niedziela, 12 listopada 2017

11

Nie za dużo sobie wyobrażasz? Na jakiej podstawie sądzisz, że cokolwiek ustalicie?
Celene to sojusznik Inkwizycji. Musi współpracować.
Zgodziła się na współpracę z tamtym Leirem Trevelyanem. Ty już nim nie jesteś.
Ty staczasz się na samo dno. O wiele szybciej, niż ci się wydaje.


*


Zaczęło się jeszcze w Twierdzy. Ostatniego wieczoru poprzedzającego ich wyjazd postanowił zebrać w sobie resztki odwagi i poszukać Josephine; darował sobie przy tym tworzenie jakichkolwiek strategii, zamiast tego przychodząc bezpośrednio do gabinetu Ambasador i prosząc ją o chwilę uwagi. Nie o poufną, lecz prywatną rozmowę.
Czy powiedział wówczas wszystko, co leżało mu na duszy? Bynajmniej. Nawet butelka wina, obowiązkowo rozcieńczonego wodą, oraz bukiet kwiatów nie rozwiązały im całkiem języków. Wypowiedzieli tysiące słów, tak gorzkich, jak i czułych; zbliżyli się do siebie bardziej, niż przez ostatnie tygodnie. A jednak... to dalej nie było to samo.
Ale przynajmniej mógł wypieprzyć ten tajemniczy wazon z jej biurka. Do dzisiaj nie ustalił, kto go tam postawił.
Tamtej nocy nie zmrużył już oka. Nawet gdy Josephine odpłynęła w krainę swoich niespokojnych snów - on słyszał tylko ten dziwny głos.
Był coraz głośniejszy. Coraz bardziej... pogardliwy.


*


Ryk jelenia wyrwał go z transu.
Natychmiast pociągnął wierzchowca za uzdę, nim ten zdążył wyrwać się do przodu. Otaczający go rycerze odskoczyli na boki, tracąc szyk, w obawie przed stratowaniem. Leir spojrzał na nich surowo.
 - Wyrównać szereg! - Nie potrzebował magii, by jego głos usłyszeli wszyscy. Jose określała to jako naturalny dar.
Podwładni wykonali polecenie bez słowa. Tylko Yor wydawał się nieporuszony tym wszystkim.
Qunari na koniu wygląda jak... Blackwall na swoim koniku na biegunach.
Nawet minę miał porównywalnie ponurą.
 - Źle się czujesz? - Leir zagadał go łagodniejszym już tonem. - Zarządzić postój?
Nie to, by zamierzał cackać się z tą bułą. Chciał po prostu wiedzieć, co chodzi mu po głowie.
Zabawne. Jeszcze nie tak dawno powiedziałby, że wystarczy spojrzeć na twarz Adaara, by wyczytać wszystkie jego myśli. Teraz... wcale nie był tego taki pewny.
To może być najlepszy łgarz z nas wszystkich.
Yor pokręcił głową.
 - Nie, spokojnie. Nie trzeba. - Obejrzał się przez ramię, szukając wzrokiem towarzyszy. Jako jedyni przedstawiciele swojej rasy w orszaku, rzucali się w oczy z daleka; zwłaszcza jeden z nich przyciągał uwagę postronnego obserwatora. Choć teoretycznie niczym się nie wyróżniał, pozostali najemnicy patrzyli tylko na niego. Z tej odległości Leir nie był w stanie usłyszeć, o czym mówią, ale w gruncie rzeczy, nie musiał. By dojść do pewnych wniosków, wystarczyły tylko ich spojrzenia.
Tak podwładni patrzą na swój autorytet. Tak patrzą na przywódcę.
Tymczasem Yor wyglądał, jakby właśnie dostał do zjedzenia cytrynę.
 - To ten nowy? - Leir zagadał od niechcenia, odwracając wzrok od qunari.
 - Tak - odpowiedział lakonicznie Yor; przez chwilę patrzył na rozmówcę, po czym, gdy blondyn nawiązał z nim kontakt wzrokowy, wbił spojrzenie w szyję swojego wierzchowca. - Jest z nami od jakiegoś czasu.
 - Tak, tak, pamiętam. - Ostatecznie, uzdrowiciel kilkakrotnie upewnił się, że Inkwizycji nie przeszkadza dodatkowa gęba do wykarmienia. W pewnym momencie te natrętne pytania irytowały Leira bardziej, niż sam ich przedmiot. - Nie chcesz dołączyć do swoich?
Qunari pokręcił głową.
 - Wolę zostać tutaj. - Zawahał się, jakby walcząc z jakąś myślą. - Są dość... głośni. A ja jestem odrobinę zmęczony.
Co ty wiesz o zmęczeniu, rogaczu?
Leir uśmiechnął się lekko.
 - Pełnienie obowiązków przywódcy jest męczące, co?
 - Cóż... nie da się ukryć. Nie przyzwyczaiłem się całkowicie do tej roli. - O tak, Trevelyan widział to w jego oczach. Irytację i... zmęczenie, razem tworzące palącą potrzebę ukrycia się przed całym światem. Doskonale to rozumiał.
 - Znam ten ból. Kiedy powstała Inkwizycja... cóż, nagle okazało się, że mam nie tylko całą listę wrogów, ale też mnóstwo osób pod sobą. - Błysk zainteresowania w oczach. Tylko tyle potrzebował. - Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że to drugie było bardziej przerażające.
Qunari uniósł brwi.
 - Znaczy, że twoi poddani byli przerażający?
 - Owszem. Z wrogami sprawa jest prosta - zabijasz ich, zanim oni zabiją ciebie. Natomiast nie miałem zielonego pojęcia, co powinienem zrobić z poddanymi.
Parsknięcie.
 - Większość królów nie miałoby takiego problemu. Władca ma po prostu rządzić.
Nawet nie próbuj porównywać mnie do Elissy, rogaczu.
Blondyn wzruszył ramionami.
 - Nie ukrywam, że nie chciałem brać z nich przykładu. Nasza sytuacja i tak była beznadziejna. Sama świadomość, że nie mam szans uniknąć ofiar była... przerażająca. - Na Stwórcę, nie kłamał. Musiał przyznać, że rzadko zdarzało mu się pozostać całkowicie szczerym, mówiąc o prywatnych sprawach - ale w gruncie rzeczy nie miał teraz nic do stracenia. To nie były tajemnice, które mogły mu zagrozić, za to idealnie nadawały się do tworzenia nici zaufania.
To prawie jak łapanie ryby na haczyk. Tylko bez sterczenia z wędką.
 - Wcześniej byłeś w Kręgu, prawda? - Yor zadał pytanie po chwili ciszy, o wiele krótszej, niż Leir przewidywał.
 - Owszem. A potem się okazało, że mam pod sobą byłego Templariusza i bohaterkę Plagi. - Pokręcił głową. - To było... jakieś szaleństwo.
Pamiętał tamten strach zupełnie, jakby to było wczoraj. Wydarzenia dziejące się wokół niego, tak szybkie i tak niezwykłe, że nie potrafił ogarnąć ich rozumem. Tę nagłą zmianę perspektywy, transformację z czytelnika zapisów historii na jednego z jej najważniejszych twórców.
Pierwsze próby użycia Kotwicy. Pierwszy ból.
I Josephine. Nawet, jeśli ślepy los uczynił z niego przywódcę, to Ambasador nauczyła go, jak naprawdę nim być.
A teraz wszystko się pierdoli.
Zerknął na Yora. Tak, rybka chwyciła przynętę.
 - Hej - Qunari zmarszczył brwi - w zasadzie... skąd wzięła się nazwa Inkwizycja?
Leir westchnął, uśmiechając się lekko.
 - Nie wiem, czy zdążymy z tą historią do wieczora...


*


 - Jesteś zmęczona, Celene?
Jak na Orlezjańskie standardy, powitanie Inkwizycji przebiegło zaskakująco szybko - i skromnie. Zastanawiające, czy wynikało to z problemów finansowych, czy raczej z chęci utarcia sojusznikom nosa? Leir nie wykluczał żadnej z opcji.
Cisza. Celene zabawiała go rozmową podczas oficjalnej części spotkania, także podczas obiadu; teraz zaś zachowywała się, jakby próbowała zrekompensować wcześniejsze gadulstwo upartym milczeniem.
W co ty grasz? Chcesz mnie zirytować?
A może... to nie jest Celene? Na oddech Stwórcy, naprawdę dostawał paranoi.
 - Długo zastanawiałam się, jak przeprowadzić tę rozmowę, przyjacielu - odezwała się w końcu. Jej głos uparcie przywodził mu na myśl gruchanie gołębi. A może była to kwestia języka? Na szczęście posługiwał się orlezjańskim nie gorzej, niż ona. - Naprawdę ubolewam nad sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy.
Uniósł brwi.
 - Który konkretnie element tej sytuacji sprawia ci ból, moja droga?
Kobieta westchnęła z ubolewaniem.
 - Niestety, jest ich kilka. Począwszy od śmierci mojego posłańca, któremu, jak wiesz, miałeś zapewnić ochronę. Dałeś mi słowo - podkreśliła ostatnie słowo, jakby była to dla niej esencja całego problemu. - Skończywszy na tym, że wojska, które ze sobą wziąłeś... nie są tak liczne, jak oczekiwałam.
Uśmiechnął się.
 - Ludzie, którzy mi towarzyszą, są najlepsi z najlepszych.
 - Nie sądzę, byś marnował dla mnie swoich elitarnych wojowników. - Jej głos stał się ostrzejszy, bardziej stanowczy. Przechodziła do rzeczy. - Powiedz mi jedno, Leir. Skąd wiedziałeś, że te elfickie powstania mogą wybuchnąć?
Uniósł brwi.
 - Skąd myśl, że wiedziałem?
 - Wysłałeś mi list. Wtedy, zaraz po pokonaniu Koryfeusza. Ostrzegałeś przed... nasileniem działań narodowowyzwoleńczych wśród elfów. - Zacisnęła usta. - Niedługo potem wszystkie obcowiska ogarnął szał. Chcę wiedzieć, skąd masz tę informację.
Odchylił się w fotelu i złączył palce dłoni w piramidkę.
 - Jesteś dzisiaj niezwykle bezpośrednia, Celene - skomentował z uśmiechem. Kobieta odpowiedziała tym samym; tego dnia przypominało to bardziej grymas drapieżnika.
 - Tylko, kiedy jestem zła, Leirze. A jestem zła. Bardzo zła. - Och tak. I, co zaskakujące, nie ukrywała tego. Za dużo nerwów, czy w pełni zamierzone działanie? - A zatem... skąd?
 - Cóż, zacznijmy od tego, że... przeceniasz mnie, Celene. - Pokręcił głową, ignorując pogardliwe prychnięcie kobiety. - Owszem, miałem pewne informacje odnośnie elfów. Dotyczyły ściśle regionu Dalii. O obcowiskach nie było mowy.
 - A zatem skąd miałeś informacje o Dalii?
Wzruszył ramionami.
 - W Inkwizycji jest dużo elfów, moja droga. Ludzie dołączają do nas z różnych stron Thedas. A wraz z nimi docierają informacje. To właśnie - dodał, nim zdążyła skomentować - jest jedną z trzech przyczyn, dla których zabrałem ze sobą tak mało ludzi. Pierwsza to, rzecz jasna, głęboka wiara w ich umiejętności.
 - A zatem jaka jest trzecia?
Ta, która najwidoczniej do ciebie nie dotarła.
Ta, którą najciężej było przekazać.
Westchnął. Gra na zwłokę nic mu nie da.
 - Królowa Elissa zażądała rozwiązania Inkwizycji.
 - Och. Ale przecież... - Celene wyglądała na szczerze poruszoną. Leir wiedział jednak, że akurat ta wiadomość nie poruszyła jej zbyt mocno; potrafił rozróżnić szczere oburzenie od orlezjańskiej maniery. - Kimże ona jest, by móc wam rozkazywać?
 - Nikim - przytaknął. - Ale spodziewamy się, że będzie próbowała dowodzić swoich praw mieczem.
Pokiwała głową.
 - Rozumiem.
 - Chcę być z tobą absolutnie szczery, Celene - zapewnił, patrząc jej prosto w oczy. Już dawno zwrócił uwagę na ich barwę; co prawda nijak nie wyznawał się na kolorach, jednak nawet on potrafił ocenić, że ich tonacja zgadzała się z odcieniem sukni. Josephine określala ją jako chabrową.
Swoją drogą, chwała Stwórcy, że obeszło się bez idiotycznych pytań o jej nieobecność. Celene była zbyt zajęta własnymi problemami.
 - Spodziewałem się, że to Orlais będzie mogło udzielić nam pomocy.
To było żądanie. Zawisło między nimi jak Wyłom.
Cesarzowa westchnęła.
 - Powinieneś być z siebie dumny - stwierdziła nagle. - Powiedziałeś to... z tak czystym orlezjańskim akcentem. Jej ekscelencja Montilyet musi być z ciebie dumna.
Roześmiał się cicho.
 - Czy to wpłynie na liczbę żołnierzy, których nam udostępnisz?
 - Chciałabym móc sobie na to pozwolić, Leirze. Niestety, najpierw to ty musisz mi pomóc. Bez tego nic nie zdziałam. Szlachta jest zbyt... rozproszona, by móc udzielić mi realnego wsparcia.
Chciałaś chyba powiedzieć, że zbyt wielu szlachciców chciałoby widzieć cię martwą, co?
Czyżby właśnie przyznawała mu się, że wpadła w potrzask? Że sama nie da sobie rady?
Masz nóż na gardle, Celene...
Choć dalej siedzieli w fotelach, schylił głowę, oddając prowizoryczny ukłon.
 - Skoro tu jestem, zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc, Celene. Masz słowo Trevelyana.
...i przestajesz być dla mnie przydatna.


*


 - Nie da się załatwić tego jakoś inaczej?
Leir uniósł brwi, zerkając na Yora z mimowolnym zaciekawieniem. Rzadko zdarzało się, by qunari sam z siebie inicjował rozmowę.
 - "Tego", to znaczy...?
 - Tego... uspokajania elfów.
Pacyfikacji, głąbie.
 - Będą ofiary. Duże. Nie możemy tego załatwić pokojowo?
 - Zapewniam cię, że mnie też nie bawi ta sytuacja. - Leir westchnął. - Nie mogę ci niczego obiecać. Poza jednym: nie będziemy przelewali krwi, jeśli nie będziemy do tego absolutnie zmuszeni.
Nie powiedział tego Celene; nie zamierzał dodatkowo jej irytować. Nie mógł jednak zignorować faktu, że znaczna część żołnierzy Inkwizycji miała elfie pochodzenie. Bez względu na to, jakie motywy nimi kierowały, gdy dołączyli do Herolda, nie oczekiwał, że zaczną mordować swoich krewniaków bez słowa sprzeciwu. A nie mógł pozwolić sobie teraz na bunt we własnych szeregach.
Nie stracę żołnierzy przez twoje nieogarnięcie, Celene.
Adaar nie wyglądał na przekonanego.
 - Chcę zostać z tyłu, Inkwizytorze. Jestem uzdrowicielem. Mogę pomagać rannym.
Pomysł nie był głupi. Trevelyan zdecydowanie wolał nie tracić rogacza z oczu.
 - Nic nie stoi na przeszkodzie. Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że zamierzam tam wysłać twoich ludzi? Nie narażę ich bez absolutnej konieczności - dodał natychmiast. - Co nie zmienia tego, że mogą być potrzebni. Taka była umowa.
Uzdrowiciel wzruszył ramionami.
 - Poradzą sobie beze mnie - stwierdził z goryczą w głosie. Leir pokiwał głową w milczeniu.
O tak, definitywnie sobie poradzą. Cholera, ten typ nawet nie walczył o własną pozycję.
To może ułatwić sprawę. Jeśli dalej tak będzie...


*


Celene nadała sygnał kilkukrotnie. Powinni już zacząć.
Trevelyan zdawał sobie sprawę z tego, że opóźniał wymarsz, w dodatku z czysto egoistycznych pobudek.
Czekał na posłańca. Na list od Josephine.
Wyjechali z Podniebnej Twierdzy już kilka tygodni temu; przemarsz przez góry zawsze zabierał wiele dni, nie wspominając od odległości dzielącej ich od granicy z Orlais. Rzadko zdarzało się, by Ambasador nie towarzyszyła mu w wyprawie, jednak nawet, gdy takie sytuacje miały miejsce, utrzymywali cokolwiek intensywną korespondencję. Czasem wręcz współczuł posłańcom, zmuszonym do dzikiego galopowania w tę i wewtę. Teraz nie mieli nic do roboty.
Miał szczerą nadzieję, że posłaniec po prostu zginął w drodze. Jakkolwiek egoistyczne by to nie było.
Nie milcz, Jose.
Jakbyś ty sam był lepszy.
Westchnął.
 - Nic to. Miejmy to już za sobą.


*

 - Żołnierze!
Nie wierzył we własne słowa. Jakim cudem udawało mu się zmotywować tysiące osób?
 - Jesteśmy Inkwizycją. Strażnikami porządku i sprawiedliwości. Przybyliśmy tu TYLKO w celu ich ochrony. Nic, powtarzam raz jeszcze, NIC nie może przysłonić nam tego celu. Nic nie może sprawić, byście stracili ten cel z oczu.
 - Walczcie wyłącznie w samoobronie. Zabierajcie broń, ale nie życie. Oszczędźcie dzieci i kobiety.
Wiedział, że poleje się krew. ZAWSZE lała się krew.
 - Stwórca na nas patrzy!
Uniósł miecz wysoko ponad głowę; zaklęta broń skrzyła się własnym, srebrnym blaskiem. Drobny gest, a dodawał wiary niezgorzej niż jego przemowa.
 - Za Andrastę! Za Inkwizycję!

1 komentarz: