niedziela, 11 marca 2018

Tom 2: 10

- Do ataku!
- Przecież ci magowie nie walczą! Poddają się!
- Rób, co ci każę, jebany gówniarzu, albo cię zapierdolę tu i teraz!
*
Zgliszcza. W jednym ze spalonych budynków rozpoznał rodzinną stadninę.
Nie pozostawiono nawet trupów. Tylko strzępy ubrań i kości, niewątpliwie ludzkie, porozrzucane po całej posiadłości de Vaubanów, stanowiły dowód na to, że krewni Reynarda nie zniknęli samoistnie z powierzchni ziemi.
Do diabła. Czy to but jego kuzynki?
Nie miał nawet kogo pochować. Nad kim zmówić Pieśń, zapłakać z żalu i złości, że przyjechał do nich tak późno. O wiele za późno.
Na litość, jak zawsze za późno!
Elfy nie oszczędziły nikogo. Ród de Vaubanów został wybity. Wyrżnięty w pień.
PRAWIE całkowicie. Choć z drugiej strony… czy to mogło cokolwiek zmienić?
*
- Panie rycerzu, ja… ja myślę, że pan się pomylił. Pan źle dobrał zioła. Proszę nie czuć się złym, panie rycerzu. Nie żywię urazy.
Ale ja myślę, że gdyby jej pan słuchał uważniej, to ja bym tu jeszcze był. Gdyby pan pomyślał. Tak trochę bardziej.
*
- Masz dobre serce, Reynardzie. Ale poza nim, nie słuchasz nikogo i niczego.
Odpocznijmy trochę od… od wszystkiego. Od siebie. Tak będzie lepiej.
Kocham cię. Tylko po prostu mam cię dość.
*
Coś chwyciło go za kostkę i pociągnęło z całej siły.
Reynard krzyknął, czując, jak zjeżdża z posłania na nieco podmokłą trawę. Bez względu na to, kto wyrwał go ze snu, nie zamierzał bawić się w uprzejmości.
Reeva?
Nie, idioto. To z całą pewnością nie Reeva.
Odruchowo sięgnął po broń, w ostatniej chwili zaciskając palce na rękojeści. Potrzebował paru sekund, by zrozumieć, że w pobliżu nie ma wroga, któremu mógłby nią zagrozić.
Był za to Wrzecion.
Na Stwórcę, jak on…?
- Bawi cię to? - burknął Reynard, otrzepując nogi z ziemi, którą rozorał podeszwami własnych butów. Trawa, nieco jeszcze wilgotna po ostatnim deszczu, natychmiast przylepiła się do ubrania Templariusza i wszystko wskazywało na to, że nie zamierzała z niego zejść. Od czasu śmierci Gariego nie założył zbroi - podróżował w starym, nieco znoszonym już ubraniu, lekkim, a przede wszystkim możliwym do założenia bez niczyjej pomocy. Zabawne, że fakt, iż garbowana skóra stanowiła marną ochronę przed jakimkolwiek ostrzem właśnie teraz tak bardzo mu przeszkadzał.
Lepiej paradować nago, niż dusić się we własnym brudzie. Poprzednim razem… Neris zmarł przy mnie, gdy byłem w pełnej zbroi.
Tak. Stwórca się do niego uśmiechnął.
- O co ci chodzi? - mruknął, wstając z ziemi i otrzepując wilgotne od ziemi spodnie. - No? Masz mi coś do powiedzenia, brzydalu?
Wrzecion ni to zaryczał, ni to odburknął coś w odpowiedzi, ryjąc dziurę przy pomocy przedniego kopyta. Osobną kwestią pozostawało, jakim cudem zdołał chwycić swojego właściciela za nogę - biorąc pod uwagę, iż nie zrobił z niego kaleki, należało wykluczyć posłużenie się zębami, zaś krótki, przypominający trąbkę ogon tym bardziej nie wchodził w grę.
Reynard nie liczył, że bryłkowiec zamierzał ujawniać swoją tajemnicę… choć niewątpliwie byłby w stanie to zrobić. Do diabła, to zwierzę częstokroć przejawiało o wiele większą inteligencję, aniżeli jego właściciel.
Humor niezmiennie dopisuje, co?
Po paru sekundach oczekiwania na odpowiedź, mężczyzna westchnął cicho.
- W sumie to… dziękuję - dodał łagodniejszym tonem, drapiąc bryłkowca za długim, zabawnie zwiniętym uchem. - I tak nie spałem najlepiej.
Pogodne mruknięcie stanowiło wystarczającą odpowiedź. Cholera, a jeśli on czuł, z czym zmaga się jego właściciel?
Osobną kwestią pozostawało, iż Reynard w ogóle nie powinien zmrużyć oka. Podróżowanie po zmroku oznaczało szereg niebezpieczeństw, których Templariusz wolał uniknąć; teraz zaś, po tej jakże nieplanowanej, późnopopołudniowej drzemce mógł tylko wpatrywać się w ognisko przez przynajmniej pół nocy. I myśleć. Zdecydowanie za dużo myśleć.
Cholera, żeby Gari tu był…
W gruncie rzeczy, gdzie ci się spieszy, człowieku? Dlaczego tak dbasz o utrzymanie tempa i pór marszu? Dokąd idziesz?
Co ci szkodzi ruszyć w dalszą drogę teraz?
Reynard zawahał się. Na samą myśl o biernym patrzeniu w ognisko i wspominaniu - czy to własnych snów, czy jakże realnej śmierci Gariego - czuł, jak cierpnie mu skóra. W tej sytuacji nawet nocna podróż zdawała się cokolwiek niegłupią alternatywą.
Co mu groziło? Elfy, rabusie, jacyś wygłodzeni desperaci, może stwory, które wyszły z ukrycia, zwabione ogarniającym kraj zamieszaniem. Demony? Niewykluczone.
Stwórca cię lubi, de Vauban. Nawet, gdy niszczy wszystkich i wszystko wokół, ciebie pozostawia bez szwanku.
Cholera. To głupie. Nierozsądne. Ryzykowne.
Ty i tak nie umiesz w rozsądek. Serio chcesz tu siedzieć?
Nie, cholera. W takich sytuacjach zawsze był tchórzem.
- Przepraszam!
Wysoki, dziecięcy głos poniósł się po okolicy, poniósł echem, niczym sygnał dla wszystkich okolicznych morderców.
Co do…
Wierzchowiec, którego ujrzał Reynard, był z całą pewnością wart więcej, niż dwie orlezjańskie wioski. Doskonale odżywiony, młody i ze starannie wyczesaną grzywą, wielkością nie dorównywał co prawda Wrzecionowi, jednak bez wątpienia stanowił dumę właściciela.
Który za to nawet nie sięgał stopami do strzemion.
- Przepraszam… - Pomimo swojego niskiego wzrostu, chłopiec zaskakująco płynnie podprowadził konia niemalże na wyciągnięcie ręki Reynarda. Wrzecion parsknął, nerwowo uderzając o ziemię tylnią nogą, poza tym jednak nie zareagował w żaden sposób. - Którędy w kierunku Losther?
Na Stwórcę. Skąd tu się wziął ten dzieciak?
- Dokładnie tędy. Przy czym ostrzegam, to nie jest ani przyjemna, ani bezpieczna trasa. - Z tymi  słowami Reynard wskazał na szlak, wijący się w zasięgu wzroku niczym ogon smoka, a równie zniszczony, jakby wielki gad rozorał go własnymi łapami. Najwidoczniej właściciel odcinka, kimkolwiek by nie był, nie zamierzał dokonywać żadnych renowacji.
Albo ucięto mu głowę, którą mógł na to wpaść.
Chłopiec pokiwał powoli głową.
- Dziękuję bardzo. Do widzenia.
- Hej, hej! - Widząc, że dziecko istotnie zamierza odjechać bez słowa wyjaśnień, Reynard podszedł, odruchowo chwytając konia za cugle. - Nie obraź się, mały człowieku, ale po prostu chciałbym nabrać pewności, że nie jesteś majakiem wytworzonym przez umysł kogoś, kto zdecydowanie zbyt długo gadał wyłącznie do własnego wierzchowca. - Zaczerpnął tchu, jednocześnie szybko analizując, od którego pytania powinien zacząć. - Dokąd jedziesz?
- Do taty. - Chłopiec wypiął dumnie pierś i uniósł lekko głowę, jakby oczekując, że stwierdzenie to spotka się z należnym mu poważaniem. Dopiero teraz Templariusz zwrócił uwagę na odzienie swojego rozmówcy; choć stosunkowo proste, pozbawione zbędnych zdobień i emblematów, niewątpliwie zostało wykonane z materiałów najlepszej jakości, wartych więcej, niż cały obecny dobytek de Vaubana.
Dzieciak szlachcica? Bez opieki?
- Aha. - Próbował nadać swojemu głosowi ton uprzejmego, niezbyt napastliwego jednak zainteresowania. - A kim jest twój tata?
Jeździec uniósł podbródek jeszcze wyżej.
- Heroldem Andrasty!
Co…?
O Stwórco. Nie, nie tego się spodziewał.
A czego oczekiwałeś, do diabła?
Niczego. Ale z całą pewnością nie tego.
Ale…
Jasna cholera. Tak, Herold pozostawił – czy to dobre słowo? Ach, nieważne - po sobie syna, o tym wiedział każdy, nawet taki polityczny ignorant jak Reynard. Ale jeśli…
Dzieciak Inkwizytora spokojnie paradujący po pustkowiu, bez opieki, bez tłumu strażników gotowych chronić go za wszelką cenę?
Kłamie? A może oszalał? Co, jeśli widział rzeczy tak okrutne, że jego umysł nie zdołał tego udźwignąć?
Nie zachowuje się jak obłąkany.
- Herold Andrasty - powtórzył ostrożnie Reynard. - Znaczy się… Leir Trevelyan, tak?
Dziecko przytaknęło.
- A ja jestem Arien. Arien Olivier Leir Trevelyan-Montilyet - dodało ze śmiertelną powagą.
O ja pierdolę.
Zachowuj się. Nic ci nie powie, smarkając na ciebie z pogardą.
- Jestem zaszczycony, mogąc cię poznać, paniczu. - Reynard puścił cugle i odsunął się o krok, tylko po to, by wykonać zamaszysty ukłon, na typową, orlezjańską modłę. - Jestem Reynard.
- Tak po prostu? Reynard?
Widzisz? Zaraz ci się przyda własne szlachectwo.
- Reynard Noelle de Vauban - dopowiedział, dalej ze wzrokiem wbitym w czubek własnych butów. W tej pozycji zawsze czuł się jak ostatni idiota, zwłaszcza, gdy musiał oddawać cześć komuś, kto nie sięgał mu nawet do ramienia. Z drugiej jednak strony, nie zamierzał ryzykować późniejszego narażenia się na zarzut nieokazania należnego szacunku.
Bo przecież straż tego dzieciaka krąży gdzieś po okolicy. Prawda?
- Jeśli mogę spytać, paniczu... - Czując, że nie rozumie absolutnie nic, Reynard zdecydował się zadać kluczowe dla sprawy pytanie. - Co stało się z panicza eskortą?
Kątem oka dostrzegł, że Arien wzruszył ramionami.
- Śpi.
- Śpi…?
- Tak. Zasnęli. - Miał dziwny ton głosu, zupełnie jak szkrab, który coś spsocił.
Na wszystkie świętości. Teraz czuł to wyraźnie.
Ten dzieciak był magiem. Pozbawionym opieki, niewykształconym, niezdolnym do zapanowania nad własną mocą magiem.
Templariusz poczuł, że nie jest w stanie nawet zakląć. Poziom absurdu tej sytuacji zdecydowanie go przerósł.
Opowieść Ariena pozwoliła mu dojść do jednego, cokolwiek optymistycznego wniosku - jego opiekunowie żyli, a przynajmniej tak było w chwili, gdy dziecko opuściło obóz. Najwidoczniej jednak nie zachowywali stosownej czujności, skoro podopieczny zdołał im uciec.
Durnie! Niewyszkolonego, niestabilnego maga nie można spuścić z oka, wy…
A od kiedy ty jesteś takim wcieleniem rozsądku, de Vauban?
Jeśli byli tak nieostrożni, równie dobrze mogą już nie żyć. Albo właśnie coś rozszarpuje ich na kawałki.
Stwórco.
- Paniczu - Po chwili wahania Reynard zdecydował się podnieść głowę. Najwidoczniej nikt nie uświadomił tego dziecka, iż powinno, bodaj dyskretnym gestem, dać do zrozumienia, że można przestać uginać przed nim grzbiet. - Proszę o wybaczenie i zapewniam, że nie jest moim celem urażenie panicza, niemniej sądzę, że ludzie panicza nie poradzą sobie sami.
Co ty odwalasz, człowieku?
Arien zmarszczył brwi.
- Jedziemy za wolno - oświadczył, zupełnie, jakby musiał wyjaśniać absolutnie oczywiste kwestie. - Chcę jechać szybciej, sam potrafię. Muszę dojechać do taty.
- Wierzę w to, paniczu. Ale myślę, że ludzie panicza naprawdę nie poradzą sobie bez ciebie.
Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w tę brednię. Ale kto posądzałby o rozsądek siedmiolatka?
Zresztą, czy naprawdę kłamał, mówiąc w ten sposób o kimś, kto nie potrafił upilnować tak… ważnego dziecka?
Arien przyglądał mu się podejrzliwie - wystarczająco długo, by Templariusz zwątpił w pozór wiarygodności swoich słów - aż w końcu furknął komicznie, zaciskając usta w cienką linię.
- Ale ja muszę do taty!
Myśl, de Vauban, myśl!
- Jestem przekonany, że Herold Andrasty nie chciałby, aby jego syn podróżował bez opieki, paniczu.
Linia ust stała się ledwo widoczna.
- To jedź ze mną!
Co?
- To… Ogromny zaszczyt, paniczu... - Nie, cholera. Opieka nad dzieckiem, nawet spłodzonym przez boskiego pomazańca, definitywnie nim nie była!
A co masz do roboty, błędny rycerzu? Skok z mostu? Wgapianie się w ognisko?
- ...niemniej, sądzę jednak, że moje towarzystwo to dalej za mało, by zapewnić ci bezpieczeństwo.
- No a jego? - Z tymi słowami Arien wskazał palcem na Wrzeciona, zaskakująco cichego od momentu, gdy tuż obok pojawił się obcy wierzchowiec. To milczenie mogło oznaczać… absolutnie wszystko.
- To dalej za mało, paniczu. Tak sądzę. Nie zdołamy ustrzec panicza ani przed nudą, ani przed zgubieniem drogi, ani przed innym niebezpieczeństwem, jakie może się kryć w okolicy. Bardzo mi przykro z tego powodu.
Miał wrażenie, że jego słowa w ogóle nie dotarły do rozmówcy. Arien przekrzywił lekko głowę, wpatrując się w bryłkowca z fascynacją, zupełnie, jakby dopiero teraz go dostrzegł.
A może tak było? Zabawne, jak wiele osób nie dostrzegało istnienia czegoś, co, w teorii, rozmiarami dorównywało głównej bramie w co mniejszej posiadłości. Zupełnie, jakby zwierzę potrafiło otoczyć się zaklęciem niewidzialności, które usuwało je z pola widzenia postronnych.
- Co to jest?
- Wrzecion, paniczu. Bryłkowiec bojowy.
Arien zeskoczył z konia; Reynard musiał przyznać, że nigdy nie widział dziecka, które zrobiłoby to z takim wdziękiem. Chłopiec podszedł do bryłkowca powoli, ale bez strachu, za to z wyraźną ciekawością w oczach.
- Mogę go pogłaskać?
To jest szansa!
Nie schrzań tego, de Vauban. Nie schrzań!
- Oczywiście, paniczu. Ale... najpierw trzeba dać mu się obwąchać.
Arien zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem.
- On musi poznać zapach panicza. Większość zwierząt tak robi. - Nie to, by Wrzecion potrzebował takich ceremoniałów; Reynard znał swojego podopiecznego wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ten posiada niezwykle wyczulony węch, bynajmniej nie wymagający podsuwania mu niczego pod sam nos.
Chodziło o sam gest. Polecenie, które, Templariusz dobrze to wiedział, bryłkowiec zrozumie i wykona.
W końcu, ileż razy wspólnie udawali się na łowy?
Nie zareagował, gdy chłopiec, po paru sekundach wahania, podsunął Wrzecionowi pod nos swoją dłoń. Teoretycznie bryłkowiec mógłby nie tylko odgryźć mu rękę aż do ramienia, ale też zeżreć Ariena w całości; Reynard musiał jednak przyznać, że chyba nikomu na świecie nie ufał równie mocno, co temu wielkiemu stworowi.
Nikomu? A ona..?
Zostawiła mnie. Zresztą, zamknij się.
Wrzecion pociągnął nosem, poruszając zabawnie nozdrzami, niemal tak wielkimi, jak głowa Ariena. Dziecko roześmiało się mimowolnie.
- Już?
- Definitywnie, paniczu. Na pewno cię już uwielbia. Teraz możesz go pogłaskać.
Po prawdzie, ciężko było stwierdzić, jaka jest opinia Wrzeciona na temat małego Trevelyana. Głaskanie po nodze – chłopiec nie sięgnął wyżej – spotkało się z całkowitą obojętnością.
Stwór patrzył tylko na swojego właściciela. I czekał na polecenie.
Jeszcze sekundę.
- Pozwól, że pomogę ci wsiąść na konia, paniczu, a następnie udamy się na poszukiwania twoich towarzyszy. Z pewnością bardzo się mar…
Dziwny ryk gdzieś w oddali. Nieludzki. Piekielny.
…albo już nie żyją.
Arien drgnął wyraźnie, jednak w żaden inny sposób nie okazał własnego strachu.
- Mogę jechać na Wrzecionie?
- Bezpieczniej będzie, jeśli pozostaniesz na swoim wierzchowcu, paniczu. – Cholera wie, z czym przyjdzie im walczyć. Ten ryk przywodził mu na myśl pomioty, choć szanse, by je tu spotkać, oscylowały niewiele powyżej zera. Inna sprawa, że alternatywne wyjaśnienia wcale nie wydawały się przyjaźniejsze.
Tylko ty, Wrzecion i śmierć. Tak trzeba żyć, co?
Chwała Andraście, że Arien nie protestował, nie stawiał też oporu, gdy Reynard pomógł mu wejść na konia. Doprawdy, jakim cudem tak mały szczyl prowadzi to wielkie bydlę? Choć koń prezentował się niepozornie przy Wrzecionie – jak większość żywych stworzeń na tym świecie – to jednak Reynard musiał przyznać, że tak okazałego wierzchowca widział po raz ostatni dobre parę lat temu, w jednej z rodzinnych stajni.
Posłał dziecku ostatni kojący uśmiech, nim przeniósł wzrok na bryłkowca.
- Szukaj, Wrzecion!
Ufał mu. O wiele bardziej, niż sobie samemu.

*

Szybko okazało się, że ponadprzeciętny węch Wrzeciona nie będzie im potrzebny.
Rozpoznał ten ryk. Słyszał go wielokrotnie, gdy wujek, zapalony myśliwy, organizował rodzinne wyprawy, głównie po to, by najmłodsi de Vaubanowie oswajali się z orlezjańskim sportem narodowym. Ryk furii, pierwotnego, instynktownego gniewu, zwykle poprzedzający atak dość silny, by rozerwać mabari na strzępy.
Zatrzymał Wrzeciona; wierzchowiec Ariena przystanął tuż obok, rżąc cicho, niespokojnie.
- Pilnuj konia, paniczu. - Reynard zerknął przelotnie na towarzyszącego mu chłopca, nim wbił wzrok w przyczynę całego zamieszania. Szczęśliwie stwór nie zauważył ich przybycia; Reynard doskonale wiedział jednak, że dzielący ich dystans około stu metrów w praktyce nie dawał żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Dla tej istoty pokonanie go było kwestią zaledwie kilku sekund.
Wiwerna. Ogromna, wściekła wiwerna, która, sądząc po zmasakrowanym trupie leżącym nieopodal, desperacko szukała pożywienia. Stan zwłok wskazywał, że musiała walczyć z nimi przez dłuższą chwilę, próbując pozbyć się ciężkiej zbroi, otaczającej ciało niczym skorupka; ostatecznie zrezygnowała i obrała łatwiejszy cel.
Strzał. Głośny huk wyładowania elektrycznego.
Wirująca w powietrzu magia, silna, choć słabo kontrolowana.
Mag?
Fakt, że miał spore kłopoty, również nie pozostawiał cienia wątpliwości.
- Nigdzie się nie ruszaj, paniczu! - Zeskoczył z Wrzeciona, upewniając się, że sztylety płynnie wysuwają się z pochwy. - Wrzecion, pilnuj!
- Wuuujeeek!

Noż jasna cholera, nie wrzeszcz!
Zaalarmowana hałasem wiwerna odwróciła się gwałtownie.
Reynard widział, jak jej ogon wzleciał wysoko i uderzył w stojącego tuż obok mężczyznę, dotychczas zablokowanego między kamienną ścianą i pyskiem wygłodniałego stwora. Tarcza maga wytrzymała uderzenie, on sam został jednak odepchnięty na kilka metrów, przez dłuższą chwilę walcząc o równowagę, w końcu opadając na prawe kolano.
Bariera zamigotała niepokojąco.
Nie stój tak!
Wytrzymała. Wtedy wiwerna ruszyła do ataku.
W ostatniej chwili Reynard odskoczył w bok, unikając dłuższych niż jego sztylety pazurów. Raz. Drugi. Trzeci.
Przewrót. Dalej od niej, dalej, zwiększ dystans!
Obrócił się szybko, nie tracąc przeciwnika z pola widzenia, sięgnął po granat, instynktownie, nie patrząc.
Atak. Rzucił buteleczką, szybko, z całej siły.
Chybił.
Kurwa!
Granat wybuchł tuż obok, podpalając suchą jak pieprz trawę; ogień wybuchł gwałtownie i natychmiast urósł, sycząc wściekle, nienaturalnie.
Strzał. Błyskawica przeleciała gdzieś nad głową wiwerny, pomknęła w dal, sycząc wściekle.
- Jakbyś ją tak mógł przytrzymać! - Usłyszał za sobą głos maga, gdy kolejny pocisk uderzył w grzbiet zwierzęcia, bezskutecznie próbując przebić się przez twardy jak skała pancerz.
Nadludzkim wysiłkiem Reynard powstrzymał się przed spojrzeniem na nieoczekiwanego towarzysza walki i posłaniem go do wszystkich diabłów.
Spróbuj!
Niewiele brakowało, by przypłacił życiem tę chwilę dekoncentracji; stwór rzucił się na niego, dopadając w paru susach, próbując staranować głową, karykaturalnie płaską, z szeregiem szpikulców ciągnących się wzdłuż niej niczym parodia przedziałka włosów. Czując, jak jeden ze sztyletów wylatuje mu z dłoni, Reynard odruchowo chwycił za największy z kolców.
Stwór ryknął wściekle i szarpnął głową, pozbawiając go równowagi. Zaklął paskudnie, mimo to, trzymał mocno, nawet, gdy stracił grunt pod nogami.
Przez pół sekundy po prostu wisiał w powietrzu, plecami nad ziemią, bezwładnie ciągnąc nogami po ziemi.
A chwilę później uniósł drugą broń i wbił ją prosto w oko wiwerny.
Magia zawirowała wokół nich, finalnie zaciskając się wokół szyi stwora, ten jednak, oszołomiony nagłym bólem, szarpnął gwałtownie, natychmiast przerywając czar. Wierzgał zbyt gwałtownie, by Reynard zdołał utrzymać chwyt; po paru chwilach walki Templariusz runął na ziemię, lądując tuż obok przednich łap rozwścieczonego zwierzęcia.
Tylko szybki obrót uratował go przed zmiażdżeniem.
Pocisk maga niewątpliwie miał trafić w łapę - zamiast tego de Vauban poczuł, jak jego ręka, cofnięta o ułamek sekundy za późno, zapłonęła z bólu, zmusiła go do krzyku.
Wiwernę zaskoczył hałas. Zdołał odskoczyć poza zasięg jej łap.
- Trafisz ją wreszcie?! - krzyknął w kierunku maga, walcząc o zachowanie równowagi. Bolało, jasna cholera. Nie zdoła walczyć tą ręką, nie teraz.
Nie miał broni.
Czyżby w końcu przyszło ci tutaj…?
Spojrzał prosto w oczy przeciwnika. I nie potrafił zaprzeczyć.
Jesteś szybki. Szybszy niż większość żywych stworzeń, a na pewno szybszy, niż większość ludzi. Zdołasz odskoczyć.
O ile tego chcesz. O ile nie będzie ci na rękę, jeśli...
Reeva by...
Ryk, dziki, niepodobny do niczego, rozniósł się po całej okolicy, silny niczym fala uderzeniowa, wyciszający myśli, paraliżujący bicie serca.
Nawet wiwerna, choć już zgięła nogi, zamierzając doskoczyć do Reynarda i, być może, zabić go na miejscu, zamarła, zwątpiła, rozejrzała się.
Chwilę potem nie żyła.

Nie zawsze chcesz się mnie słuchać, co?

Wrzecion ryknął znowu, groźnie, wyzywająco, choć już nie tak głośno, szarpiąc gwałtownie potężną głową. Na jego rogach, niczym na ruszcie, rozpaczliwie wiła się wiwerna, walcząc o przeżycie, a jednak nie mogąc dosięgnąć napastnika ani szponami, ani ostrymi jak brzytwa zębami.
W tej pozycji doskonale widział jej brzuch, niezwykle miękki, niepokryty nawet namiastką typowego dla grzbietu pancerza. Gdyby tylko…
- O to chodziło! - Głos Tevinterczyka ledwo przebił się przez tę przerażającą kakofonię. Chwilę potem jasny jak promień słońca pocisk trafił prosto w ciało stwora, przebijając jego brzuch niczym ostrze miecza.
Ryk. Pełen bólu ryk, częściowo zagłuszony przez rozwścieczonego Wrzeciona.

I cisza.
Martwa cisza.

Arien wybuchnął płaczem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz