- Panie Rycerzu, a pan to ma jakąś damę serca?
Gari nie był już w stanie zliczyć, od ilu dni podróżuje u boku
Templariusza. Z całą pewnością przekroczyli już granicę Fereldenu; na swej
drodze napotykali wyłącznie trupy i nieliczne grupy elfów, które zwykle starali
się omijać. Czasami atakowały z zaskoczenia, zwykle kierowane głodem, rzadko
chęcią mordu samą w sobie. To pierwsze czyniło z nich dość łatwych
przeciwników. To drugie…
Cóż. Raz faktycznie musieli uciekać; stracili wtedy woła, który nie był w
stanie nadążyć za galopującym bryłkowcem, sam wierzchowiec Templariusza był za
to wystarczająco potężny, by unieść ciężar zarówno swojego właściciela, jak i
jego wiernego sługi. Kilka elfich strzał trafiło go w nogi, zatrzymane przez
grubą jak mur skórę; nie wyrządziły zwierzęciu żadnej krzywdy.
Pan Templariusz nie był niepokonany. Nie zmieniało to jednak faktu, że Gari
nigdy w życiu nie spotkał równie ciepłego człowieka. Nie podjąłby się co prawda
próby wyjaśnienia, na czym polegał fenomen tego dziwnego wojownika - na
niemalże nieustannym, szczerym uśmiechu, na szczerej wierze w Stwórcę, jakże
często manifestowanej, czy może na nieograniczonej tolerancji na najgłupsze
nawet pytania? - nie mógł jednak zaprzeczyć, że Reynard był inny, niż
przedstawiciele Zakonu, których widział wcześniej.
O wiele mniej dumny. O wiele bardziej życzliwy.
Tylko dlatego Gari odważył się zadać tego rodzaju pytanie.
Zgodnie z jego oczekiwaniami, Reynard parsknął śmiechem.
- A skąd taka myśl? - Zatrzymali się
na popas jakieś dwie godziny temu. Rzecz jasna, priorytetem było napełnienie
żołądków; trafili jednak do zaskakująco bogatej, a przy tym spokojnej okolicy,
gdzie upolowanie dwóch zajęcy było równie proste, co zmówienie modlitwy do
Stwórcy. A jednak szepczący po karczmach ludzie wierutnie kłamali! Ferelden był
naprawdę bogatą, piękną krainą…
- Noo...
Najedzony i zmęczony wielogodzinną podróżą, Gari rozsiadł się na swoim
posłaniu i poklepał po brzuchu z zadowoleniem. Na Stwórcę, strach przyznać, ale
ta elfia rewolucja była chyba najlepszym, co mogło go w życiu spotkać! Choć
wielokrotnie karcił się za tę myśl, fakty nie pozostawiały cienia wątpliwości -
nigdy wcześniej nie chodził tak najedzony. Tak bezpieczny.
I tak czysty. To zapewne to szlacheckie pochodzenie sprawiało, że Pan
Rycerz miał obsesję na punkcie kąpieli.
- Muszę wykąpać Wrzeciona.
Gari zmarszczył brwi.
- Jego się kąpie?
- Oczywiście, że tak. - To
niesamowite, jak wiele miłości, tak niepasującej do tej paskudnej blizny na
twarzy, miał w spojrzeniu Reynard, gdy patrzył na swojego wierzchowca. Co
jeszcze bardziej niezwykłe, wydawało się, że zwierzę to odwzajemnia - a
przynajmniej ogranicza poziom swojej pogardy do niezbędnego dla przeżycia
minimum. - Jest cały w błocie. I śmierdzi. - Rycerz wyciągnął rękę, drapiąc
bryłkowca po uchu, długim, jak u dalijskiego elfa i podobnym do trąbki
miejskiego herolda. - Kto jest największym śmierdzielem w Thedas, co?
Bryłkowiec zawołał coś w odpowiedzi. Gari nie potrafił nazwać połowy z
wydawanych przez stwora dźwięków; te zdatne do określenia przypominały mu
świnie, które kiedyś trzymał na swojej farmie. Sęk w tym, że Wrzecion wydawał
je nieustannie. I o wiele głośniej.
Jakkolwiek dało się do tego przyzwyczaić…
- Chodź. Pomożesz mi zdjąć zbroję. -
Mimo, że pancerz Reynarda wydawał się czterokrotnie lżejszy od tych ciężkich
płytówek noszonych przez Templariuszy z Val Royeaux, wojownik dalej potrzebował
asysty. Któregoś dnia Gari odważył się zapytać, jak szlachcic radził sobie
przed ich spotkaniem; w odpowiedzi usłyszał cokolwiek poważne stwierdzenie, że
był to najmroczniejszy okres w życiu de Vaubana.
Stwórco. Naprawdę podróżował z ostatnim przedstawicielem jednego z
najznamienitszych orlezjańskich rodów?
Tylko co z tego, skoro Orlais już nie ma?
Nie zamierzał dołączać do tych dziwnych rytuałów. Z racji, iż Wrzecion był
w stanie unieść o wiele większy ciężar, niż jakikolwiek koń, Reynard posiadał
nie tylko niezbędne do przeżycia zapasy - między innymi mydło, którego używał
przy każdej nadarzającej się okazji. Na szczęście, ta dziwna, intensywnie
pachnąca substancja zdawała się być na wyczerpaniu; Gari widział, jak
Templariusz ocenia przez chwilę jej stan, po czym wzdycha ciężko i gestem
przywołuje do siebie Wrzeciona.
Woda musiała być zimna. Mężczyzna zawahał się, zadrżał wyraźnie, jakby w
jego nagą skórę nagle wbito tysiące sopelków. Ostatecznie jednak zanurzył się
aż po pas.
Wrzecion lubił wodę. A przynajmniej Gari odnosił wrażenie, że ten dziwny
krzyk oznacza radość.
Może by tak skorzystać z okazji i uciąć sobie krótką drzemkę?
- Wracając do damy serca… - Reynard
zerknął na towarzysza kątem oka, jednocześnie zabierając się za szorowanie
skóry bryłkowca. - Skąd taki pomysł?
Gari zawahał się.
- Wiecie, panie, jak to jest. Różne
krążą legendy o błędnych rycerzach, a pan jest, proszę wybaczyć, błędnym
rycerzem pełną gębą. No a każda legenda o błędnym rycerzu rzecze, że ma damę
serca.
- Ach tak. - Wydawało się, że
Reynarda niezwykle to rozbawiło. - I co te damy serca robią w tych
opowieściach?
Czyżby pierwszy raz w życiu udało mu się rozzłościć swojego obrońcę? Gari,
ty idioto…
- Noo… Są kochane - odpowiedział
niepewnie. - Każdy rycerz wzdycha do swojej damy, tak nieszczęśliwie, bo nie
mogą być razem, bo coś tam. No, różne są wersje. Ja tak tylko pytam…
Uśmiech. Chyba jednak Pan Rycerz nie był zły.
- Skoro to takie ważne dla bycia
błędnym rycerzem… Tak. Mam damę serca.
O Stwórco. Nie, chyba… naprawdę nie spodziewał się potwierdzenia.
- Jaka jest? - zapytał z mimowolną
ciekawością Gari.
- Jest… Cóż. Powiem to, co każdy
błędny rycerz powiedziałby na moim miejscu: jest niezwykła. Cudowna. I
wyzwałbym na pojedynek każdego, kto próbowałby z tym polemizować. - Reynard
ogarnął z czoła jakiś niesforny kosmyk włosów. - To uzdrowicielka. I magini.
Reeva Rosekeep.
Magini. Wielka czarodziejka, znaczy się. O Stwórco.
- Ale… Przecie pan jest
Templariuszem, prawda?
- Istotnie, byłem. Powiedzmy, że to
dodawało smaku całej sytuacji. - Czy ta reakcja, wypowiedziana jakże pogodnym
tonem, oznaczała, że nie powinien naciskać? Z drugiej strony, przecież gdyby
tak było, wojownik powiedziałby mu to wprost, prawda? - Zresztą, to nam nie
przeszkadzało. Nie to samo w sobie.
Gari zmarszczył brwi. Chyba nie rozumiał.
- A… co przeszkadzało?
Cisza. Jak na cokolwiek gadatliwego Orlezjańczyka, zaskakująco długa.
- Cóż… - Pierwszy raz widział, by de
Vaubanowi zabrakło słów. - Chyba to samo, co na początku nas do siebie
przyciągało, tak naprawdę. Po prostu… z czasem było tego trochę za dużo.
- Ale dalej jest pana damą serca?
- Oczywiście, że tak. Dalej się
kochamy - odpowiedział poważnie Reynard. - Po prostu uznaliśmy, że przez jakiś
czas będziemy to robić na odległość. Czasami takie przejściowe rozstanie jest
konieczne, żeby miłość nie zmieniła się w nienawiść.
To brzmiało poważnie i zdecydowanie zbyt mądrze. Gari wzruszył ramionami,
nie będąc w stanie wymyślić żadnego sensownego komentarza, po czym ostatecznie
klapnął na swoje legowisko, przez chwilę obserwując tylko sennie, jak mężczyzna
oblewa stwora wodą.
Na Stwórcę, ileż ten człowiek miał blizn. Zarówno tych mniejszych,
niedostrzegalnych na tle reszty, jak i naprawdę szerokich, paskudniejszych
nawet, niż szrama na twarzy rycerza. Zwłaszcza te na plecach i klatce
piersiowej wyglądały, jakby wszystkie pobliskie wioski (w czasach, gdy jeszcze
stały) sprawdzały na wojowniku ostrość wszystkich swoich noży.
I siekier. I wszystkiego, co tylko wpadło im w rękę i mogło zrobić komuś
krzywdę. Widział, jak Orlezjańczyk czasem krzywi się z bólu, jakby nagle
dźgnięty czymś ostrym; jak stawia ostrożne kroki, gdy spędzi zbyt wiele czasu
na własnych nogach, zamiast na grzbiecie Wrzeciona, aż stopy w końcu odmówią mu
posłuszeństwa. Obie.
Czy warto pytać o historię z tym związaną?
A ty chciałbyś opowiadać, jak cię Rozalka grabiami pogoniła?
Nie. Nie warto pytać.
Krótka drzemka. Tylko dopóki Pan Rycerz nie skończy kąpać siebie i swoje
szare bydlę…
*
- Dirthara-ma!
Krzyk doleciał do uszu Reynarda zaledwie sekundę przed świstem strzał;
jedna z nich przeleciała tuż nad ramieniem mężczyzny, trafiając gdzieś w taflę
jeziora. Odruchowo schował się za Wrzecionem, ledwo powstrzymując zwierzę przed
stanięciem dęba. Kolejne pociski odbijały się od jego skóry jak połamane
zapałki.
Gdzieś w pobliżu Gari krzyknął rozdzierająco.
Na litość Stwórcy!
Wychylił się ostrożnie zza Wrzeciona, próbując dojrzeć przeciwnika.
Napastnicy musieli iść wzdłuż brzegu jeziora, niezauważeni przez nikogo, teraz
zaś nawet nie próbowali szukać kryjówki wśród drzew. Nic nie wskazywało na to,
by był wśród nich mag; byli uzbrojeni wyłącznie w łuki i strzały.
To o niczym nie świadczy.
Krok. Drugi.
Wyciągnął rękę. Biały płomień uderzył ich prosto w twarze.
Tak brzmi po elfiemu “ty skurwysynu”?
Woda, szczęśliwie płytka, spowolniła go o bezcenne kilka sekund. Święty
Ogień zdołał jednak znacznie wyprowadzić z równowagi jego przeciwników; jeden z
elfów zachwiał się, zrobił kilka niezdarnych kroków, nieomal wypuścił łuk z
rąk. Reynard doskoczył do niego w paru susach; skręcenie łucznikowi karku było
kwestią kilku sekund.
Chrupot. Chlust.
Odrzucił trupa, w biegu porywając jego broń, nim zdążyła opaść na dno.
Drugi z elfów zdążył się już otrząsnąć po pierwszym ataku; Reynard widział, jak
Dalijczyk unosi broń, celuje prosto w jego głowę.
Nie miał szans wystrzelić szybciej. Zresztą, tą namokłą strzałą mógł trafić
co najwyżej we własne ucho.
Jeszcze raz!
Biały ogień wybuchł tak intensywnie, że nieomal oślepił samego Templariusza;
elf stracił równowagę, krzyknął, machając przez chwilę rękami, w końcu runął na
ziemię, w piach.
Wojownik rzucił się na niego, nim łucznik zdążył wstać. Strzała była jedyną
bronią, jaką posiadał; przygniatając napastnika kolanem do ziemi, zacisnął na
niej palce i wbił grot prosto w oko elfa.
Szarpnięcie. Dziki, nieludzki wizg.
Dociśnij. I trzymaj, trzymaj za gardło i za strzałę! Trzymaj to, kurwa!
Trzymał. Aż do chwili, gdy elf całkiem przestał się ruszać.
- Gari!
Odrzucił trupa, natychmiast podbiegając do towarzysza. Strzała trafiła
mężczyznę prosto w klatkę piersiową; co gorsza, wszystko wskazywało na to, że
próbował ją stamtąd usunąć, co zaowocowało tylko potężnym krwawieniem.
Cholera. Jasna cholera…
Zawahał się na nie dłużej, niż mrugnięcie okiem.
- P-panie Rycerzu… - Słyszał cichy
głos Orlezjańczyka, gdy dopadł do uprzęży Wrzeciona, rozłożonej tuż obok dalej
tlącego się ogniska. Jakaś zbłąkana klamra wbijała mu się w kolano; całkowicie
to zignorował. - Ja umrę…?
Nie było czasu na pocieszanie. Reynard zaczął nerwowo przetrząsać kolejne
sakwy, siarczyście klnąc na siebie z przeszłości, niedającego wpoić sobie
nawyku oznakowania ich w jakikolwiek sposób.
Jedzenie. Woda. Ostrzałka. Pieprzony zapas orlezjańskiego mydła, o którym
jakimś cudem zapomniał.
Gdzie są te przeklęte zioła?!
Na Stwórcę, Reeva, nigdy więcej…
Nareszcie! Zaciskając pięść na bezcennym znalezisku, zerwał się na równe
nogi, szybko wracając do rannego. Czy ma to, czego faktycznie potrzebował -
najpewniej. Czy da radę cokolwiek z tym zrobić? Stwórca raczył wiedzieć.
Andrasto, wskaż mi drogę…
Odetchnął.
Masz zioła. Wyposażenie i zalążek wiedzy przekazane ci przez bodaj
najlepszą uzdrowicielkę w Thedas.
Miejże też wiarę, człowieku.
- Nie umrzesz, Gari - zapewnił,
otwierając sakwę drżącymi nieco palcami. - Ale będzie bolało.
***
- Co tutaj robisz, wujku?
Arien wydawał się szczerze zaskoczony jego widokiem; do samego miejsca zaś
zdołał już najwidoczniej nawyknąć. Niemożliwe, by potrafił ot tak zignorować niezwykłość
tej przedziwnej okolicy.
Cholera. Gdzie oni trafili?
- Przyszedłem w odwiedziny -
odpowiedział poważnie Dorian. Na Stwórcę, nie wiedział nawet, na czym zawiesić
wzrok w pierwszej kolejności; na tych dziwnych drzewach, jakoś nienaturalnie
szarych, czy na niebie, poprzetykanym nićmi, niczym żyłkami lyrium? Na całkowicie
nieruchomej, podobnej do lustra sadzawce?
To miejsce promieniowało mocą niczym kryształ. Czuł ją, przytłaczającą go z
każdej strony.
I było piękne. Tak niesamowicie piękne.
Rodroża? A może...
- Co to za miejsce, Arien? - Mały
Trevelyan wzruszył ramionami. Po paru sekundach Dorian nabrał pewności, że
chłopiec nie zamierza rozwijać wypowiedzi. - Często tu jesteś?
Tym razem dziecko przytaknęło.
- Ono zawsze tak wygląda. Tata nie
może pójść nigdzie dalej.
Tata. Stwórco, ten dzieciak naprawdę wierzył, że tutaj jest Leir; zresztą,
po co miałby kłamać? Widział to w jego oczach, tak dużych i jasnych, jak u jego
matki. One same w sobie mogły stanowić za dowód prawdy.
Przygotuj się na najgorsze, Pavus. Na cholernego demona.
A jeśli… jeśli mały po prostu miał rację?
Mógł po prostu uwierzyć.
Stwórco… tak bardzo chciał uwierzyć.
- Arien?
Chłopiec zareagował natychmiast, jakby tylko na to czekał; bez wahania
obrócił się w stronę, z której doleciał do nich głos i wystrzelił przed siebie.
Z prędkością strzały i radością godną małego mabari.
Nie bał się. Wiedział, gdzie biegnie.
- Tataaaaa!
Nie.
Nie może być.
Demon. To musiał być demon.
Stał tam. Znajoma, dumnie wyprostowana postać w prostej, szarej szacie z
symbolem Inkwizycji na piersi. O wiele bardziej zmęczona, niż wtedy, gdy
widział Inkwizytora po raz ostatni. Późniejsze wydarzenia niewątpliwie
pozostawiły na nim swoje piętno.
Odezwij się. Zawołaj go!
Na Andrastę. Nie potrafił.
Przez dłuższą chwilę Leir nie zdawał sobie sprawy z obecności trzeciej
osoby - biegnący ile sił w nogach syn pochłonął całą jego uwagę. Uklęknął,
wyciągnął ramiona, wyczekująco, niecierpliwie.
Nie może być. Nie może być…
Arien dopadł do ojca w paru susach.
To nie była iluzja. Mężczyzna naprawdę odwzajemnił uścisk.
A jeśli to demon?
Musiał uwierzyć. Nie - chciał uwierzyć.
- Leir! - Dorian nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że to nie on go zawołał; że to ktoś inny, stojący z boku, posłużył
się głosem Tevinterczyka, zresztą niemiłosiernie go zniekształcając. Przecież
niemożliwe, by sam z siebie tak skrzeczał, prawda?
Wydawało się, że Trevelyan go nie usłyszał, pochłonięty witaniem swojego
syna. Wrażenie to nie trwało jednak długo; po paru chwilach Leir uniósł głowę -
i spojrzał mu prosto w oczy.
Zdumienie. Szok, trwający jednak nie dłużej, niż mrugnięcie okiem,
natychmiast zastąpiony przez wyraz uprzejmego zainteresowania. Równie ciepłego,
co śnieg otaczający Twierdzę.
Leir wstał powoli; Arien odsunął się nieco, dalej trzymając go kurczowo za
rękę. Być może domyślał się, że rozmowa dorosłych będzie wyjątkowo poważna. A
może wyczuwał ten chłód - narastający, choć zimny przecież gniew, wściekłość
ostrą, jak najbardziej przenikliwe, lodowe zaklęcie.
Ty wiesz, że schrzaniłem.
O tak. Trevelyan wiedział o tym doskonale.
- Dorian. - Uśmiechnął się lekko,
uprzejmie, z dystansem. Jak do kontrahenta w politycznych negocjacjach. -
Naprawdę dobrze cię widzieć, przyjacielu.
Ten sam spokojny ton. To samo ciepłe stwierdzenie.
I ten lód w oczach. On zarezerwowany był tylko dla zdrajców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz