niedziela, 18 lutego 2018

Tom 2: 7

To na nic.
Nie pozwól sobie tak myśleć.
Fakty mówiły jednak same za siebie - szanse, że Gari dożyje świtu były przerażająco nikłe. Prawdopodobnie grot strzały, który przebił jego brzuch, zawczasu pokryto jakąś trucizną, czymś typowo elfim, czego Reynard, ze swoją podstawową zaledwie wiedzą, nie był w stanie rozpoznać. A co dopiero marzyć o znalezieniu remedium!
Cholera jasna. Zbyt rzadko JĄ o to pytał. Zbyt rzadko JEJ słuchał. W tym zakresie… i w tysiącach innych przypadków.
To nie czas na topienie się w morzu poczucia winy, pajacu.
Nie miał jednak wątpliwości, że Reeva byłaby w stanie im pomóc. Zdołał co prawda oczyścić ranę i zatamować krwawienie, jednak powikłania pojawiły się zaskakująco szybko - i z impetem szarżującego bryłkowca. W jednej chwili jego towarzysz był obolały, ale uśmiechnięty - chwilę potem leżał na ziemi, całkowicie głuchy na wołania rycerza.
Ocknął się w końcu, tylko po to, by znów ulec malignie. Kolejne chwile przytomności przychodziły coraz rzadziej - i trwały coraz krócej.
Stwórco. Co jeszcze mógł dla niego zrobić?

Ciszę przerywał tylko ciężki oddech Gariego i przeciągły, wysoki dźwięk ostrzonego noża. Reynard przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu, przeklinając to, jak dawno jego broń nie trafiła do rąk profesjonalisty, który byłby w stanie przywrócić jej dawny blask. Tak, będzie musiał w końcu odwiedzić jakieś miasto - w swoich sakwach magazynował teraz przede wszystkim powietrze. Potrzebował prowiantu, broni… mydła. I leków.
Wykorzystał już wszystkie zioła, jakie zabrał ze sobą w podróż.
Andrasto, co jeszcze mogę dla niego zrobić?
Mimowolnie zerknął w kierunku Gariego - i uniósł brwi, widząc, że mężczyzna odwzajemnia mu się tym samym.
- Gari? Słyszysz mnie?
Chłop powoli pokiwał głową.
- Mogę prosić… wody, panie…?
Reynard zerwał się na równe nogi, natychmiast podchodząc do rannego z bukłakiem. Gari wyraźnie pragnął pochłonąć całą jego zawartość; pił jednak bardzo powoli, ostrożnie, jakby woda przemieszczała się po jego ciele dwa razy wolniej, niż w przyrodzie.
Odsunął się w końcu. Odetchnął boleśnie.
- Jak się czujesz, Gari? - Reynard odłożył poidło. W blasku ogniska twarz wieśniaka wyglądała upiornie, jak wyrzeźbiona z wosku; w jego oczach dostrzegał mieszaninę zmęczenia i strachu.
Nie marzył o śmierci. Nie cierpiał tak bardzo, by o nią prosić. To dobry znak. Prawda?
Nie może być inaczej.
- Ja umrę… panie? - odpowiedział pytaniem, jakby licząc, że rycerz zdoła rozwikłać tę nurtującą go kwestię. Ba, jakby święcie o tym przekonany.
Kłam. Nie rujnuj jego nadziei.
Nie. To nie powinno tak działać.
- Robię co w mojej mocy, by cię z tego wyciągnąć - zapewnił cicho, poprawiając koc, który zsunął się z ciała chorego. Przynajmniej Gari nie trząsł się jak osika; czy to znaczy, że gorączka spadła?
Te słowa najwyraźniej podziałały na rannego uspokajająco.
- Pan jest cudotwórcą - stwierdził cicho, próbując ułożyć się wygodniej, jednocześnie ograniczając ruchy ciała do niezbędnego minimum. - Pan na pewno da radę.
- Za słaby ze mnie uczeń, żebym nadawał się na cudotwórcę - odpowiedział z bladym uśmiechem Reynard.
Przez dłuższą chwilę miał wrażenie, że to zakończyło rozmowę, a jego podopieczny pogrążył się z powrotem we śnie.
- Kogo pan nie słuchał? - zapytał cicho Gari. - Damy serca?
,,Damy serca”. Ten biedak dalej nijak nie potrafił pojąć, że Templariusz mógł pokochać maginię.
Reynard zmarszczył lekko brwi. Mężczyzna był przytomny, po raz pierwszy od dłuższego czasu; z całą pewnością zdawał też sobie sprawę z własnej sytuacji. Nie należało pozwolić mu, by analizował ją w pełnej cierpienia ciszy, z drugiej strony, nawet krótka wypowiedź zadawała mu wyraźny ból, dostrzegalną w każdym grymasie twarzy.
Zajmij go czymś. Opowiedz mu coś.
I postaraj się, aby, mimo wszystko, była to wesoła historia.
Po chwili wahania rycerz parsknął śmiechem.
- Ona ma imię, Gari. Reeva. Reeva Rosekeep. I jest maginią. Nie okłamałem cię w tej kwestii, konsekwentnie to podtrzymuję. - Mówił cichym, ciepłym głosem, tak, by nie ranić wrażliwych zmysłów słuchacza, a przede wszystkim - nie informować żadnych istot w okolicy o swojej obecności. - Co ważniejsze jednak, była uzdrowicielką. Mistrzynią w swoim fachu. Od dobrych paru lat przemierzam Thedas wzdłuż i wszerz, z zapartym tchem czekając, aż ktoś ją przebije. - Zawahał się. - Nie po to, by oddać tej osobie swoje serce, rzecz jasna.
Gari słuchał; widział w jego oczach błysk zainteresowania, nawet, jeśli nieco przytłumionego.
To dobry znak.
- Tak czy owak, domyślasz się, że posiadanie takiej partnerki oznacza możliwość wymiany… między innymi - Uśmiechnął się delikatnie, sugestywnie - informacji. Wiedzy, w tym konkretnym przypadku. Gdybym tylko chciał słuchać.
- Czemu… nie…?
Gari nie musiał dokańczać. Pytanie nasuwało się samo.
- To bardzo ciekawa kwestia - przyznał Reynard; po chwili myślenia usiadł, opierając plecy o pień drzewa i kładąc na udach naostrzony nóż. Skoro zapowiadało się na dłuższą opowieść, chyba powinien poszukać wygodniejszej pozycji, prawda?
Dłuższą. I niezbyt łatwą.
- Po prawdzie - ciągnął - nie wiem. Byłem święcie przekonany, że jej słucham, słucham równie uważnie, co całego świata. No i chyba na tym polegał problem. JEJ powinienem słuchać uważniej.
- Ja… nie rozumiem.
Reynard westchnął.
- Wybacz mi to filozoficzne pierdolenie - mruknął, drapiąc się od niechcenia po głowie. Cholerne pająki, zawsze wchodzą we włosy…
Wrzeszczałaby z przerażenia na ich widok.
- Natychmiast przechodzę do rzeczy. Jak myślisz, czy dla maga jest coś bardziej przerażającego, niż rytuał Wyciszenia?
Gari drgnął; przypadek, czy może jego również poraziła sama ta nazwa? Szlachcic celowo skonstruował pytanie w taki sposób, aby odpowiedź mogła zostać wyrażona nawet poprzez sam gest; chłop odpowiedział więc wzruszeniem ramion.
- Dobrze myślisz. Dla maga nie ma nic gorszego. Nie ma… większego upodlenia, większej tragedii, nawet, cholera jasna, większego bólu. I to całkowicie dosłownie. - Reynard zacisnął lekko usta. Do diabła. A to miał być przyjemny temat. - Wyciszenie boli jak diabli, Gari. Podczas niego sprawiasz, że lyrium maga płonie mu w żyłach, aż w końcu wypalasz je co do ostatka. Gdy proces się skończy… mag pozostaje Wyciszony.
- Ja… nigdy tego nie… nie widziałem.
- Oczywiście, że nie. To wygląda tak paskudnie, że nikt o zdrowych zmysłach nie zorganizowałby takiej szopki. Lada moment pojawiłyby się całe współczujące magom ugrupowania… co, swoją drogą, nie byłoby nawet takie złe. - Cisza. Musiał sam zebrać myśli. - Co do zasady, proces ten potrafią przeprowadzić tylko komturowie. Jednak w Kirkwall było inaczej, tam… cóż, tam komtur Meredith uznała, że dla bezpieczeństwa miasta każdy Templariusz powinien być w stanie przeprowadzić procedurę.
- A pan… - Mimo, że Reynard uciszył go gestem, Gari był zdeterminowany dokończyć swoją wypowiedź - pan był w Kirkwall?
- Byłem. I, uprzedzając od razu pytania mojego niecierpliwego rozmówcy - tak, jestem w stanie przeprowadzić rytuał Wyciszenia, nie, nigdy tego nie zrobiłem. Niemniej, potrafię. - To nie zasługiwało na nawet najsłabszy uśmiech. - I Reeva o tym wiedziała.
- I dla…
- Nie do końca dlatego - przerwał mu natychmiast. - Wszystko było w porządku, dopóki… dopóki nie doszło do zamieszek. A ona nie zobaczyła, jak to wygląda. - Przełknął ślinę. - Cóż. Po prawdzie, chyba nikt o zdrowych zmysłach nie przeszedłby do porządku dziennego nad takim wspomnieniem.
Do diabła. Przecież sam skręcał się na samą myśl, drżał z obrzydzenia przez świadomość, że teoretycznie sam mógł zostać sprawcą takiego cierpienia. To nie było ,,proste” zabicie człowieka; choć Reynard został wyszkolony przede wszystkim do walki, zawsze próbował jej uniknąć, a zmuszony do starcia - zakończyć je tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie był dumny z żadnego zabitego przez siebie przeciwnika, poważnie wątpił też, by którakolwiek z tych śmierci przyczyniła się do jego zbawienia. Mógł tylko uczciwie przyznać, że nigdy nie zabijał bez powodu.
Wyciszenie stanowiło zaprzeczenie wszystkich wyznawanych przez niego zasad.
- Była w szoku. Bała się, miała koszmary… A strach nie chciał przejść. Wiedziała, że też mógłbym to zrobić. - Pokręcił powoli głową. - Nie winię jej za to myślenie. Rozsądek mógł, wręcz musiał jej podpowiadać, że nie byłbym w stanie zrobić czegoś takiego, a już na pewno nie wobec niej. Znaliśmy się już trochę, ale przy strachu… cholera, kto, drżąc z przerażenia, bawi się w rachunek prawdopodobieństwa?
Gari nie odpowiedział. Czy w ogóle wiedział, czym jest rachunek?
- Chciała, żebym rzucił lyrium. Bez niego nie byłbym w stanie używać świętego ognia, nie mógłbym zatem… nikogo wyciszyć. - Cholera. Jakby naprawdę mógł to zrobić!
- Czemu… nie…?
- Czemu po prostu nie rzuciłem?
Kiwnięcie głową.
- To nie jest takie proste, Gari. Odwyk jest długi i niezwykle, niezwykle bolesny. Po prawdzie, jak dotąd nie słyszałem, by komuś się on udał. - Westchnął. - A ja… nawet nie chciałem. Tak, jasne, spróbowałem to zrobić dla niej, ale prawda jest taka, że gdzieś w środku, jak to się ładnie mówi: w sercu, nijak się z tym nie zgadzałem. Rozumiałem, o co jej chodzi, ale skrajnie tego nie popierałem. Wiedziałem, że ona i wszyscy magowie tego świata, apostaci i członkowie Kręgu, nie mają się z mojej strony czego obawiać. Ja NIE BYŁBYM w stanie kogokolwiek wyciszyć, Gari.
Czy naprawdę oczekiwał potwierdzenia?
- Jestem zaś w stanie zrobić mnóstwo innych rzeczy. Zablokować moc demona, nim ten kogoś zabije, maga, który stracił nad sobą panowanie. Naprawdę wolę spróbować tego przed poderżnięciem im gardła. - Grymas. Próba uśmiechu, blada cokolwiek. - Wyznaję tę filozofię od wielu lat, ot, taki nudny ze mnie człowiek. I to było dla niej oczywiste. Do pewnego momentu.
- I…
- I właśnie dlatego wyszło tak, a nie inaczej. Bo żadne nie chciało ustąpić. - Westchnął. - A potem… żadne nie chciało ryzykować, że urwie temu drugiemu głowę.
O Stwórco. Ta rozmowa przyniosła ulgę chyba przede wszystkim jemu.
Gari obserwował go w milczeniu; w świetle ognia jego oczy skrzyły się jak dwa lusterka.
- Przykro mi, panie. - Głos wieśniaka, cichy, niepewny i przerażająco chrapliwy, przerwał tę zdecydowanie zbyt długą ciszę. Reynard odpowiedział łagodnym uśmiechem.
- Mi też.

Gari zasnął w końcu, snem tak spokojnym, jak nie miało to miejsca od wielu dni. Być może to ta cisza, bez drgawek i charczenia, sprawiła, że sam Templariusz stracił czujność. Czuwał nad rannym od wielu dni; był zmęczony, tak okropnie zmęczony…
Nie wiedział, jak długo spał; gdy otworzył oczy, odruchowo sięgając przy tym po broń, okolicę dalej spowijała nieprzenikniona ciemność. Ognisko zdążyło przygasnąć; Stwórca sprawił, że płomień nie przyciągnął żadnych złaknionych pożywienia drapieżników lub elfów.
Ty cholerny, zapomniany przez Stwórcę idioto!
Odetchnął, wstając powoli, dalej z bronią w pogotowiu. Wszystko wokół było spokojne, ciche, pogrążone we śnie.
A Gari?
Reynard schował broń, cicho podchodząc do legowiska swojego towarzysza. Mężczyzna nie zareagował nawet, gdy rycerz odchylił jego koc, chcąc sprawdzić stan opatrunków; nie drgnął też, gdy Reynard, jak porażony boskim przeczuciem, położył dłoń na jego lodowato zimnym czole, a potem chwycił go za nadgarstek, próbując wyczuć bodaj najsłabszy nawet puls.
No jasne. Jakże mogłoby mu to przeszkadzać?
- Ty… - Pojedyncze słowo wyrwało się z ust de Vaubana; zawisło w powietrzu, niewymagające dokończenia, samotne, puste przecież i bezsensowne.
On nie żył. Zasnął we śnie.
Może chociaż nie cierpiał.
O czym myślał po raz ostatni? O czym śnił?
Cholera. Przecież liczyłeś się z tym, de Vauban, wręcz starałeś się możliwie delikatnie oswoić swojego pacjenta z tą perspektywą. Można było odnieść wrażenie, że chłop całkowicie pogodził się z losem, niemniej jednak… czy nie zasłużył, żeby ktoś czuwał przy nim do końca?
Reeva zawsze to robiła.
Zostaw. Już nic z tym nie zrobisz.
Reynard odetchnął cicho, ostrożnie odkładając dłoń towarzysza, jakby w obawie, że byle gwałtowniejszy ruch zdoła ją połamać. Zawahał się.
Czy modlitwa za zmarłych naprawdę im pomagała?
Zrób to. Niech słowa przyniosą ukojenie wam obu.
Słowa Pieśni płynęły gładko, prosto z duszy. Jak zawsze.

Nie trać wiary. Niewiele więcej ci zostało, de Vauban.


***

- Popełniasz błąd, Nepharien.
Fen’Harel nigdy nie bawił się we wstępne uprzejmości. Wiedział, że nie musi się nimi przejmować; to właśnie te słowa, brutalny, bezlitosny osąd sprawiał, że krew zamarzała Nepharienowi w żyłach.
Popełniał błąd. Coś w jego działaniach nie następowało tak, jak powinno. A kara za to przewinienie mogła zniweczyć wszystkie jego marzenia.
Nepharien miał moc zdolną zniszczyć wszelkie zagrożenie - to sprawiało, że we własnym poczuciu nie bał się absolutnie niczego. Poza tym, któremu zawdzięczał swój stan.
Fen’Harel był zły.
- O co chodzi? - Elf starał się zachować spokój. Mówić pewnym, wypranym z głębszych emocji głosem, zupełnie, jakby on i jego rozmówca traktowali się niczym partnerzy o jednakowych prawach. Jak zwycięzca.
Jak… ten jebany blondas.
- Zajmujesz się rzeczami, które cię rozpraszają. Pozwalasz, by coś cię spowolniło.
Oderwało od tego, co jest naprawdę istotne.
“Coś”? Nepharien zmarszczył brwi. Jego mentor częstokroć używał metafor i półsłówek, zwykle w tych przypadkach, gdy nie chciał udzielić odpowiedzi na nurtujące podopiecznego pytanie; w formułowaniu zarzutów pozostawał jednak niezwykle bezpośredni.
“Coś” było bez wątpienia “ktosiem”.
- Chodzi o Yora, prawda? - odezwał się, jak zawsze instynktownie próbując dostrzec swojego rozmówcę. Sceneria towarzysząca ich spotkaniom zmieniała się, zwykle przedstawiając różnorakie warianty quasi-dalijskiej puszczy; nigdy jednak nie zdołał zobaczyć tego, komu zawdzięczał wszystko, na własne oczy.
Miałbyś odwagę spojrzeć mi w twarz, do jasnej cholery…
Myśl ta, odruchowa i jakże impulsywna, została natychmiast wyparta z umysłu Nephariena. Na litość, nie pozwól, by on odczytał twoją niechęć, głupi elfie!
Niemniej… elf czuł, że zgadł. Nie musiał patrzeć swojemu rozmówcy w oczy, by nabrać pewności. Już ją miał.
- Pozwoliłem, by ten qunari nam towarzyszył tak długo, jak w niczym nam nie przeszkadzał. - Fen’Harel najwidoczniej nie zamierzał odpowiedzieć wprost na jego pytanie. Jak zwykle. - Teraz jednak jego obecność zaczyna wpływać na twoje plany.
- Przecież to tylko parę dni przerwy! To niczego nie zmieni!
- Nie zamierzam dopuścić do momentu, gdy on BĘDZIE w stanie coś zmienić. - Choć bóg mówił ze spokojem, o którym Nepharien mógł tylko pomarzyć, nie ulegało wątpliwości, że nie zamierza powtarzać swoich słów. - Pozbądź się go, Nepharienie. To rozkaz.

Dlaczego się waham?
Zazwyczaj nie miał problemów z zaakceptowaniem poleceń Fen’Harela. Mógł czuć złość, gdy ten po raz kolejny zbywał postawione przez elfa pytania, mógł zachodzić w głowę nad wypowiedziami, które pozostawały poza jego zrozumieniem - w ostatecznym rozrachunku jednak nigdy nie odczuwał potrzeby stawienia rzeczywistego oporu. Fen’Harel realizował marzenia wszystkich zniewolonych przez shemlenów elfów - a także jego samego. Czyż nie było oczywiste, że ten cud musiał mieć swoją cenę?
Nawet nie umiał wskazać, od ilu tygodni rozumował w dokładnie ten sposób.
Teraz… Melodia, którą odgrywał przed nim mentor, tak pełna patosu i chwały, po raz pierwszy się załamała.
Cholera. A jeśli ta buła z rogami naprawdę tworzyła za duży zamęt?
Myśl, myśl, idioto.
- On niczemu nie jest winny. To tylko rogacz. Przecież on tylko pierdoli!
- Wystarczająco skutecznie, byś zarządził postój dłuższy, aniżeli jest to konieczne.
- Nasi ludzie chcą świętować! Zdobyliśmy stolicę państwa, które…
- Lada moment nie będzie czasu na świętowanie, Nepharien.
To zabrzmiało złowrogo. I zdecydowanie zbyt niejasno.
- Ty coś wiesz, Fen’Harelu? Coś nam grozi?
- Jeśli nie zaczniesz jasno myśleć, będę musiał znaleźć kogoś bardziej zdatnego do odparcia przeciwnika.
To było jak kubeł zimnej wody.
To zawsze działało tak samo.
Jeden zły ruch i wyrzucę cię na śmietnik.
Nepharien zacisnął pięści, czując, jak złość zaczyna kiełkować w nim, niczym iskra, która lada moment mogła podpalić wszystko wokół.
Złość. Frustracja.
Nie mógł się postawić. Nawet, jeśli tym razem naprawdę chciał to zrobić.
- Zarządzę wymarsz o świcie - mruknął w końcu, wbijając wzrok we własne stopy. - Może być?
Instynktownie, podskórnie czuł, że rozmówca uśmiecha się w odpowiedzi.
- Tylko o to chodzi, Nepharien. Tylko o to chodzi.

Mógł zakończyć tę rozmowę. Resztę godzin przeznaczonych na sen spędziłby sam - pozornie sam - błądząc wśród własnych myśli. Nie prowokując niebezpiecznych tematów.
Język zareagował szybciej, niż umysł.
- Dlaczego nie pomogłeś mi powstrzymać rzeź Lavellanów?
Cisza. Milczenie ciężkie jak głaz.
Za każdym razem. A przecież pytał wielokrotnie.
Naprawdę chcesz dzisiaj zginąć, tępa dzido?
To nie było rozsądne. Ale właśnie w tej chwili Posłaniec Fen’Harela naprawdę nie dbał o rozsądek.
- Odpowiedz mi na to w końcu! To jedno, cholerne pytanie! - zawołał, rozglądając się na wszystkie strony, dodatkowo poirytowany faktem, że nie wiedział, w którą stronę skierować własny gniew.
Zero odezwu. Zero reakcji. Jak zawsze.
- Dlaczego mnie ignorujesz?!
To nie była równa relacja i Nepharien doskonale o tym wiedział.
Bicz zemsty, którym wojował elf, krępował jego własne dłonie.
I nawet najostrzejsza wiązanka przekleństw nie mogła tego zmienić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz