niedziela, 7 stycznia 2018

Tom 2: 1


Wzdłuż traktu, przez las, a potem w prawo. I prosto. Cały czas prosto. Aż do fereldeńskiego raju.

Od kiedy wybuchła wojna Gari widział rzeczy, które wcześniej przeżywał wyłącznie w najczarniejszych koszmarach. Elfy nie brały jeńców; nie rozróżniały kobiet i dzieci, biednych i bogatych, wrogów i tych, którzy wcale nie chcieli z nimi walczyć. Wszystkich traktowały jedną miarą. Byli po prostu shemlenami.

O tak, jego koszmary stały się rzeczywistością. Ale teraz, na drodze ku zbawieniu, był świadkiem rzeczy, o jakich nawet mu się nie śniło.



Miał ze sobą kij, starego woła i kilka kawałków mięsa. Odkroił je z padłego konia, którego zobaczył na trakcie; sądząc po strzałach, stanowił kolejną ofiarę rebeliantów. Gari zakładał, że zwierzę zabito niedawno, toteż, drżąc ze strachu, pospiesznie odkroił kilka skrawków padliny i schował je do sakwy. Wrażenie, że jest obserwowany, a strzała już pędzi w stronę jego pleców, nie opuszczało mężczyzny ani na chwilę.

Dalej. Dalej. O Andrasto, czemu tak wolno...

Jeszcze trochę. Już niedaleko.



Ziemia przed nim eksplodowała, zupełnie, jakby sam Stwórca chciał zamanifestować swój gniew. Gari krzyknął, zaciskając dłoń na kiju; wół, dotychczas idący posłusznie tuż obok, wydał z siebie dziki ryk i szarpnął się gwałtownie, nieomal trafiając właściciela rogiem.

Kolejny huk. Tym razem tuż za nimi.

O przenajświętsza Andrasto…

Miał ochotę skulić się w kłębek na ziemi, zdołał jednak powstrzymać ten odruch na tyle, by unieść głowę i spróbować dostrzec zagrożenie. W blasku zachodzącego słońca widoczność spadała z minuty na minutę; dym unoszący się z kraterów dodatkowo komplikował sprawę.

Chwilę potem usłyszał krzyk - wysoki, kobiecy, mówiący coś w dziwnym, szeleszczącym języku.

To była elfka. Elfia czarownica!

Zginie. O Stwórco, ona go zabije!

Niewiele myśląc, puścił cugle i rzucił się do przodu, zupełnie, jakby goniła go cała orlezjańska armia. Do diabła z mułem, do diabła z tym, co miał w przytroczonych do zwierzaka sakwach. Widział, na co stać te długouche dzikusy.

Nie zginę, nie tutaj, nie tutaj…

Poczuł ból, potężną siłę, która odrzuciła go do przodu. Upadł, siłą rozpędu przesuwając się o następne kilka metrów; nie słyszał nic, poza własnym krzykiem.

Nie tutaj, nie tutaj, nie tutaj…

I nie tak. Stwórco, nie mógł zginąć zjedzony przez elfa!



Krzyk. Wysoki, kobiecy, wściekły.

Szczęk zbroi.

Zbierając w sobie resztki odwagi, Gari zmusił się, by otworzyć oczy.

Teraz ją widział; elfkę, niską i drobną, jak wszyscy jej pobratymcy, z długimi włosami zaczesanymi w warkocz. Uzbrojona w łuk i strzały, bynajmniej nie trzymała tej broni w pogotowiu; przeciwnie, wydawało się, że dopiero teraz po raz pierwszy naciąga cięciwę. Nie spuszczała wzroku ze stojącego przed nią mężczyzny; twarz miała wykrzywioną wściekłością i… głodem.

A ten skąd…?

 - Poddaj się. - Głos był obcy, choć z wyraźnym orlezjańskim akcentem. Z tej pozycji

Gari dostrzegał wyłącznie włosy mężczyzny, ciemne, związane w niedbałą kitę, a przede wszystkim - dwa ogromne sztylety o pięknie zdobionych rękojeściach. Nawet stary Verri nie miał w swojej ubojni tak wielkich i tak przerażających tasaków!

Elfka nie odpowiedziała.

 - Daj spokój. Nie warto. Serio chcesz jeść tego wieśniaka? - ciągnął nieznajomy. - Jestem przekonany, że ma robale.

Argument ten nie zrobił na apostatce należytego wrażenia. Warknęła, zawirowała, niczym targana przedziwnym wiatrem, uniosła dłoń w której dalej dzierżyła łuk.

Ogień.

 - Panie rycerzu! - Gari krzyknął odruchowo, ostrzegawczo, zbyt wolno.

Wojownik był szybszy. Białe płomienie zatańczyły wokół stóp mężczyzny, unosząc się wysoko, całkowicie go zasłaniając. Zaklęcie posłane przez czarodziejkę weszło w nie, jak w kamień w wodę; nie pozostał po nim ni ślad.

Święty Ogień Stwórcy. Na litość, ten mężczyzna był Templariuszem.

I rzucił się do ataku. Szybko, niczym sam demon.

Elfka nieomal zdołała go trafić; o ile jednak poradziłaby sobie z wieśniakiem, o tyle brakowało jej sił na godniejszego przeciwnika. Posłała kilka strzał, a jedna z nich prawie przebiła ramię rycerza; ten uskoczył jednak zręcznie, dopadając do przeciwniczki w paru susach. Był szybki. Tak cholernie szybki.

Biały płomień trafił elfkę prosto w oczy; krzyknęła boleśnie, chwiejąc się, upuszczając łuk i strzały. Jeden cios ostrza otworzył jej klatkę piersiową niczym worek z mąką; drugi cios pozbawił jej głowy.

O Stwórco.



To nie był koniec koszmaru.

Tuż za plecami Gariego rozległ się ryk - przerażający dźwięk, podobny do rogu, którym wielcy dowódcy zawsze obwieszczali przemarsz swoich wojsk. Mężczyzna nawet nie usłyszał własnego krzyku.

Wojownik odwrócił się; widok zwierzęcia najwidoczniej nie wzbudził w nim odpowiedniego przerażenia. Ba, uśmiechnął się, pobieżnie kontrolując stan własnych ostrzy i wsuwając je z powrotem do pochew.

 - Wrzecion!

Zwierzę ucichło. O Andrasto, czy to bydlę było jego?

Uzbrojony orlezjańczyk podszedł do wieśniaka, szybko, mimo ciężaru zbroi. Nie umywała się ona co prawda do pancerzy ciężkozbrojnych Templariuszy, których czasem widywał Gari; ba, ten tutaj mógłby w gruncie rzeczy robić za nieco lepiej uzbrojonego zwiadowcę, czy kogo tam Zakon ma w swoich szeregach.

Mężczyzna uklęknął.

 - Jesteś ranny?

Gari zaprzeczył ruchem głowy.



 - W porządku. A niemy?

Ten sam gest. Wojownik uniósł lekko brwi.

Chyba muszę…

 - N-nie, panie rycerzu - odpowiedział w końcu Gari. Te słowa jakby dodały mu sił; zerwał się na równe nogi, rozglądając za utraconym wołem. Na szczęście, głupie zwierzę stało tam, gdzie je pozostawił, absolutnie pozbawione woli przetrwania. Jeszcze chwilę temu Gariemu wydawało się, że to całkiem imponujący okaz; a jednak przy tym czymś, co prowadził ze sobą rycerz, jego wół wydawał się całkiem niepozornym kociakiem.

 - J-ja… dziękuję, panie - odezwał się po chwili. Ostatecznie, brak podziękowania dla Jego wybrańca mógłby zostać potraktowany przez Stwórcę jako obelga, prawda? - Jak będę w jakiej świątyni…

Wojownik pokręcił głową.

 - Spokojnie. Nie jestem już Templariuszem.

Och.

 - A-ale przecie… Święty Ogień…

 - To nie jest umiejętność, która znika wraz z wystąpieniem z Zakonu. Ale nikomu o tym nie mów. - Mężczyzna puścił mu oko. Teraz Gari mógł przyjrzeć się uważniej jego twarzy; młodej, nie więcej, niż trzydziestoletniej, pokrytej lekkim, czarnym zarostem, słabo widocznym na tle ciemniejszej, typowej dla Orlais karnacji. Miał dość długie włosy, związane w niedbałą kitę; chyba tylko opatrzność Stwórcy sprawiała, że te kłaki nie wpadały mu do oczu. 


Miał też bliznę. Paskudną, grubą, biegnącą po skosie aż do kącika ust, jak ślad po ostrzu, wbitym tak głęboko, że rozorało policzek niczym rzeźnik płat mięsa. Nie pasowała do tego człowieka, do jego delikatnego, jakby mimowolnego uśmiechu i do pogodnych, czarnych oczu. Absolutnie nie pasowała.
Przed chwilą rozpłatał elfkę na dzwonka.

Gari pokręcił głową.

 - Nie wiem, czy będę miał kiedy.

 - Cóż za optymizm. Dokąd zmierzasz?

 - Do granicy z Fereldenem. - Wieśniak zacisnął usta. - Tam musi być lepiej, niż tutaj.

 - Jesteś pewny? Z tego, co wiem, ich wojna domowa również ma się dobrze.

Wojna ludzi z ludźmi. Gari znów pokręcił głową.

 - Wszystko będzie lepsze od… tego.

Przez chwilę miał wrażenie, że wojownik zaprzeczy. W końcu jednak uśmiechnął się znowu.

 - Pozwolisz, że ci potowarzyszę?

Uzbrojony wojownik jadący na grubym smoku bez skrzydeł. Czy mógł sobie wymarzyć lepsze towarzystwo?

 - Ja… nie, panie! Będę… będę przeszczęśliwy!



*



 - Panie rycerzu, a jak pana zwą?

 - Reynard Noelle de Vauban. - Krótka, zdawkowa odpowiedź podziałała na Gariego niczym wiadro zimnej wody. Spojrzał na towarzysza z nieukrywanym zdumieniem.

 - TEN de Vauban? Ze szlachty? - Słyszał o tym nazwisku, mimo, że formalnie wpływy sławnego rodu nie obejmowały jego wioski. De Vaubanowie posiadali jednak rozległe i wyjątkowo żyzne ziemie, co pozwalało im czerpać zyski z handlu zbożem przez wiele, wiele lat. Z tego, co wiedział, ich podwładnym nie żyło się najgorzej; osobiście znał parę osób, które postanowiło szukać u tej rodziny pracy i szczęścia.

Na własne uszy słyszał też historię, co elfy zrobiły, najeżdżając na ich majątek. Choć o tym akurat wolałby zapomnieć.

 - Ale to pan… pana rodzina...

Od kiedy podróżowali razem nie widział, by po twarzy Reynarda nie błądził delikatny, jakby całkowicie wrodzony uśmiech. Tak było i tym razem; a jednak nie zdołał zamaskować nim smutku.

 - Przybyłem tutaj, by zobaczyć, czy ktokolwiek przeżył. Nie udało się.

 - Ja… przykro mi, panie rycerzu.

Gari zdawał sobie sprawę, że nie potrafi pocieszać ludzi. Nawet świętej pamięci matka zawsze mu to wypominała.

Ale teraz nie mogę być burakiem.

 - Tak w ogóle - odezwał się w końcu, szukając jakiegokolwiek zastępczego tematu - to czym właściwie jest pana wierzchowiec?

Mimo, że przyglądał mu się uparcie od kilku dni, Gari nie potrafił zidentyfikować tego dziwnego zwierzęcia, nawet w oparciu o baśnie, jakimi zawsze raczył ich wioskowy starzec. Zwierzę było wielkie i równie masywne, pokryte chropowatą, białą skórą; na jej tle pojedyncze czarne pasma wyglądały niczym błyskawice. Wielki róg sterczał mu z czoła, jak u jednorożca; co więcej, także znad uszu wyrastało potężne poroże, grube jak noga Gariego i dziwacznie skręcone ku ziemi. Czarne, nieproporcjonalnie małe oczka patrzyły na wieśniaka z nieustającą pogardą.

Reynard uniósł brwi.

 - Wrzecion? To bryłkowiec bojowy.

Czy bryłkowce nie są małymi, różowymi królikami, idealnie mieszczącymi się na ruszcie?

 - Znalazłem go po jednej z bitew magów i Templariuszy - ciągnął rycerz, wpatrując się w zwierzę z zaskakującą dawką czułości. Gari widywał taki wzrok u rodziców, zachwyconych narodzinami pierwszego dziecka. - Jego właściciel nie przeżył starcia. Chyba był magiem. Nie zauważyłem, by Wrzecion bał się magii.

Na Stwórcę. Co mogłoby przerazić takie zwierzę?

 - Ile taki bryłkowiec żyje?

 - To bardzo dobre pytanie - przyznał Reynard. - Nie umiem ocenić jego wieku, tak po prawdzie. Myślę, że był już na świecie, gdy doszło do wybuchu.

Wybuchu. Tego pamiętnego dnia, kiedy, jak głosił Zakon, doszło do starcia między armią Fereldenu i Inkwizycji. Wówczas to Inkwizytor Leir Trevelyan doprowadził do eksplozji mrocznej magii, w wyniku czego zginęła zarówno jego armia, jak i wojska Elissy Theirin. Tylko królowa, dzięki woli i miłości Stwórcy, zdołała uciec z tego pogromu; z tego względu Zakon szybko mianował ją drugą Oblubienicą Stwórcy i włączył do grona świętych.

A potem rozpoczął się Święty Marsz.

Dokładnie sześć lat temu…

 - On jest chyba dość wolny?

 - Dość szybki, by staranować ścianę stodoły. - Rycerz mówił śmiertelnie poważnym tonem. Gari spojrzał na niego ze zdumieniem.

 - To żart?

 - W żadnym razie.

Naprawdę nie wiedział, jak zareagować.

 - Nie daj się zwieść jego… aparycji. - Reynard uśmiechnął się znowu, tym swoim lekkim, jakby mimowolnym grymasem. Zabawne to było, zupełnie, jakby sam Stwórca dał mu umiejętność uspokajania ludzi gestem lub mimiką. - Nie jest wolniejszy od fereldeńskiego konia, a o wiele bardziej wytrzymały.

Bryłkowiec zaryczał, jakby na potwierdzenie tych słów. Nawet teraz sprawiał wrażenie stworzenia pełnego majestatu.

A może czystej pogardy?



*



 - Gari, a co zrobisz, jeśli każą ci walczyć?

Chyba pobłądzili. Niemożliwe, by podróż do granicy trwała tak długo…

Wieśniak zmarszczył brwi.

 - Ale że kto i z kim?

 - Hm… dla upłynnienia dyskusji i dodania sprawie kolorytu, załóżmy, że masz wybór. Poparłbyś Ferelden, czy Inkwizycję?

 - O panie, ja nie wiem - odpowiedział ze strapieniem Gari. - Ferelden to byli wrogowie, to jasne. Ale teraz ich królowa jest świętą. Zakon ją tak nazwał. A skoro tak, to chyba trzeba iść za nią, nie?

Rycerz odpowiedział uśmiechem.

 - Pan by nie poparł świętej?

 - Nie jestem już Templariuszem, Gari. I to nie dlatego, że przestały podobać mi się zbroje. - Westchnął. - Zakon mówi i robi wiele rzeczy. To nie oznacza, że stają się dzięki temu dobre.

 - Że niby Koryfeusz?

 - Że niby Koryfeusz - przytaknął Reynard. - I Kirkwall. Żeby daleko nie szukać...

Kirkwall. Dreszcz strachu przebiegł wzdłuż pleców Gariego, sprawiając, że dostał gęsiej skórki.

Kirkwall.

To słowo powtarzano wielokrotnie, szeptali je podróżnicy, wykrzykiwali posłańcy. To była groźba, którą straszono wszystkich; choć minęło siedemnaście lat, bynajmniej nie straciła na sile.

 - Kirkwall to byli magowie - stwierdził w końcu. - Magowie zrobili, że wieża Zakonu wystrzeliła w powietrze…

Reynard pokręcił głową.

 - To nie jest takie proste, Gari. Nie bierz mnie za mądralę - dodał zaraz, nim rozmówca zdążył zareagować - nie chcę wbijać ci do głowy swojej wizji świata. Ale tego akurat jestem pewny. Byłem tam.

Gari zmarszczył brwi.

 - To pan taki stary?

Wydawało się, że to pytanie szalenie rozbawiło Templariusza.

 - Mam trzydzieści trzy lata. Stwórca mnie lubi i spowalnia upływ czasu.

O tak. Co do sympatii Stwórcy Gari nie miał najmniejszych wątpliwości.

 - To kogo by pan poparł? Nie świętą?

Cisza. Zaskakująca, biorąc pod uwagę, iż Reynard nigdy nie kazał mu czekać na reakcję; ba, czasem należało wręcz przyznać, że za dużo gada.

 - Tego, kto ma rację - stwierdził w końcu.

Nie pytaj o to. Nie wątp w Świętą. To grzech.

 - A… jeśli nikt nie ma racji?

 - W takim układzie nie poprę nikogo. Teraz już wiesz, czemu błąkam się sam po pustkowiu?



Tak. Chyba zaczynał rozumieć.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz