji, by podjeść kilka ciastek; co jakiś czas rzucała rozmówcom wymowne spojrzenia, na które jednak żaden nie zareagował. – Inkwizycja pragnie dołożyć wszelkich starań, by im pomóc.
- A to jest interesująca kwestia – przytaknęła królowa. – Jak długo zamierzacie im pomagać?
- Tak długo, jak będzie to konieczne, wasza wysokość. - Leir patrzył jej prosto w oczy. Były ciemne, czarne jak dwa węgielki. Tak intensywny kolor przywodził mu na myśl demony – cokolwiek zabawne skojarzenie, biorąc pod uwagę niechęć królowej do jakiejkolwiek magii. – Sądzę, że przy dobrze skoordynowanych działaniach...
Nie zamierzał podawać konkretnego terminu, który mógłby go w jakikolwiek sposób związać. Elissa nie pozwoliła mu jednak nawet na dokończenie zdania.
- Koordynacja tych działań należy do państwa, Inkwizytorze. Tak jak i ich wykonanie.
Uniósł brwi.
- Dysponujemy potencjałem, który nie może zostać zmarnowany, moja pani. Mamy zarówno ludzi chętnych do pracy, jak i materiał, który...
- Który może, ba, który powinien zostać przekazany państwu. – Po raz kolejny weszła mu w słowo. Ledwo powstrzymywał się, by nie zabić jej wzrokiem. Na Andrastę, był magiem. Potrafił to zrobić. – Formalnie rzecz biorąc, Inkwizycja nie jest właścicielem niczego, czym rozporządza. Nie wnikam w tej chwili w stanowisko Orlais, niemniej jednak, wasza siedziba należy do nas.
- Inkwizycja otrzymała liczne dary od ludzi, których chroni, wasza wysokość – zaprotestowała Josephine. – Rzeczy otrzymane dzięki tej darowiźnie stanowią własność Inkwizycji.
- A cóż otrzymaliście w ten sposób? Surowce? Pieniądze? Ewentualnie żywność i uzbrojenie. – Elissa pokręciła głową. – Pomijając w tej chwili nawet podstawy dla waszego istnienia... Z całą pewnością nie macie praw do ziemi. Tej nie nadał wam nikt.
- Inkwizycja istnieje już od trzech lat, wasza wysokość. Dlaczego dopiero teraz przedstawiane nam jest to stanowisko... nasz królu?
Alitstair odchrząknął. Dotychczas siedział w ciszy, obserwując to gospodarzy, to swoją żonę. Leir podejrzewał, że odpłynął gdzieś myślami; z tego, co wiedział, król do dziś nie opanował sztuki prowadzenia rozmów dyplomatycznych. Pozostawiał tę kwestię w rękach żony – zresztą, nie tylko tę.
- Zadecydowała potrzeba chwili. Inkwizycja miała zadanie do wykonania.
- I wówczas nikt z tym nie polemizował – wtrąciła szybko Elissa. Najwidoczniej znów chciała przejąć kontrolę nad rozmową. – Zresztą dzisiaj również nikt nie zamierza odbierać wam zasług. Nie możemy jednak pozwolić na podobną anomalię tylko ze względu na wydarzenia z przeszłości.
Leir uniósł brwi.
- Inkwizycja jest anomalią, wasza miłość?
Odpowiedział mu delikatny, acz pełen ironii uśmiech.
- Nie da się temu zaprzeczyć, Inkwizytorze. – W ustach królowej tytuł ten nie zachowywał za grosz powagi. Wydawało się, że kobieta niemalże go wypluwa. – Organizacja powstała bez aprobaty Zakonu, a jednak szukająca w nim podstawy dla swojego istnienia, zajmująca tereny, których nikt jej nie nadał, zbierająca armię, na którą nikt jej nie pozwolił, a w dodatku obierająca na swojego przywódcę maga Kręgu... nie, Inkwizytorze, to nie jest naturalne.
- Ach. A zatem to ja jestem problemem, a nie Inkwizycja?
Elissa w końcu zdecydowała się skosztować ciastko. A może chciała po prostu zyskać na czasie.
- Skoro chcesz stawiać sprawę tak bezpośrednio... Problemem jest zarówno Inkwizycja, jak i ty sam. Bez obrazy.
Ależ oczywiście, że z obrazą.
- Cóż... - Westchnął. – To przykre, wasza wysokość. Nie tylko dla mnie, jako człowieka mającego takie same prawa, jak wszyscy inni obywatele Fereldenu. Przykre ze względu na fakt, że najwidoczniej wydarzenia zapoczątkowane w Kirkwall niczego was nie nauczyły.
- Inkwizytorze, czy to groźba? – Parsknęła śmiechem, ledwo kryjąc własne oburzenie. Widział to w jej oczach. Ochota, by wyjąć miecz i pokroić go na kawałki najwidoczniej wzrosła, i to wielokrotnie.
- Nie, wasza wysokość. To po prostu stwierdzenie ponurego faktu. Nieustannie mam jednak nadzieję, że uda się rozstrzygnąć ten spór w pokojowy sposób.
- Jesteśmy o tym przekonani – poprawiła go Josephine.
Cóż, ja nie jestem. Ale to faktycznie lepiej brzmi.
Królowa zamyśliła się, jakby analizując te słowa. Przez ten czas nawet nie spojrzała na męża, mimo że ten wpatrywał się w nią z wyraźnym napięciem. Przynajmniej nikt nie miał wątpliwości, do kogo należy ostatnie słowo.
- Jak już mówiłam, nikt nie zamierza odbierać wam zasług. – Elissa przerwała w końcu pełną napięcia ciszę. – Szkoda odbierać wam też potencjał – Słowo to wypowiedziała z wyraźną ironią – który posiadacie.
Przyznaj, że boisz się buntu, który wznieciłabyś próbując rozwiązać nas teraz, żmijo.
- Damy wam pół roku na zakończenie wszystkich spraw. Pod warunkiem, że ograniczycie się do pomocy potrzebującym. Organizowania dostaw żywności i prac naprawczych. Niczego więcej.
- Jaką mamy alternatywę, wasza wysokość?
Rudowłosa uśmiechnęła się lekko.
- Alternatywą jest ogłoszenie waszego natychmiastowego rozwiązania.
Odpowiedział uśmiechem.
- Więc proszę to zrobić, wasza wysokość. Jeśli taka jest wasza wola, możemy udostępnić ku temu nasz plac.
Nie odważy się. Dobrze o tym wiedział.
A kłopoty? I tak siedzieli w nich po uszy.


*


- Leir, to było bezczelne.
Tak jak przewidywał, para królewska opuściła Twierdzę w pośpiechu i nie zaszczycając mieszkańców kolejnym przemówieniem. Teoretycznie spojrzenie, które posłała mu na pożegnanie monarchini powinno go zabić na miejscu. Może to dlatego czuł się tak paskudnie?
Pokręcił głową.
- Wierz mi, uprzejmość wcale nie poprawiłaby jej opinii na nasz temat.
Była już noc. Zakończyli obrady krótkim sprawozdaniem z rozmowy z królową; uznałby, że spotkanie to przebiegło bez zakłóceń, gdyby nie słowa Leliany, wypowiedziane pozornie neutralnym tonem:
„Królowa ma więcej możliwości, niż jesteśmy w stanie przewidzieć."
Mimo jego nacisków, Szpiegmistrzyni nie zamierzała rozwinąć tej myśli.
Westchnął. Słońce zaszło już jakiś czas temu, mimo to, świat skąpany był w dziwnym, szaro-zielonym świetle. Ślad po Wyłomie pozostał na niebie, niczym upiorna pamiątka z przeszłości; wyglądał jak niezagojona rana. Mężczyzna potrafił wpatrywać się w niego godzinami, rozmyślając, błądząc myślami po ścieżkach, których potem sam nie potrafił odtworzyć. Śniąc na jawie.
Zerknął na Josephine. Teraz, gdy byli sami, kobieta nie musiała ukrywać zdenerwowania; znał ją zresztą zbyt dobrze, by mogła go oszukać w ten sposób. Przynajmniej mogła bez skrępowania chodzić nerwowo po gabinecie, zataczając któreś z rzędu koło.
- Orlais z całą pewnością nas poprze – stwierdziła w końcu. – Nie uzna naszej pełnej autonomii, ale zrobi dużo, by utrzymać naszą pozycję w tym rejonie. Pod swoją protekcją.
- Przynajmniej dopóki nie odkryje, że na terenie Dalii znajduje się osoba z taką samą mocą jak moja?
- Nie, nie. – Ambasador pokręciła głową. – Bez względu na to, Orlais będzie chciało zachować Inkwizycję. Choćby po to, by mieć wpływy na terenie Fereldenu.
- A zatem tak to widzisz? – Prychnął. – Egzystencję pod butem cesarzowej?
Westchnęła z irytacją.
- A jak ty to widzisz?
Och, on w ogóle tego nie widział. Adrenalina związana z prowadzeniem rozmów zaczynała już opadać; czuł, jak coraz bardziej obojętnieje na otoczenie, łącznie ze zdenerwowaniem własnej partnerki. Ta aura obojętności była kusząca. Bezpieczna.
A może po prostu był zmęczony?
- Dasz radę nawiązać sojusz z Celene, Leirze – kontynuowała Josephine, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi. – Po prawdzie, ten sojusz już istnieje. To nasza dłużniczka i dobrze o tym wie.
Westchnął. W tej chwili nie marzył o niczym innym, jak o zakopaniu się pod kołdrą i zapadnięciu w sen. Sen bez snów. Może w końcu zdoła zasnąć bez wsparcia ziół?
- Sensowniejszym byłoby otrzymanie wsparcia Zakonu.
- Nie zaprzeczę. Ale bez Boskiej...
- Kasandra zostanie Boską.
Josephine uniosła brwi.
- Chce tego?
- Zna swoją powinność. Nie ma lepszej kandydatki niż ona.
Ambasador zawahała się.
- Jest jeszcze Leliana...
Parsknął śmiechem. Sądząc po spojrzeniu rozmówczyni, nie zostało to najlepiej odebrane. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę łączącą je przyjaźń.
A, do diabła z tym.
- Nie powierzę urzędu tej wariatce.
- Ze względu na jej wizję, czy osobiste nieporozumienia? – Wyczuł złośliwość w jej głosie.
Wzruszył ramionami.
- Jedno i drugie. Ze względu na to, że nie lubi mnie osobiście, mogłaby prowadzić taką, a nie inną politykę względem Inkwizycji.
- Aż tak jej nie ufasz? To moja przyjaciółka. I, pragnę zauważyć, nasza bardzo zasłużona Szpiegmistrzyni.
Znów wzruszył ramionami.
- Najwidoczniej źle dobierasz przyjaciół.
Odpowiedziała mu cisza. Przerwał ją tylko huk zamykanych drzwi.
Cisza. Choć czuł wyrzuty sumienia, o niczym innym nie marzył.
A przecież to był dopiero początek kłopotów. Wiedział o tym doskonale.


2 komentarze:

  1. Oj tak, Promyczku Thedas, to dopiero początek kłopotów... I obawiam się, że słoneczko nieco przygaśnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. 1. Ten Dorian budzący Leira z Joshe, to trochę jakby tak spali w trójkę *brzydki uśmiech* Coraz bardziej wierzę w plotki.
    2. Piękne jechanie po Vivienne <3
    3. Elissa chyba chodzi do tego samego fryzjera co Hadi.
    4. Mała uwaga, było wspomniane, że siada na kanapie. Kanapa to raczej takie rozkładany, dość współczesny wynalazek i jakoś mi się gryzie z tymi realiami.

    OdpowiedzUsuń