Nie za dużo sobie wyobrażasz? Na jakiej podstawie sądzisz, że cokolwiek ustalicie?
Celene to sojusznik Inkwizycji. Musi współpracować.
Zgodziła się na współpracę z tamtym Leirem Trevelyanem. Ty już nim nie jesteś.
Ty staczasz się na samo dno. O wiele szybciej, niż ci się wydaje.
*
Zaczęło się jeszcze w
Twierdzy. Ostatniego wieczoru poprzedzającego ich wyjazd postanowił
zebrać w sobie resztki odwagi i poszukać Josephine; darował sobie przy
tym tworzenie jakichkolwiek strategii, zamiast tego przychodząc
bezpośrednio do gabinetu Ambasador i prosząc ją o chwilę uwagi. Nie o poufną, lecz prywatną rozmowę.
Czy powiedział wówczas
wszystko, co leżało mu na duszy? Bynajmniej. Nawet butelka wina,
obowiązkowo rozcieńczonego wodą, oraz bukiet kwiatów nie rozwiązały im
całkiem języków. Wypowiedzieli tysiące słów, tak gorzkich, jak i
czułych; zbliżyli się do siebie bardziej, niż przez ostatnie tygodnie. A
jednak... to dalej nie było to samo.
Ale przynajmniej mógł wypieprzyć ten tajemniczy wazon z jej biurka. Do dzisiaj nie ustalił, kto go tam postawił.
Tamtej nocy nie zmrużył
już oka. Nawet gdy Josephine odpłynęła w krainę swoich niespokojnych
snów - on słyszał tylko ten dziwny głos.
Był coraz głośniejszy. Coraz bardziej... pogardliwy.
*
Ryk jelenia wyrwał go z transu.
Natychmiast pociągnął
wierzchowca za uzdę, nim ten zdążył wyrwać się do przodu. Otaczający go
rycerze odskoczyli na boki, tracąc szyk, w obawie przed stratowaniem.
Leir spojrzał na nich surowo.
- Wyrównać szereg! - Nie potrzebował magii, by jego głos usłyszeli wszyscy. Jose określała to jako naturalny dar.
Podwładni wykonali polecenie bez słowa. Tylko Yor wydawał się nieporuszony tym wszystkim.
Qunari na koniu wygląda jak... Blackwall na swoim koniku na biegunach.
Nawet minę miał porównywalnie ponurą.
- Źle się czujesz? - Leir zagadał go łagodniejszym już tonem. - Zarządzić postój?
Nie to, by zamierzał cackać się z tą bułą. Chciał po prostu wiedzieć, co chodzi mu po głowie.
Zabawne. Jeszcze nie tak
dawno powiedziałby, że wystarczy spojrzeć na twarz Adaara, by wyczytać
wszystkie jego myśli. Teraz... wcale nie był tego taki pewny.
To może być najlepszy łgarz z nas wszystkich.
Yor pokręcił głową.
- Nie, spokojnie. Nie
trzeba. - Obejrzał się przez ramię, szukając wzrokiem towarzyszy. Jako
jedyni przedstawiciele swojej rasy w orszaku, rzucali się w oczy z
daleka; zwłaszcza jeden z nich przyciągał uwagę postronnego obserwatora.
Choć teoretycznie niczym się nie wyróżniał, pozostali najemnicy
patrzyli tylko na niego. Z tej odległości Leir nie był w stanie
usłyszeć, o czym mówią, ale w gruncie rzeczy, nie musiał. By dojść do
pewnych wniosków, wystarczyły tylko ich spojrzenia.
Tak podwładni patrzą na swój autorytet. Tak patrzą na przywódcę.
Tymczasem Yor wyglądał, jakby właśnie dostał do zjedzenia cytrynę.
- To ten nowy? - Leir zagadał od niechcenia, odwracając wzrok od qunari.
- Tak - odpowiedział
lakonicznie Yor; przez chwilę patrzył na rozmówcę, po czym, gdy blondyn
nawiązał z nim kontakt wzrokowy, wbił spojrzenie w szyję swojego
wierzchowca. - Jest z nami od jakiegoś czasu.
- Tak, tak, pamiętam. -
Ostatecznie, uzdrowiciel kilkakrotnie upewnił się, że Inkwizycji nie
przeszkadza dodatkowa gęba do wykarmienia. W pewnym momencie te natrętne
pytania irytowały Leira bardziej, niż sam ich przedmiot. - Nie chcesz
dołączyć do swoich?
Qunari pokręcił głową.
- Wolę zostać tutaj. - Zawahał się, jakby walcząc z jakąś myślą. - Są dość... głośni. A ja jestem odrobinę zmęczony.
Co ty wiesz o zmęczeniu, rogaczu?
Leir uśmiechnął się lekko.
- Pełnienie obowiązków przywódcy jest męczące, co?
- Cóż... nie da się
ukryć. Nie przyzwyczaiłem się całkowicie do tej roli. - O tak, Trevelyan
widział to w jego oczach. Irytację i... zmęczenie, razem tworzące
palącą potrzebę ukrycia się przed całym światem. Doskonale to rozumiał.
- Znam ten ból. Kiedy
powstała Inkwizycja... cóż, nagle okazało się, że mam nie tylko całą
listę wrogów, ale też mnóstwo osób pod sobą. - Błysk zainteresowania w
oczach. Tylko tyle potrzebował. - Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to
drugie było bardziej przerażające.
Qunari uniósł brwi.
- Znaczy, że twoi poddani byli przerażający?
- Owszem. Z wrogami
sprawa jest prosta - zabijasz ich, zanim oni zabiją ciebie. Natomiast
nie miałem zielonego pojęcia, co powinienem zrobić z poddanymi.
Parsknięcie.
- Większość królów nie miałoby takiego problemu. Władca ma po prostu rządzić.
Nawet nie próbuj porównywać mnie do Elissy, rogaczu.
Blondyn wzruszył ramionami.
- Nie ukrywam,
że nie chciałem brać z nich przykładu. Nasza sytuacja i tak była
beznadziejna. Sama świadomość, że nie mam szans uniknąć ofiar była...
przerażająca. - Na Stwórcę, nie kłamał. Musiał przyznać, że rzadko
zdarzało mu się pozostać całkowicie szczerym, mówiąc o prywatnych
sprawach - ale w gruncie rzeczy nie miał teraz nic do stracenia. To nie
były tajemnice, które mogły mu zagrozić, za to idealnie nadawały się do
tworzenia nici zaufania.
To prawie jak łapanie ryby na haczyk. Tylko bez sterczenia z wędką.
- Wcześniej byłeś w Kręgu, prawda? - Yor zadał pytanie po chwili ciszy, o wiele krótszej, niż Leir przewidywał.
- Owszem. A potem się
okazało, że mam pod sobą byłego Templariusza i bohaterkę Plagi. -
Pokręcił głową. - To było... jakieś szaleństwo.
Pamiętał tamten strach
zupełnie, jakby to było wczoraj. Wydarzenia dziejące się wokół niego,
tak szybkie i tak niezwykłe, że nie potrafił ogarnąć ich rozumem. Tę
nagłą zmianę perspektywy, transformację z czytelnika zapisów historii na
jednego z jej najważniejszych twórców.
Pierwsze próby użycia Kotwicy. Pierwszy ból.
I Josephine. Nawet, jeśli ślepy los uczynił z niego przywódcę, to Ambasador nauczyła go, jak naprawdę nim być.
A teraz wszystko się pierdoli.
Zerknął na Yora. Tak, rybka chwyciła przynętę.
- Hej - Qunari zmarszczył brwi - w zasadzie... skąd wzięła się nazwa Inkwizycja?
Leir westchnął, uśmiechając się lekko.
- Nie wiem, czy zdążymy z tą historią do wieczora...
*
- Jesteś zmęczona, Celene?
Jak na Orlezjańskie
standardy, powitanie Inkwizycji przebiegło zaskakująco szybko - i
skromnie. Zastanawiające, czy wynikało to z problemów finansowych, czy
raczej z chęci utarcia sojusznikom nosa? Leir nie wykluczał żadnej z
opcji.
Cisza. Celene zabawiała
go rozmową podczas oficjalnej części spotkania, także podczas obiadu;
teraz zaś zachowywała się, jakby próbowała zrekompensować wcześniejsze
gadulstwo upartym milczeniem.
W co ty grasz? Chcesz mnie zirytować?
A może... to nie jest Celene? Na oddech Stwórcy, naprawdę dostawał paranoi.
- Długo zastanawiałam
się, jak przeprowadzić tę rozmowę, przyjacielu - odezwała się w końcu.
Jej głos uparcie przywodził mu na myśl gruchanie gołębi. A może była to
kwestia języka? Na szczęście posługiwał się orlezjańskim nie gorzej, niż
ona. - Naprawdę ubolewam nad sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy.
Uniósł brwi.
- Który konkretnie element tej sytuacji sprawia ci ból, moja droga?
Kobieta westchnęła z ubolewaniem.
- Niestety, jest ich kilka. Począwszy od śmierci mojego posłańca, któremu, jak wiesz, miałeś zapewnić ochronę. Dałeś mi słowo
- podkreśliła ostatnie słowo, jakby była to dla niej esencja całego
problemu. - Skończywszy na tym, że wojska, które ze sobą wziąłeś... nie
są tak liczne, jak oczekiwałam.
Uśmiechnął się.
- Ludzie, którzy mi towarzyszą, są najlepsi z najlepszych.
- Nie sądzę, byś
marnował dla mnie swoich elitarnych wojowników. - Jej głos stał się
ostrzejszy, bardziej stanowczy. Przechodziła do rzeczy. - Powiedz mi
jedno, Leir. Skąd wiedziałeś, że te elfickie powstania mogą wybuchnąć?
Uniósł brwi.
- Skąd myśl, że wiedziałem?
- Wysłałeś mi list.
Wtedy, zaraz po pokonaniu Koryfeusza. Ostrzegałeś przed... nasileniem
działań narodowowyzwoleńczych wśród elfów. - Zacisnęła usta. - Niedługo
potem wszystkie obcowiska ogarnął szał. Chcę wiedzieć, skąd masz tę informację.
Odchylił się w fotelu i złączył palce dłoni w piramidkę.
- Jesteś dzisiaj
niezwykle bezpośrednia, Celene - skomentował z uśmiechem. Kobieta
odpowiedziała tym samym; tego dnia przypominało to bardziej grymas
drapieżnika.
- Tylko, kiedy jestem
zła, Leirze. A jestem zła. Bardzo zła. - Och tak. I, co zaskakujące, nie
ukrywała tego. Za dużo nerwów, czy w pełni zamierzone działanie? - A
zatem... skąd?
- Cóż, zacznijmy od
tego, że... przeceniasz mnie, Celene. - Pokręcił głową, ignorując
pogardliwe prychnięcie kobiety. - Owszem, miałem pewne informacje
odnośnie elfów. Dotyczyły ściśle regionu Dalii. O obcowiskach nie było
mowy.
- A zatem skąd miałeś informacje o Dalii?
Wzruszył ramionami.
- W Inkwizycji jest
dużo elfów, moja droga. Ludzie dołączają do nas z różnych stron Thedas. A
wraz z nimi docierają informacje. To właśnie - dodał, nim zdążyła
skomentować - jest jedną z trzech przyczyn, dla których zabrałem ze sobą
tak mało ludzi. Pierwsza to, rzecz jasna, głęboka wiara w ich
umiejętności.
- A zatem jaka jest trzecia?
Ta, która najwidoczniej do ciebie nie dotarła.
Ta, którą najciężej było przekazać.
Westchnął. Gra na zwłokę nic mu nie da.
- Królowa Elissa zażądała rozwiązania Inkwizycji.
- Och. Ale przecież... -
Celene wyglądała na szczerze poruszoną. Leir wiedział jednak, że akurat
ta wiadomość nie poruszyła jej zbyt mocno; potrafił rozróżnić szczere
oburzenie od orlezjańskiej maniery. - Kimże ona jest, by móc wam
rozkazywać?
- Nikim - przytaknął. - Ale spodziewamy się, że będzie próbowała dowodzić swoich praw mieczem.
Pokiwała głową.
- Rozumiem.
- Chcę być z tobą
absolutnie szczery, Celene - zapewnił, patrząc jej prosto w oczy. Już
dawno zwrócił uwagę na ich barwę; co prawda nijak nie wyznawał się na
kolorach, jednak nawet on potrafił ocenić, że ich tonacja zgadzała się z
odcieniem sukni. Josephine określala ją jako chabrową.
Swoją drogą, chwała
Stwórcy, że obeszło się bez idiotycznych pytań o jej nieobecność. Celene
była zbyt zajęta własnymi problemami.
- Spodziewałem się, że to Orlais będzie mogło udzielić nam pomocy.
To było żądanie. Zawisło między nimi jak Wyłom.
Cesarzowa westchnęła.
- Powinieneś być z
siebie dumny - stwierdziła nagle. - Powiedziałeś to... z tak czystym
orlezjańskim akcentem. Jej ekscelencja Montilyet musi być z ciebie
dumna.
Roześmiał się cicho.
- Czy to wpłynie na liczbę żołnierzy, których nam udostępnisz?
- Chciałabym móc sobie
na to pozwolić, Leirze. Niestety, najpierw to ty musisz mi pomóc. Bez
tego nic nie zdziałam. Szlachta jest zbyt... rozproszona, by móc
udzielić mi realnego wsparcia.
Chciałaś chyba powiedzieć, że zbyt wielu szlachciców chciałoby widzieć cię martwą, co?
Czyżby właśnie przyznawała mu się, że wpadła w potrzask? Że sama nie da sobie rady?
Masz nóż na gardle, Celene...
Choć dalej siedzieli w fotelach, schylił głowę, oddając prowizoryczny ukłon.
- Skoro tu jestem, zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc, Celene. Masz słowo Trevelyana.
...i przestajesz być dla mnie przydatna.
*
- Nie da się załatwić tego jakoś inaczej?
Leir uniósł brwi, zerkając na Yora z mimowolnym zaciekawieniem. Rzadko zdarzało się, by qunari sam z siebie inicjował rozmowę.
- "Tego", to znaczy...?
- Tego... uspokajania elfów.
Pacyfikacji, głąbie.
- Będą ofiary. Duże. Nie możemy tego załatwić pokojowo?
- Zapewniam cię, że
mnie też nie bawi ta sytuacja. - Leir westchnął. - Nie mogę ci niczego
obiecać. Poza jednym: nie będziemy przelewali krwi, jeśli nie będziemy
do tego absolutnie zmuszeni.
Nie powiedział tego
Celene; nie zamierzał dodatkowo jej irytować. Nie mógł jednak zignorować
faktu, że znaczna część żołnierzy Inkwizycji miała elfie pochodzenie.
Bez względu na to, jakie motywy nimi kierowały, gdy dołączyli do
Herolda, nie oczekiwał, że zaczną mordować swoich krewniaków bez słowa
sprzeciwu. A nie mógł pozwolić sobie teraz na bunt we własnych
szeregach.
Nie stracę żołnierzy przez twoje nieogarnięcie, Celene.
Adaar nie wyglądał na przekonanego.
- Chcę zostać z tyłu, Inkwizytorze. Jestem uzdrowicielem. Mogę pomagać rannym.
Pomysł nie był głupi. Trevelyan zdecydowanie wolał nie tracić rogacza z oczu.
- Nic nie stoi na
przeszkodzie. Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że zamierzam tam wysłać
twoich ludzi? Nie narażę ich bez absolutnej konieczności - dodał
natychmiast. - Co nie zmienia tego, że mogą być potrzebni. Taka była
umowa.
Uzdrowiciel wzruszył ramionami.
- Poradzą sobie beze mnie - stwierdził z goryczą w głosie. Leir pokiwał głową w milczeniu.
O tak, definitywnie sobie poradzą. Cholera, ten typ nawet nie walczył o własną pozycję.
To może ułatwić sprawę. Jeśli dalej tak będzie...
*
Celene nadała sygnał kilkukrotnie. Powinni już zacząć.
Trevelyan zdawał sobie sprawę z tego, że opóźniał wymarsz, w dodatku z czysto egoistycznych pobudek.
Czekał na posłańca. Na list od Josephine.
Wyjechali z Podniebnej
Twierdzy już kilka tygodni temu; przemarsz przez góry zawsze zabierał
wiele dni, nie wspominając od odległości dzielącej ich od granicy z
Orlais. Rzadko zdarzało się, by Ambasador nie towarzyszyła mu w
wyprawie, jednak nawet, gdy takie sytuacje miały miejsce, utrzymywali
cokolwiek intensywną korespondencję. Czasem wręcz współczuł posłańcom,
zmuszonym do dzikiego galopowania w tę i wewtę. Teraz nie mieli nic do
roboty.
Miał szczerą nadzieję, że posłaniec po prostu zginął w drodze. Jakkolwiek egoistyczne by to nie było.
Nie milcz, Jose.
Jakbyś ty sam był lepszy.
Westchnął.
- Nic to. Miejmy to już za sobą.
*
- Żołnierze!
Nie wierzył we własne słowa. Jakim cudem udawało mu się zmotywować tysiące osób?
- Jesteśmy Inkwizycją.
Strażnikami porządku i sprawiedliwości. Przybyliśmy tu TYLKO w celu ich
ochrony. Nic, powtarzam raz jeszcze, NIC nie może przysłonić nam tego
celu. Nic nie może sprawić, byście stracili ten cel z oczu.
- Walczcie wyłącznie w samoobronie. Zabierajcie broń, ale nie życie. Oszczędźcie dzieci i kobiety.
Wiedział, że poleje się krew. ZAWSZE lała się krew.
- Stwórca na nas patrzy!
Uniósł miecz wysoko
ponad głowę; zaklęta broń skrzyła się własnym, srebrnym blaskiem. Drobny
gest, a dodawał wiary niezgorzej niż jego przemowa.
- Za Andrastę! Za Inkwizycję!
Cackanie się z bułą <3
OdpowiedzUsuń