niedziela, 20 maja 2018

Tom 2: 17

To miejsce pachniało śmiercią.
Nie, więcej - to miejsce było nią przesiąknięte na wskroś, a on, Eliah von Sonnenfels, jeden z najbardziej wprawionych w Sztuce Mortalitasi, potrafił wychwycić każdy jej element. Czuł tę moc, przepływającą pod ziemią, wprawianą w drżenie tysiącem stóp, skupiska energii skoncentrowanej w miejscach, gdzie pozostawiono największą liczbę trupów. Zwykle nawet nie starano się ułożyć ich w stosy; brakowało ku temu zarówno rąk, jak i czasu.
Przemarsz był błyskawiczny. Nie pozostawiał elfom chwili na jakąkolwiek reakcję.
Wplątałeś się w cholernie zawiły konflikt, Eliah. A wszystko przez jakąś politykę…
Bo cóż innego mogło kierować górą, która zdecydowała się wciągnąć Nevarrę w jeden z największych konfliktów, jakie widziała ludzkość?

Wszystko dla władzy, co?
Elf zginął szybko. Napastnicy nafaszerowali go bełtami, przebijając wszystkie kluczowe organy; śmierć musiała nastąpić w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund. Eliah pochylił się, chwytając nieboszczyka za zlepione krwią włosy i odchylając głowę.
Brakowało oka. Sądząc po śladach, coś - ktoś? - wydłubało je z porażającą zręcznością, w celach, których mag mógł zaledwie domniemywać. Reszta twarzy nie prezentowała się zresztą wiele lepiej; pełen przerażenia, absurdalny wręcz grymas wskazywał na to, że śmierć nadeszła z zaskoczenia.
Eliah westchnął cicho. Nigdy nie miał doświadczenia z elfami; zdecydowanie nie potrafił odtworzyć ich toku rozumowania. Czy Posłaniec Fen’Harela, przywódca bodaj największej elfiej rewolucji w dziejach świata, był w stanie przewidzieć, że swoim działaniem ściągnie na siebie gniew sąsiednich państw? Czy w ogóle o to dbał?
Sąsiedniego państwa. My jesteśmy tu tylko przez układ.
Był pewny, że jego ojczyzna zamierzała w ogóle nie ingerować w konflikt. Nevarra pozostawała neutralna przez cały czas, gdy reszta Thedas, wliczając nawet stosunkowo odległą Antivę, tonęła we krwi; nie zareagowała nawet, gdy Tevinter zaczął przemieszczać wojska tuż obok wspólnej granicy, rozpoczynając inwazję ziem, które kiedyś tworzyły Cesarstwo Orlais.
To nie była ich wojna. To nie był ich problem.
Z całą pewnością jednak Nevarra nie mogła pozostać obojętna na propozycję sojuszu, którą wystosowało do niej tevinterskie Magisterium. Zapewniając o swej wieloletniej przyjaźni i absolutnie szczytnych intencjach, poprosiło ono o zgodę na przemarsz tevinterskich wojsk przez terytorium Nevarry. “Tylko w ramach absolutnie koniecznego minimum”, powtarzano wielokrotnie, między jedną a drugą deklaracją, początkowo zamierzając odwdzięczyć się za przysługę stosowną ilością złota. Tevinter szybko zrozumiał jednak, że Nevarra nie była zainteresowana jego bogactwami; w państwie, w którym ród królewski spał na pieniądzach, to wiedza stanowiła jedyną godną uwagi walutę.
To wtedy zadecydowano o utworzeniu wspólnej armii, która zmiecie armię buntowników z powierzchni ziemi; Nevarra zaś, poza równym udziałem w łupach, zyskała zaś prawo do pochwycenia Posłańca Fen’Harela żywcem i przetransportowania go na teren swojego państwa.
Co z nim zrobią? W to Eliah nawet nie zamierzał wnikać. Elf mógł posiadać jedną z najpotężniejszych na świecie mocy, zdecydowanie wymykającą się jakimkolwiek ramom, co samo w sobie stanowiło łakomy kąsek dla wszystkich zaawansowanych ośrodków magicznych.
Także dla Nevarry. I Tevinteru.
Nikt nie wierzył w to, że Tevinter dotrzyma danego im słowa. Pokusa była po prostu zbyt duża.
A ty masz osobisty interes w tym, by pokrzyżować im szyki.
Ech. Elisabeth, gdyby nie ty…


Przyspieszył. Zbyt dużo czasu spędził, myszkując po tevinterskim obozie, miejscu, gdzie raczej nie zapuszczali się jego krajanie. Co prawda, potencjalne wykrycie raczej nie skończyłoby się zatrzymaniem - to mogłoby wywołać skandal, na który Tevinter nie mógł sobie teraz pozwolić - niewątpliwie jednak nie zdołałby uniknąć lawiny pytań, ostatecznie spalając się jako agent. Prawdziwy cyrk zaś rozpocząłby się zaś dopiero po powrocie do domu.
I to ty robiłbyś w nim za błazna.
Namioty, o wiele ciemniejsze, aniżeli te w obozie nevarrskim, poruszały się nieznacznie, jakby targane niewyczuwalnym wiatrem. Szum, który przy tym generowały, sprawiał, iż jego serce przyspieszało przynajmniej trzykrotnie; nie wykluczał zresztą, iż był to zabieg absolutnie celowy, nakierowany na zdezorientowanie potencjalnych intruzów. Prosty i genialny zarazem.
Może to dlatego niczego nie znalazł? Ech, cholera, teoretycznie to dobrze, że ich sojusznicy nie robią nic podejrzanego, prawda? Wiedział jednak dobrze, iż takie wyjaśnienie nijak nie zadowoli jego przełożonych, doskonale świadomych, jak naprawdę wygląda sytuacja. Przecież sam zdawał sobie z tego sprawę.
Sojusz był papierowy. Iluzoryczny.
Elisab…

Świadomość przyszła nagle. Niczym wielka, czarna chmura, która otoczyła go bez ostrzeżenia, zamknęła w swoim bezkresie, nie pozwalając drgnąć ani o milimetr. Zmroziła do szpiku kości.
Demon. Wystarczająco silny, by zasłonić i odkryć swoją moc w ciągu zaledwie paru sekund.
Nie powinno cię tu być, Nevarczyku.
Stwór był rozbawiony -  słyszał to w jego głosie, czuł w aurze, która narastała wokół niego.
Nie zabiją cię. Nie zabiją. Nie skrzywdzą.
Nie odważą się.
Ostrożnie cofnął się o kilka kroków; czuł, jak ten racjonalny głos z każdą kolejną sekundą tracił na znaczeniu. Zanikał w zimnie i strachu.
To tevinterski demon. Ktokolwiek go przywołał, nie pozwoliłby, żeby…

Jesteś pewny, śmiertelniku?

Powinien uderzyć o ścianę namiotu. A jednak, gdy zrobił kolejny krok w tył, poczuł, że lada moment runie w przepaść.


Kurwa mać!
Jego własna magia zawirowała wokół mężczyzny, natychmiast przebijając się przez demoniczną zasłonę. Zdawało się zresztą, że stwór wcale nie stara się jej podtrzymać; czarna chmura straciła na gęstości w ciągu zaledwie paru sekund, szybko odsłaniając znajome, tevinterskie namioty.
Przypadek? Iluzja? A może…
Biegnij! Biegnij, kurwa!



***


To miejsce…
Serce tysiąca wspomnień.
Tysiąca myśli.
I strachu mrożącego krew w żyłach.

Nie wiedział, kto go prowadził; kto sprawił, że z sekundy na sekundę coraz bardziej przybliżał się do niewielkiego obozu. Zmuszał do stawiania kolejnych kroków.
Bał się. Jak nigdy wcześniej, czuł, że panika zaciska wokół jego serca zimne jak sam lód palce. Paraliżuje swoją siłą.
Ona tam jest. Ona…
Obóz był niewielki, ot, kilka namiotów, zapewne zgarniętych jeszcze w czasach, gdy Zakon dzierżył w swych rękach władzę nad niemalże całym Thedas. Mimo upływu lat, materiał zdawał się dalej nosić ślady dawnej świetności; nieco przybrudzona tkanina była w znacznej mierze nieuszkodzona, załatana w zaledwie paru miejscach. Światło powoli dogasającego ogniska nadawało im dziwny, ciemnozłoty odcień.
Nie pilnowali ognia. A to oznaczało, że…
Wyczuwał ją. Wyczuwał jej strach, jej moc, związaną, szarpiącą się w więzach z lyrium, okowach zbyt silnych, by rozedrzeć je w pojedynkę. Nie potrafił stwierdzić, jak wielu strażników stało mu na drodze; z wcześniejszych obserwacji wnioskował, iż jest ich co najmniej czterech.
Czterech. Do kurwy nędzy, de Vauban, jak mogłeś przeoczyć czterech aktywnych Templariuszy?!
Nie wiedział. Na litość Stwórcy, naprawdę nie umiał powiedzieć.
Jej strach.
Moc drgnęła, szarpnęła się w więzach, mocniej, intensywniej, bardziej desperacko.
Szybciej!
Ciemność mu sprzyjała; bez większego problemu przemknął między drzewami, finalnie kucając za ścianą namiotu, w dalszym ciągu jednak pozostając z dala od zdradzieckich płomieni. Obserwował to miejsce od kilku godzin; wystarczająco długo, by stwierdzić, że obozowicze nie oczekiwali nikogo i niczego. Najprawdopodobniej należeli do jednego ze zlikwidowanych już Kręgów - przez co krążyli po jego ruinach, pozbawieni zwierzchnictwa i obowiązków, które mogłyby popchnąć ich w jakimkolwiek kierunku.
Mieli za to zbroje. A symbol Templariuszy dalej budził strach, może nawet większy, niż kiedykolwiek wcześniej.
Mordercy. Gwałciciele. Stronnicy Koryfeusza, przeciwnicy Herolda Andrasty.
To nie wina wieśniaków, de Vauban. To nie ich wina, że bali się zaprotestować, gdy przyszły do nich te potwory.
Powinieneś je wyczuć. Powinieneś je powstrzymać!

Zapłacisz za to, Reynard. Za wszystko, co się wydarzy.
Za wszystko, co zniszczyłeś.


- Leir!
Moc otaczała go z każdej strony.
Otworzył gwałtownie oczy; intensywny strumień magii napierał na niego, nieomal pozbawiając tchu. Rozejrzał się półprzytomnie, instynktownie próbując dojrzeć źródło całego zamieszania, aż w końcu zatrzymał wzrok na pobliskim zagajniku.
Leir tam poszedł. Leir i Arien. Oni...
Drzewa pochłaniał ogień.
Orlezjańczyk zerwał się na równe nogi, próbując zignorować poczucie, że zołądek właśnie podjeżdża mu do gardła. To, co wyczuwał, zdawało się dolatywać dokładnie spomiędzy drzew; czuł, jak strumienie mocy, fala za falą, dolatują do jego umysłu, drażniąc zmysły, atakując z każdej strony. Energia lawirowała we wszystkich kierunkach, bez celu, coraz szybciej, szybciej, coraz bardziej rozpaczliwie.
I transformowała w ogień.
- Leir, słyszysz mnie?!
Od linii drzew dzieliło go nie więcej, niż dwieście metrów, Dorian zaś miał je na wyciągnięcie ręki. Wydawało się zresztą, że Tevinterczyk lada moment przekroczy niebezpieczną granicę; ze swojej pozycji Reynard nie był w stanie dostrzec nic poza plecami maga, widział jednak, jak z każdym nerwowym gestem jego ręki pobliskie konary przygasają, by w końcu ostatecznie zgasnąć.
Wygaszał ogień? Czy raczej…
- Arien!
Templariusz rzucił się w kierunku maga; ten zaś zerknął na niego kątem oka, zaraz jednak przeniósł wzrok z powrotem na roziskrzone płomienie. Ogień wirował szaleńczo, jakby wprawiany w ruch niewyczuwalnym dla ludzi wiatrem, zbyt intensywny, zbyt oślepiający, by uznać go za naturalny.
- Widzisz ich?!
Reynard pokręcił głową. Światło było za jasne, by wbijać w nie wzrok; co gorsza, imitująca je magia skutecznie uniemożliwiała wyczucie czegokolwiek z pomocą pozostałych zmysłów. Nawet, jeśli Inkwizytor i jego syn pozostawali w obrębie pożaru, moc tego pierwszego była zbyt nikła, tego drugiego zaś - zbyt rozproszona, by móc ustalić ich dokładne położenie. Na Stwórcę, nawet energia Doriana zdawała się teraz zanikać, wtapiać w wielką, chaotyczną, nieokiełznaną całość.

Dziką. Przerażoną.
Ten strach. Strach mrożący krew w żyłach.

- Idę po nich.
- Upadłeś na głowę?! - Dorian spojrzał na niego ze złością, natychmiast zaprzestając prób poskromienia płomieni. Wiązki energii tańczyły na palcach jego dłoni, niczym węże posłuszne woli właściciela.
- Te płomienie to czysta magia, Dorian. - Wiedział, że ma rację. W żadnym wypadku natura nie byłaby w stanie wywołać takiej fali zniszczenia.
Czy magia jest wbrew naturze?
To…
- Otoczę się Świętym Ogniem. Pójdę po nich. I wrócę - dodał natychmiast, widząc, że mag zamierza zaprotestować - wrócimy.
- To samobójstwo!
I właśnie o to chodzi, de Vauban. Właśnie o to chodzi.
Orlezjańczyk prychnął cicho.
To nic takiego. Kolejny brawurowy skok. Kolejny heroiczny czyn.
Bo może teraz się uda, co? Może…
- W takim razie gaś sobie dalej jedno drzewo po drugim. Tylko mi nie przeszkadzaj!
Westchnienie. Jedyna odpowiedź, jaką uzyskał.


Zaklęcie zawirowało wokół niego, nie dając czasu na reakcję.
Nie znam tej mocy..!
Nie przypominała niczego, co widział dotychczas; nienaturalnie szybkie iskry otoczyły Orlezjańczyka z każdej strony, muskając skórę, wchodząc we włosy, nie pozostawiając jednak żadnych śladów. Jedna z nich wylądowała na policzku mężczyzny, wniknęła w bliznę, rozświetlając ją na ułamek sekundy. Dostrzeżone kątem oka światło było… porażające.
Obce.
To nie miało nic wspólnego z mocą młodego Trevelyana. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy spojrzał na twarz swojego towarzysza; mag pozostał niewzruszony, jakby nie dostrzegł niczego niezwykłego, mimo że, na Stwórcę, niemożliwym było, aby przeoczył tak osobliwe zjawisko.
Nie, mając je tuż pod nosem.
Dorian zachował spokój. I tylko jego oczy zdradzały, że w rzeczywistości nijak tego spokoju nie odczuwa.
- Masz mało czasu, pięknisiu. - Mówił dziwnie, nienaturalnie wolno, zupełnie, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie, spowalniające wszelkie reakcje. Reynard zmarszczył brwi; gest ten jednak, choć niewątpliwie zauważony, pozostał całkowicie zignorowany. - Nie spal się tam.
Wyciągnięcie ręki, poklepanie po ramieniu. Równie opieszałe, co wypowiedziane wcześniej słowa.
Pozornie spokojne.
On drży?
Pokiwał głową bez słowa.

- Z drogi, Wrzecion!
To było jedno z dziwniejszych doświadczeń w jego życiu. Bryłkowiec niewątpliwie próbował zagrodzić mu drogę - widział, jak zwierzę przemieszcza się w nienaturalnie wolnym tempie, krok po kroku, by w końcu stanąć między nim a płonącymi drzewami.
Nie zamierzał zareagować na krzyk właściciela. A może po prostu… nie zdążył?
Przyspieszenie, chwyt palców na uździe, skok, szybki wypad w celu zachowania równowagi.
Wrzecion ryknął ze złością; dziwne, nienaturalnie wydłużone wycie nieomal zwaliło Orlezjańczyka z nóg.
Musiał biec.
Szybko. Zbyt szybko, by ktokolwiek był w stanie go powstrzymać.
Jak…?
Serce biło szaleńczo, gnało, kołotało, jak nigdy wcześniej, poganiane magią, której nie widział nigdy wcześniej.
Świat zwolnił. Nawet płomienie tańczyły w spowolnionym tempie.
Szybciej!
Jeszcze szybciej! Aż do utraty tchu!

Święty Ogień otoczył go niczym kokon.
I natychmiast wymknął się spod kontroli. Towarzysząca Templariuszowi moc dostosowała swoją powierzchnię do wytworzonej przez niego energii; wyczuwał jej istnienie, osobliwą bańkę, w której wnętrzu nieustannie przebywał. W środku której wszystko poruszało się w tym samym…
...przyspieszonym…?
...tempie, co on sam. Czuł, że jego serce nie zwalnia, przeciwnie - uderza coraz szybciej, coraz mocniej, zupełnie, jakby chciało wyskoczyć mu z piersi.
To miała być niska, ale szczelna bariera Świętego Ognia, chroniąca go przed zaklętymi płomieniami. Nic więcej.
Absolutnie nic więcej.
- Rey!
Pożoga wystrzeliła z jego rąk, otoczyła, zakręciła się w pijackim tańcu, uderzając o bańkę energii Tevinterczyka.
Niszcząc.
I raniąc.
Wrzeszczał. Czuł to.
- Reynard!
Spowolniony krzyk Doriana doleciał do niego jakby z oddali, z trudem przebijając się przez strumień mocy. Mimo to, zdołał w jakiś sposób przywrócić Templariusza do rzeczywistości; de Vauban uchwycił się go, niczym liny, przez kilka sekund koncentrując się tylko na nim, na tym krzyku, na tym ciężkim i lepkim strachu.
Walcz!
Kolejny krzyk. Święty Ogień wymykał się, uskakiwał, stawiał opór wszelkim próbom poddania go swojej kontroli. Kąsał z całych sił.
Stłum to. Zwalcz to.
Ratuj ich.
Walcz, kurwa!
Reeva by cię zabiła.
Moc przygasała, powoli wracała do jego żył. Czuł, że stracił o wiele więcej lyrium, aniżeli powinien; zupełnie, jakby podtrzymywał ogień przez kilka godzin.
Dorian miał rację.
Mało czasu. Tak cholernie mało czasu.

Magia Doriana przecierała mu drogę.
Był już w stanie dostrzec wiązki zaklęć należące do Tevinterczyka. Okrążając go nieustannie, gasiły płomienie, którym nie podołałby jego własny Ogień, podtrzymywały grożące upadkiem gałęzie, obniżały temperaturę otoczenia, która, Stwórca świadkiem, powinna pozbawić go tchu. Nie wnikał, jakim cudem energia dostosowuje się do jego tempa.
Reeva chciałaby wiedzieć.
Brakowało na to środków. I czasu.
- Inkwizytorze!
Nawet Dorian nie był w stanie całkowicie zneutralizować wszechobecnego dymu. Orlezjańczyk zakaszlał po raz kolejny, czując, jak płuca desperacko walczą o tlen; oddychał zresztą o wiele szybciej, niż normalnie.
Biegniesz. To całkiem ludzkie.
To nie to. To…
Serce. Zaraz wyskoczy mu z piersi.
- Inkwizytorze!
Do diabła, a jeśli ten dureń nie potrafił przełknąć swojej dumy i krył się z godnością w ciemności? Nie można było wykluczyć takiej możliwości; biorąc pod uwagę to, co dotychczas robił…
- Arien!
Ruszył dalej; wyciągnął przed siebie rękę, zmuszając Święty Ogień do zatańczenia na swojej dłoni.
Powoli. Ostrożnie.
Płomień rozbłysł z całą siłą, oślepiając go na chwilę.
Cholera, wracaj do mnie!
Zacisnął zęby; zaciśnięcie pięści pomogło poskromić energię, nim ta po raz kolejny wymknęła się spod kontroli. Towarzysząca temu łuna musiała być widoczna dla wszystkich w okolicy.
Jeśli Trevelyan to zignorował…
- De Vauban!
Kroki. Znajomy tupot stóp.
Inkwizytor opierał się o drzewo, jedno z nielicznych, których jeszcze nie zdążył pochłonąć ogień. Reynard zmarszczył brwi; energia otaczająca Trevelyanów była słaba, niemalże niewyczuwalna, jednak jej konstrukcja…
Nie ma na to czasu!
- Bierz go! - Trevelyan mówił wolno, w tym samym, dziwnym tempie, co Dorian. Wyciągnął rękę, której z całej siły uczepił się Arien, mimowolnie zmuszając syna do podejścia do Templariusza. Nawet teraz, w kłębach szarego dymu, jego dłoń rzucała się w oczy z daleka; zasłonięta rękawicą, przypominała półsprawny konstrukt, niezdolny do odwzajemnienia uścisku syna. - Arien, idź!
- Tato..!
- Idź, powiedziałem!
Arien stawiał opór. Zacisnął obie dłonie na ręce ojca, najwidoczniej nie dostrzegając bolesnego grymasu na jego twarzy; gdy mimo to Leir spróbował popchnąć go w kierunku Orlezjańczyka, zacisnął zęby, zapierając się nogami o ziemię.
Krzyk. Nie zrozumiał słów młodego maga. Słowa były zbyt wolne, zbyt niewyraźne, żeby…
Przecież wiesz. Chce ratować ojca.
Przecież to rozumiesz.
Zgasił barierę Świętego Ognia, po czym bez słowa chwycił Ariena za ramię, przyciągając go do siebie zdecydowanym ruchem. Czuł, jak chłopiec przekracza utworzoną przez Doriana tarczę; moc zadrżała, niczym wzburzona tafla wody, przygasając lekko, by po chwili odżyć z nową siłą, oddzielając ich szczelnie od świata.
Krzyk. Przeraźliwy, dziecięcy wrzask.
Przecież…
Nie mam czasu na cierpliwość!
- Arien! - Położył dłoń na jego ustach. Szczęśliwie, młody mag był zbyt oszołomiony, by dalej stawiać opór; mimo to, szarpnął się, odruchowo próbując przenieść wzrok na ojca.
- Posłuchaj - Szarpnął nim, zmuszając, by spojrzał mu w oczy. - Posłuchaj mnie uważnie, Arien!
Widział tę złość. Ten paniczny strach.
- Jeśli chcesz pomóc tacie - Kolejne szarpnięcie, tym razem słabsze, mniej pewne, łatwiejsze do poskromienia - musisz iść ze mną. Bardzo, bardzo szybko iść. Jasne?

*

Spowalniasz ich. Pogódź się z tym.
Zniknęli szybciej, niż zdążył zaczerpnąć tchu; resztki wirującej wokół nich magii nie pozostawiały cienia wątpliwości co do tego, kto jest za to odpowiedzialny. Moc Doriana pozwalała im przemieścić się szybciej, niż jakikolwiek śmiertelnik, wydostać się poza pole rażenia w przeciągu niecałej minuty. Uciec w bezpieczne miejsce.
Mógłby zrobić to samo. Gdyby tylko…
Możesz to zrobić.
Głosy szeptały. Mimo pozornego chaosu, ich kakofonia nabierała coraz większego sensu; kolejne głosy szeptały słowa, niebędące już wyłącznie starodalijskim bełkotem, ale stosunkowo składną wypowiedzią.
Wskazówką.
Przechyl lewy strumień mocy!
Posłuchał polecenia; ochraniająca go tarcza zatrzeszczała, zupełnie, jakby chciał dopasować do siebie dwa niekompatybilne mechanizmy, by w końcu zaskoczyć i otoczyć go szczelnym murem. Mimo siły zaklęcia, podtrzymanie go kosztowało Inkwizytora zaskakująco niewiele energii.
To może być pułapka.
Stąpasz po kruchym lodzie. Bardzo kruchym.

Dalej!

Ruszył przed siebie; bariera osłaniała go przed kolejnymi wiązkami energii, neutralizując wybuchy mocy młodego Trevelyana. Otaczające Inkwizytora płomienie zdawały się stopniowo przygasać.
Ktoś im pomagał. Ktoś z zewnątrz.
Twoje dziecko omal was zabiło.
Dym drażnił nozdrza; mężczyzna zasłonił usta ręką, zmrużył oczy, wyglądając otwartej przestrzeni.
Szybciej. Szybciej.
Wzmocnij prawy strumień!
Posłuchał. Tarcza zabłysła, prysnęła iskrami, które natychmiast zniknęły w dymie.
- Leir!
Głos Doriana. Szedł w dobrą stronę.
Na Stwórcę, tak niewiele brakowało, by…

Uważaj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz