Uciekaj stąd, już!
Słowa demona uderzyły w nią z mocą, jakiej nigdy wcześniej nie
doświadczyła; zachwiała się, wypuszczając gwałtownie powietrze, czując, jak
miecz wypada jej z dłoni i uderza z hukiem o ziemię.
- C-co...
To był krzyk. Paniczny krzyk wystraszonego demona.
UCIEKAJ!
Zielone światło nacierało prosto na nich.
***
- Nepharien, patrz!
Elf przysypiał już, gdy qunari potrząsnął nim jak szmacianą lalką. Zaklął
paskudnie, całkowicie zdezorientowany; w końcu odepchnął od siebie rękę
uzdrowiciela, patrząc na niego z nieskrywaną irytacją.
- Powaliło cię?!
Yor w istocie nie wyglądał normalnie. Blady jak ściana, co w jego przypadku
dawało raczej efekt trupiej szarości, podniósł się, gestem dając znać, by
Nepharien podążył za nim.
Rozbili obóz w wyjątkowo dogodnym miejscu. Namioty zwolenników otaczały ich
z każdej strony; oni zaś, nocując na samym szczycie wzgórza, mieli imponujący
widok na całą okolicę. Ba, gdzieś w oddali majaczyła im nawet ziemia należąca
do Fereldenu.
Właśnie w tamtym kierunku kazał mu spojrzeć qunari. A Dalijczyk
błyskawicznie zrozumiał, dlaczego.
Gdzieś w oddali, już na obszarach nienależących do cesarstwa, coś
eksplodowało z siłą, od której dreszcz przebiegł mu po plecach.
- Patrzcie!
Oczywiście, że pozostałe elfy musiały to zauważyć; w okolicy jego legowiska
zbierało się coraz więcej gapiów, żądnych widoku, którego natury nikt nie
potrafił wyjaśnić. Mimo znacznej odległości, widział, jak moc promienieje we
wszystkich kierunkach, także w górę, aż po same niebiosa - zupełnie, jakby
chciała dotrzeć do samych Bogów. Czy w co tam shemleni wierzyli.
Moc świeciła intensywnie zielonym blaskiem. Tę barwę rozpoznałby na końcu
świata.
Co ty odpieprzasz, blondasie?
- Co to jest, Posłańcu? - Jeden z elfów spojrzał na niego pytająco,
mimowolnie zerkając też na dłoń Nephariena; oczywiste, biorąc pod uwagę samą
zbieżność barw.
Elf zacisnął usta.
- Nic, co powinno nas interesować - odpowiedział zdawkowo. Zdecydowanie nie
nadawał się
do spontanicznych przemów; zwłaszcza, gdy sam nie był pewny gruntu, po
którym stąpa. To nie on znał odpowiedź na to pytanie.
Nie liczył na wyjaśnienia. Chciał wyłącznie wskazówek.
- Co robić, Fen’Harelu?
- Naszym celem jest Halamshiral.
Tak jak przewidywał. Niemniej…
- Ale jeśli on…
- Naszym celem jest Halamshiral!
Głos mówił ostrzej, bardziej stanowczo, niż kiedykolwiek wcześniej. Czy to
możliwe, by sam czuł niepokój?
- Niebezpiecznie będzie teraz zbliżać się do granic Fereldenu - dodał już
spokojniej, choć dalej w sposób, którego Nepharien jeszcze nigdy u niego nie
słyszał. - Skup się na Dalii. Już wkrótce przyjdzie czas i na tamtych.
Cholera. Co to właściwie miało znaczyć?
***
- Patrzcie!
Nim strażnicy zdążyli zareagować, setki gapiów wypełniły mury Podniebnej
Twierdzy. Zielony błysk był tak intensywny, że przebił się przez ściany,
oślepiając nawet tych, którzy przebywali w podziemiach. Chwilę potem do uszu
mieszkańców doleciał przerażający huk.
I nic więcej. Gdy tylko ludzie nabrali przekonania, że dom nie zawali się
im na głowy, ruszyli w kierunku murów, licząc, że dojrzą przyczynę całego
zamieszania. Działali spontanicznie, szybciej, niż żołnierze w przyjmowaniu
swoich rozkazów; zresztą samo dowództwo nie było pewne, jak należało
zareagować.
Nie. Cullen definitywnie nie wiedział, co o tym myśleć.
- Na Stwórcę...
Stał na szczycie wieży, z której jeszcze niedawno Szpiegmistrzyni rozsyłała
swoje kruki; był to najwyższy punkt Twierdzy, a jednocześnie najdogodniejszy
punkt widokowy. Tylko tutaj nie zdołali jeszcze dotrzeć cywile - przejście
prowadziło przez pomieszczenia same w sobie zamknięte dla postronnych, co
umożliwiało dowództwu swobodne przemieszczanie się. Właśnie tu skierował swoje
kroki.
I zamarł.
Na łaskę i miłość Andrasty…
Zielona moc eksplodowała, rozświetlając niebo niczym samo słońce; siła
uderzenia była dość duża, by podmuch wiatru dotarł do Komendanta, zmuszając
jego pelerynę do dzikiego tańca, nieomal zrywając ją z jego ramion.
Nic więcej się nie wydarzyło. Nie tutaj; moc nie dotarła aż tak daleko. Ale
w centrum jej wybuchu...
Stwórco, miej nas w opiece…
Skądś znał to uczucie, prawda? Ten moment, gdy na jego oczach magia, której
nikt nie był w stanie zrozumieć, eksploduje, sieje zniszczenie i burzy ład,
który z tak wielkim trudem próbował ratować.
Kirkwall.
To było gorsze. O wiele, o wiele gorsze.
- Stwórco...
Cullen obrócił się gwałtownie; zdążył dostrzec, jak Josephine opiera się o
mur, a w końcu powoli osuwa na ziemię. Doskoczył do niej, nie dość szybko
jednak, by ochronić kobietę przed upadkiem; wydawało się, że w ogóle tego nie
dostrzegła.
Zachowała świadomość. Zielony blask odbijał się w jej oczach, jak w
lustrze.
- Josephine, słyszysz mnie?!
Całkowicie go zignorowała. Co za szczęście, że nie miała przy sobie
niemowlęcia; zapewne przebywało piętro niżej. Aż tutaj słyszał jego płacz.
Josephine milczała. Mimo że poruszała bezgłośnie ustami, przez dłuższą
chwilę nie wydobył się z nich ani jeden dźwięk.
Ten wybuch. Ten ogromny wybuch…
Cassandra nie miała szans tego powstrzymać.
Nie miała szans tego przeżyć. Nikt nie miał.
***
Dorian zatrzymał się gwałtownie.
Wracał do Podniebnej Twierdzy, gnany wszystkim, co tylko los mógł sobie
wymyślić - począwszy od ponurych plotek o armii królowej Elissy, skończywszy na
własnych wyrzutach sumienia. Na litość, gdyby tylko był w stanie przewidzieć,
jak to wszystko się rozwinie…
POWINIENEŚ to przewidzieć.
Chciał tylko uratować tego nieszczęsnego rogacza. Zamiast tego dopomógł w
rozkręcaniu przeklętej elfiej rewolucji!
Tu nie chodziło o to, kto miał rację i czy długouchsi naprawdę zasłużyli na
wolność. Do diabła, Dorian nie zamierzał tego rozważać; Leir powinien wiedzieć,
co się dzieje. Po prostu powinien to wiedzieć.
I usłyszeć przeprosiny. O ile tylko Stwórca pogoni tego cholernego konia,
by biegł odrobinę szybciej, niż orlezjański ślimak!
- Przegoniłbym cię na własnych rzęsach! - warknął Tevinterczyk, w ostatnim
przypływie rozsądku zmuszając się jednak do zatrzymania wierzchowca. Rzecz
jasna, nie miał szans zrealizować swoich słów; co więcej, nie miał nawet szans
na kupno nowego konia. Definitywnie nie mógł zajechać tego zwierzaka.
Jasna cholera. W co ja się wpakowałem?
Nie zamierzał rozbijać obozu, nie miał na to czasu. Od Twierdzy dzieliło go
zaledwie kilka godzin drogi. Jeśli tylko to głupie zwierzę wytrzyma…
Błysk. I huk, zupełnie, jakby niebo eksplodowało.
Koń zarżał panicznie. Nim Dorian zdążył zapanować nad oszalałym
zwierzęciem, to stanęło dęba, zrzucając maga na ziemię.
Zieleń. Wszędzie zieleń.
Tak bardzo znajoma zieleń.
Głupie bydlę zarżało dziko. Dorian nie słyszał już nic więcej.
Zieleń.
Leir?
Sięgnął mocą przed siebie, niepewny nawet kierunku, w jakim podąża. To nie
było zresztą potrzebne; świadomość uderzyła go z mocą szarżującego bryłkowca.
Moc, która eksplodowała, która otaczała maga z każdej strony, prędzej zabiłaby
go na miejscu, niż dała się opanować; towarzyszącą jej iskrę rozpoznałby
jednak nawet na końcu świata. Ostatecznie… obiecał, że tak będzie, czyż nie?
Obiecał to jemu.
Leir.
Na litość Stwórcy. Nie zdążył.
****
Tak oto historia dobiegła końca…
Nie. To jeszcze nie koniec. Zaczynając prace nad “Sami zniszczymy swój
świat” wiedziałam, że będzie to duży projekt, nie przewidziałam jednak, że
rozwinie się na taką skalę. Zresztą, to nie jedyna życiowa rewolucja, jaka była
z nim związana.
W tym miejscu chciałabym serdecznie podziękować Pewnej Osobie, mojemu
osobistemu Lwowi Fereldenu, becie i powierniczce pomysłów w jednym, której
wkładu w ten twór po prostu nie można przecenić. Ta opowieść - a przy okazji
moje życie - bez Ciebie nie byłoby takie samo.
Dziękuję też wszystkim, którzy dotrwali do końca pierwszego tomu. Mam
szczerą nadzieję, że pozostaniecie także przy kolejnych częściach.
Cóż. Niech Stwórca wskaże nam drogę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz