niedziela, 11 lutego 2018

Tom 2: 6



- Panie Rycerzu, a pan to ma jakąś damę serca?
Gari nie był już w stanie zliczyć, od ilu dni podróżuje u boku Templariusza. Z całą pewnością przekroczyli już granicę Fereldenu; na swej drodze napotykali wyłącznie trupy i nieliczne grupy elfów, które zwykle starali się omijać. Czasami atakowały z zaskoczenia, zwykle kierowane głodem, rzadko chęcią mordu samą w sobie. To pierwsze czyniło z nich dość łatwych przeciwników. To drugie…
Cóż. Raz faktycznie musieli uciekać; stracili wtedy woła, który nie był w stanie nadążyć za galopującym bryłkowcem, sam wierzchowiec Templariusza był za to wystarczająco potężny, by unieść ciężar zarówno swojego właściciela, jak i jego wiernego sługi. Kilka elfich strzał trafiło go w nogi, zatrzymane przez grubą jak mur skórę; nie wyrządziły zwierzęciu żadnej krzywdy.
Pan Templariusz nie był niepokonany. Nie zmieniało to jednak faktu, że Gari nigdy w życiu nie spotkał równie ciepłego człowieka. Nie podjąłby się co prawda próby wyjaśnienia, na czym polegał fenomen tego dziwnego wojownika - na niemalże nieustannym, szczerym uśmiechu, na szczerej wierze w Stwórcę, jakże często manifestowanej, czy może na nieograniczonej tolerancji na najgłupsze nawet pytania? - nie mógł jednak zaprzeczyć, że Reynard był inny, niż przedstawiciele Zakonu, których widział wcześniej.
O wiele mniej dumny. O wiele bardziej życzliwy.
Tylko dlatego Gari odważył się zadać tego rodzaju pytanie.
Zgodnie z jego oczekiwaniami, Reynard parsknął śmiechem.
 - A skąd taka myśl? - Zatrzymali się na popas jakieś dwie godziny temu. Rzecz jasna, priorytetem było napełnienie żołądków; trafili jednak do zaskakująco bogatej, a przy tym spokojnej okolicy, gdzie upolowanie dwóch zajęcy było równie proste, co zmówienie modlitwy do Stwórcy. A jednak szepczący po karczmach ludzie wierutnie kłamali! Ferelden był naprawdę bogatą, piękną krainą…
 - Noo...

Najedzony i zmęczony wielogodzinną podróżą, Gari rozsiadł się na swoim posłaniu i poklepał po brzuchu z zadowoleniem. Na Stwórcę, strach przyznać, ale ta elfia rewolucja była chyba najlepszym, co mogło go w życiu spotkać! Choć wielokrotnie karcił się za tę myśl, fakty nie pozostawiały cienia wątpliwości - nigdy wcześniej nie chodził tak najedzony. Tak bezpieczny.
I tak czysty. To zapewne to szlacheckie pochodzenie sprawiało, że Pan Rycerz miał obsesję na punkcie kąpieli.
 - Muszę wykąpać Wrzeciona.
Gari zmarszczył brwi.
 - Jego się kąpie?
 - Oczywiście, że tak. - To niesamowite, jak wiele miłości, tak niepasującej do tej paskudnej blizny na twarzy, miał w spojrzeniu Reynard, gdy patrzył na swojego wierzchowca. Co jeszcze bardziej niezwykłe, wydawało się, że zwierzę to odwzajemnia - a przynajmniej ogranicza poziom swojej pogardy do niezbędnego dla przeżycia minimum. - Jest cały w błocie. I śmierdzi. - Rycerz wyciągnął rękę, drapiąc bryłkowca po uchu, długim, jak u dalijskiego elfa i podobnym do trąbki miejskiego herolda. - Kto jest największym śmierdzielem w Thedas, co?
Bryłkowiec zawołał coś w odpowiedzi. Gari nie potrafił nazwać połowy z wydawanych przez stwora dźwięków; te zdatne do określenia przypominały mu świnie, które kiedyś trzymał na swojej farmie. Sęk w tym, że Wrzecion wydawał je nieustannie. I o wiele głośniej.
Jakkolwiek dało się do tego przyzwyczaić…
 - Chodź. Pomożesz mi zdjąć zbroję. - Mimo, że pancerz Reynarda wydawał się czterokrotnie lżejszy od tych ciężkich płytówek noszonych przez Templariuszy z Val Royeaux, wojownik dalej potrzebował asysty. Któregoś dnia Gari odważył się zapytać, jak szlachcic radził sobie przed ich spotkaniem; w odpowiedzi usłyszał cokolwiek poważne stwierdzenie, że był to najmroczniejszy okres w życiu de Vaubana.
Stwórco. Naprawdę podróżował z ostatnim przedstawicielem jednego z najznamienitszych orlezjańskich rodów?
Tylko co z tego, skoro Orlais już nie ma?

Nie zamierzał dołączać do tych dziwnych rytuałów. Z racji, iż Wrzecion był w stanie unieść o wiele większy ciężar, niż jakikolwiek koń, Reynard posiadał nie tylko niezbędne do przeżycia zapasy - między innymi mydło, którego używał przy każdej nadarzającej się okazji. Na szczęście, ta dziwna, intensywnie pachnąca substancja zdawała się być na wyczerpaniu; Gari widział, jak Templariusz ocenia przez chwilę jej stan, po czym wzdycha ciężko i gestem przywołuje do siebie Wrzeciona.
Woda musiała być zimna. Mężczyzna zawahał się, zadrżał wyraźnie, jakby w jego nagą skórę nagle wbito tysiące sopelków. Ostatecznie jednak zanurzył się aż po pas.
Wrzecion lubił wodę. A przynajmniej Gari odnosił wrażenie, że ten dziwny krzyk oznacza radość.
Może by tak skorzystać z okazji i uciąć sobie krótką drzemkę?
 - Wracając do damy serca… - Reynard zerknął na towarzysza kątem oka, jednocześnie zabierając się za szorowanie skóry bryłkowca. - Skąd taki pomysł?
Gari zawahał się.
 - Wiecie, panie, jak to jest. Różne krążą legendy o błędnych rycerzach, a pan jest, proszę wybaczyć, błędnym rycerzem pełną gębą. No a każda legenda o błędnym rycerzu rzecze, że ma damę serca.
 - Ach tak. - Wydawało się, że Reynarda niezwykle to rozbawiło. - I co te damy serca robią w tych opowieściach?
Czyżby pierwszy raz w życiu udało mu się rozzłościć swojego obrońcę? Gari, ty idioto…
 - Noo… Są kochane - odpowiedział niepewnie. - Każdy rycerz wzdycha do swojej damy, tak nieszczęśliwie, bo nie mogą być razem, bo coś tam. No, różne są wersje. Ja tak tylko pytam…
Uśmiech. Chyba jednak Pan Rycerz nie był zły.
 - Skoro to takie ważne dla bycia błędnym rycerzem… Tak. Mam damę serca.
O Stwórco. Nie, chyba… naprawdę nie spodziewał się potwierdzenia.
 - Jaka jest? - zapytał z mimowolną ciekawością Gari.
 - Jest… Cóż. Powiem to, co każdy błędny rycerz powiedziałby na moim miejscu: jest niezwykła. Cudowna. I wyzwałbym na pojedynek każdego, kto próbowałby z tym polemizować. - Reynard ogarnął z czoła jakiś niesforny kosmyk włosów. - To uzdrowicielka. I magini. Reeva Rosekeep.
Magini. Wielka czarodziejka, znaczy się. O Stwórco.
 - Ale… Przecie pan jest Templariuszem, prawda?
 - Istotnie, byłem. Powiedzmy, że to dodawało smaku całej sytuacji. - Czy ta reakcja, wypowiedziana jakże pogodnym tonem, oznaczała, że nie powinien naciskać? Z drugiej strony, przecież gdyby tak było, wojownik powiedziałby mu to wprost, prawda? - Zresztą, to nam nie przeszkadzało. Nie to samo w sobie.
Gari zmarszczył brwi. Chyba nie rozumiał.
 - A… co przeszkadzało?
Cisza. Jak na cokolwiek gadatliwego Orlezjańczyka, zaskakująco długa.
 - Cóż… - Pierwszy raz widział, by de Vaubanowi zabrakło słów. - Chyba to samo, co na początku nas do siebie przyciągało, tak naprawdę. Po prostu… z czasem było tego trochę za dużo.
 - Ale dalej jest pana damą serca?
 - Oczywiście, że tak. Dalej się kochamy - odpowiedział poważnie Reynard. - Po prostu uznaliśmy, że przez jakiś czas będziemy to robić na odległość. Czasami takie przejściowe rozstanie jest konieczne, żeby miłość nie zmieniła się w nienawiść.
To brzmiało poważnie i zdecydowanie zbyt mądrze. Gari wzruszył ramionami, nie będąc w stanie wymyślić żadnego sensownego komentarza, po czym ostatecznie klapnął na swoje legowisko, przez chwilę obserwując tylko sennie, jak mężczyzna oblewa stwora wodą.
Na Stwórcę, ileż ten człowiek miał blizn. Zarówno tych mniejszych, niedostrzegalnych na tle reszty, jak i naprawdę szerokich, paskudniejszych nawet, niż szrama na twarzy rycerza. Zwłaszcza te na plecach i klatce piersiowej wyglądały, jakby wszystkie pobliskie wioski (w czasach, gdy jeszcze stały) sprawdzały na wojowniku ostrość wszystkich swoich noży.
I siekier. I wszystkiego, co tylko wpadło im w rękę i mogło zrobić komuś krzywdę. Widział, jak Orlezjańczyk czasem krzywi się z bólu, jakby nagle dźgnięty czymś ostrym; jak stawia ostrożne kroki, gdy spędzi zbyt wiele czasu na własnych nogach, zamiast na grzbiecie Wrzeciona, aż stopy w końcu odmówią mu posłuszeństwa. Obie.
Czy warto pytać o historię z tym związaną?
A ty chciałbyś opowiadać, jak cię Rozalka grabiami pogoniła?
Nie. Nie warto pytać.
Krótka drzemka. Tylko dopóki Pan Rycerz nie skończy kąpać siebie i swoje szare bydlę…

*

 - Dirthara-ma!
Krzyk doleciał do uszu Reynarda zaledwie sekundę przed świstem strzał; jedna z nich przeleciała tuż nad ramieniem mężczyzny, trafiając gdzieś w taflę jeziora. Odruchowo schował się za Wrzecionem, ledwo powstrzymując zwierzę przed stanięciem dęba. Kolejne pociski odbijały się od jego skóry jak połamane zapałki.
Gdzieś w pobliżu Gari krzyknął rozdzierająco.
Na litość Stwórcy!
Wychylił się ostrożnie zza Wrzeciona, próbując dojrzeć przeciwnika. Napastnicy musieli iść wzdłuż brzegu jeziora, niezauważeni przez nikogo, teraz zaś nawet nie próbowali szukać kryjówki wśród drzew. Nic nie wskazywało na to, by był wśród nich mag; byli uzbrojeni wyłącznie w łuki i strzały.
To o niczym nie świadczy.
Krok. Drugi.
Wyciągnął rękę. Biały płomień uderzył ich prosto w twarze.
Tak brzmi po elfiemu “ty skurwysynu”?
Woda, szczęśliwie płytka, spowolniła go o bezcenne kilka sekund. Święty Ogień zdołał jednak znacznie wyprowadzić z równowagi jego przeciwników; jeden z elfów zachwiał się, zrobił kilka niezdarnych kroków, nieomal wypuścił łuk z rąk. Reynard doskoczył do niego w paru susach; skręcenie łucznikowi karku było kwestią kilku sekund.
Chrupot. Chlust.
Odrzucił trupa, w biegu porywając jego broń, nim zdążyła opaść na dno. Drugi z elfów zdążył się już otrząsnąć po pierwszym ataku; Reynard widział, jak Dalijczyk unosi broń, celuje prosto w jego głowę.
Nie miał szans wystrzelić szybciej. Zresztą, tą namokłą strzałą mógł trafić co najwyżej we własne ucho.
Jeszcze raz!
Biały ogień wybuchł tak intensywnie, że nieomal oślepił samego Templariusza; elf stracił równowagę, krzyknął, machając przez chwilę rękami, w końcu runął na ziemię, w piach.
Wojownik rzucił się na niego, nim łucznik zdążył wstać. Strzała była jedyną bronią, jaką posiadał; przygniatając napastnika kolanem do ziemi, zacisnął na niej palce i wbił grot prosto w oko elfa.
Szarpnięcie. Dziki, nieludzki wizg.
Dociśnij. I trzymaj, trzymaj za gardło i za strzałę! Trzymaj to, kurwa!
Trzymał. Aż do chwili, gdy elf całkiem przestał się ruszać.

 - Gari!
Odrzucił trupa, natychmiast podbiegając do towarzysza. Strzała trafiła mężczyznę prosto w klatkę piersiową; co gorsza, wszystko wskazywało na to, że próbował ją stamtąd usunąć, co zaowocowało tylko potężnym krwawieniem.
Cholera. Jasna cholera…
Zawahał się na nie dłużej, niż mrugnięcie okiem.
 - P-panie Rycerzu… - Słyszał cichy głos Orlezjańczyka, gdy dopadł do uprzęży Wrzeciona, rozłożonej tuż obok dalej tlącego się ogniska. Jakaś zbłąkana klamra wbijała mu się w kolano; całkowicie to zignorował. - Ja umrę…?
Nie było czasu na pocieszanie. Reynard zaczął nerwowo przetrząsać kolejne sakwy, siarczyście klnąc na siebie z przeszłości, niedającego wpoić sobie nawyku oznakowania ich w jakikolwiek sposób.
Jedzenie. Woda. Ostrzałka. Pieprzony zapas orlezjańskiego mydła, o którym jakimś cudem zapomniał.
Gdzie są te przeklęte zioła?!
Na Stwórcę, Reeva, nigdy więcej…
Nareszcie! Zaciskając pięść na bezcennym znalezisku, zerwał się na równe nogi, szybko wracając do rannego. Czy ma to, czego faktycznie potrzebował - najpewniej. Czy da radę cokolwiek z tym zrobić? Stwórca raczył wiedzieć.
Andrasto, wskaż mi drogę…
Odetchnął.
Masz zioła. Wyposażenie i zalążek wiedzy przekazane ci przez bodaj najlepszą uzdrowicielkę w Thedas.
Miejże też wiarę, człowieku.
 - Nie umrzesz, Gari - zapewnił, otwierając sakwę drżącymi nieco palcami. - Ale będzie bolało.

***

 - Co tutaj robisz, wujku?
Arien wydawał się szczerze zaskoczony jego widokiem; do samego miejsca zaś zdołał już najwidoczniej nawyknąć. Niemożliwe, by potrafił ot tak zignorować niezwykłość tej przedziwnej okolicy.
Cholera. Gdzie oni trafili?
 - Przyszedłem w odwiedziny - odpowiedział poważnie Dorian. Na Stwórcę, nie wiedział nawet, na czym zawiesić wzrok w pierwszej kolejności; na tych dziwnych drzewach, jakoś nienaturalnie szarych, czy na niebie, poprzetykanym nićmi, niczym żyłkami lyrium? Na całkowicie nieruchomej, podobnej do lustra sadzawce?
To miejsce promieniowało mocą niczym kryształ. Czuł ją, przytłaczającą go z każdej strony.
I było piękne. Tak niesamowicie piękne.
Rodroża? A może...
 - Co to za miejsce, Arien? - Mały Trevelyan wzruszył ramionami. Po paru sekundach Dorian nabrał pewności, że chłopiec nie zamierza rozwijać wypowiedzi. - Często tu jesteś?
Tym razem dziecko przytaknęło.
 - Ono zawsze tak wygląda. Tata nie może pójść nigdzie dalej.
Tata. Stwórco, ten dzieciak naprawdę wierzył, że tutaj jest Leir; zresztą, po co miałby kłamać? Widział to w jego oczach, tak dużych i jasnych, jak u jego matki. One same w sobie mogły stanowić za dowód prawdy.
Przygotuj się na najgorsze, Pavus. Na cholernego demona.
A jeśli… jeśli mały po prostu miał rację?

Mógł po prostu uwierzyć.
Stwórco… tak bardzo chciał uwierzyć.

 - Arien?
Chłopiec zareagował natychmiast, jakby tylko na to czekał; bez wahania obrócił się w stronę, z której doleciał do nich głos i wystrzelił przed siebie. Z prędkością strzały i radością godną małego mabari.
Nie bał się. Wiedział, gdzie biegnie.
 - Tataaaaa!

Nie.
Nie może być.
Demon. To musiał być demon.

Stał tam. Znajoma, dumnie wyprostowana postać w prostej, szarej szacie z symbolem Inkwizycji na piersi. O wiele bardziej zmęczona, niż wtedy, gdy widział Inkwizytora po raz ostatni. Późniejsze wydarzenia niewątpliwie pozostawiły na nim swoje piętno.
Odezwij się. Zawołaj go!
Na Andrastę. Nie potrafił.
Przez dłuższą chwilę Leir nie zdawał sobie sprawy z obecności trzeciej osoby - biegnący ile sił w nogach syn pochłonął całą jego uwagę. Uklęknął, wyciągnął ramiona, wyczekująco, niecierpliwie.
Nie może być. Nie może być…
Arien dopadł do ojca w paru susach.
To nie była iluzja. Mężczyzna naprawdę odwzajemnił uścisk.
A jeśli to demon?
Musiał uwierzyć. Nie - chciał uwierzyć.
 - Leir! - Dorian nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to nie on go zawołał; że to ktoś inny, stojący z boku, posłużył się głosem Tevinterczyka, zresztą niemiłosiernie go zniekształcając. Przecież niemożliwe, by sam z siebie tak skrzeczał, prawda?
Wydawało się, że Trevelyan go nie usłyszał, pochłonięty witaniem swojego syna. Wrażenie to nie trwało jednak długo; po paru chwilach Leir uniósł głowę - i spojrzał mu prosto w oczy.
Zdumienie. Szok, trwający jednak nie dłużej, niż mrugnięcie okiem, natychmiast zastąpiony przez wyraz uprzejmego zainteresowania. Równie ciepłego, co śnieg otaczający Twierdzę.
Leir wstał powoli; Arien odsunął się nieco, dalej trzymając go kurczowo za rękę. Być może domyślał się, że rozmowa dorosłych będzie wyjątkowo poważna. A może wyczuwał ten chłód - narastający, choć zimny przecież gniew, wściekłość ostrą, jak najbardziej przenikliwe, lodowe zaklęcie.
Ty wiesz, że schrzaniłem.
O tak. Trevelyan wiedział o tym doskonale.
 - Dorian. - Uśmiechnął się lekko, uprzejmie, z dystansem. Jak do kontrahenta w politycznych negocjacjach. - Naprawdę dobrze cię widzieć, przyjacielu.
Ten sam spokojny ton. To samo ciepłe stwierdzenie.
I ten lód w oczach. On zarezerwowany był tylko dla zdrajców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz