niedziela, 22 kwietnia 2018

Tom 2: 15

- Powinniśmy go zabić.
Odnosił wrażenie, że jego szept jest słyszalny na drugim końcu świata; zupełnie, jakby niósł się jakimś dziwnym pogłosem, docierając nie tylko do uszu jadących tuż obok osób, ale nawet do oddalonej o wiele kilometrów stolicy.
Denerim. Na Stwórcę, mogli wpaść na armię Elissy w każdej chwili.
Tym bardziej powinniśmy pozbyć się zagrożenia.
De Vauban całkowicie to  zignorował. Po prawdzie, Leir odnosił wrażenie, że Templariusz o wiele chętniej rozprawiłby się z nim samym, aniżeli apostatą, który, teoretycznie, nadal mógł zaatakować ich w każdej chwili - i którego dzielił od tej decyzji zaledwie jeden krok.
Jeden krok, przerośnięta krowa i, najwidoczniej, ten gruchający idiota, którego z jakiś przyczyn Anders zdawał się szanować. Bez względu na to, co sprawiło, że najsłynniejszy na świecie przeciwnik Templariuszy tolerował istnienie jednego z przedstawicieli Zakonu, Trevelyan czuł, iż zdecydowanie nie podziela tego entuzjazmu.
Irytowało go w nim absolutnie wszystko. Od smrodu lyrium, nieustannego, nasilającego się zaraz po przyjęciu kolejnej dawki, poprzez to, jak modlił się gdzieś na uboczu, nie dość ukryty jednak, by nie mogli dostrzec, co robi, aż po sposób, w jaki rozmawiał z Dorianem czy Arienem. Ba, sam fakt, że odzywał się do jego syna, doprowadzał Inkwizytora do szału.
Przez ponad trzydzieści lat swojego życia widział wielu Templariuszy. Ale żaden z nich nie był tak obłudny, tak fałszywy…
...i tak cholernie zręczny w swoim kłamstwie, jak ten Orlezjańczyk.
Być może to ta myśl, a być może wypowiedziane przed chwilą słowa sprawiły, że Reynard obrócił się w swoim siodle i spojrzał chłodno na Trevelyana.
- Nawet, jeśli zareagował impulsywnie, finalnie nie zrobił nam nic, co by na to zasługiwało.
- Poza tym, że niewiele brakowało, by sam nas zabił - odparował natychmiast Leir. - I, po prawdzie, nie mamy najmniejszej gwarancji, że jednak zdania nie zmieni. Z uwzględnieniem jego mocy magicznej, istnieją jeszcze szanse, że nas dogoni.
Templariusz prychnął cicho.
- Zakładam, że każdy na jego miejscu zareagowałby tak samo, wiedząc, że ktoś drwił z niego przez ostatnie sześć lat.
Do jasnej cholery. Że też akurat on…
- To smutne, Templariuszu, choć niekoniecznie zaskakujące. - Uśmiechnął się do niego dokładnie tak, jak do wszystkich szlachciców, którym chciał dać do zrozumienia, że ich rola decyzyjna jest zerowa. Uprzejmie. Nikle. I skrajnie pogardliwie. - Nie widzisz różnicy między drwiną, a koniecznością. Zapewniam cię jednak, ona istnieje.
Templariusz zatrzymał swojego wierzchowca ruchem zbyt dyskretnym, by mag zdołał go dostrzec - Leir nie wykluczał zresztą, że to dziwne zwierzę samo przechwyciło myśli właściciela. Choć jego moc dalej była stosunkowo słaba, wykształcony przez nią szósty zmysł zaczynał rejestrować coraz więcej znajomych sygnałów napływających z otoczenia. Na tle tej specyficznej panoramy umysł bryłkowca - na Stwórcę, jakim cudem ten przeżarty lyrium kretyn wpadł na to, że jego stwór jest w jakikolwiek sposób spokrewniony z tymi gryzoniami? - jawił się jako duży, wyjątkowo osobliwy punkt, całkowicie niewrażliwy na jakikolwiek rodzaj magii, a co więcej - doskonale tego świadomy.
Świadomy. Tak, to było najlepsze słowo. Jakkolwiek myśl, że mózg tej wielkiej krowy zdawał się niczym nie różnić od umysłu dorosłej osoby była…
Dziwna? Nienaturalna?
Złudna. Tak jak aura otaczająca tego pomyleńca.
- Koniecznością nazywasz utrzymywanie kogoś w niewiedzy o losie bliskiej osoby? Przez sześć lat? - Reynard spojrzał na niego ze złością. - Jesteś tak skrajnym egoistą, czy raczej skrajnym idiotą, Inkwizytorze?
- Panowie! - Dorian nie odezwał się od chwili, gdy zostawili Andersa, stopniowo wynurzając się z tej dziwnej mgły. Leir szybko zauważył, że mag wyraźnie unika nawiązania z nim kontaktu wzrokowego; co jakiś czas zerkał natomiast na Orlezjańczyka, być może upewniając się, że ten nie zrobi nic głupiego. - Możecie skończyć ten maraton uprzejmości?
Nie. Nie możemy.
Po minie de Vaubana widział, iż wojownik doszedł do dokładnie tego samego wniosku.
- Pozwól, że coś ci wytłumaczę, gówniarzu. - W gruncie rzeczy nie miał pojęcia, ile Orlezjańczyk miał lat. Aparycja wskazywała, że nie przekroczył jeszcze trzydziestki i nie zrobi tego w przeciągu kolejnych paru lat; jednakże blizna, przecinająca jego policzek ciemną, głęboką linią wydawała się już bardzo stara.
Zdobył ją jako dzieciak?
A czego oczekiwałeś po członku Zakonu?
- Przyznaję, że zatajenie prawdy nigdy nie jest powodem do dumy - oświadczył cicho, tak cicho, że Arien podjechał nieco bliżej jego wierzchowca, wyraźnie chcąc usłyszeć każde słowo. Przez chwilę wahał się, czy nie nakazać synowi zachować stosownej odległości; ostatecznie jednak zrezygnował z tego pomysłu.
Niech wie. Niech wie, czym są - byli - Templariusze.
- Niemniej, w przeciwieństwie do twoich braci i sióstr, ja nigdy nie robię niczego bez powodu - ciągnął, zaciskając palce prawej dłoni na cuglach. - Teraz też go miałem. Potrzebowałem Andersa jak najbardziej poczytalnego i skorego do współpracy. Dla swojego dobra, zaprzeczenie temu byłoby oczywistym kłamstwem, ale, zapamiętaj to sobie, de Vauban, przede wszystkim dla dobra innych.
De Vauban. Bodaj ostatni przedstawiciel jednego z najstarszych i najbardziej poważanych orlezjańskich rodów.
Jakim cudem tak znakomity ród spłodził takiego idiotę?
- Nie jestem już tylko jednym z magów, których z taką ochotą zamknąłbyś w Kręgu - dodał, nim Orlezjańczyk zdążył otworzyć usta - jestem ojcem. Partnerem. I Inkwizytorem, odpowiedzialnym za życie tysięcy ludzi. Dla wszystkich tych rzeczy, dla wszystkich razem i dla każdej z osobna, wielokrotnie musiałem decydować się na rzeczy, z których zdecydowanie nie jestem dumny. Ale to robiłem.
Nie. Orlezjańczyk definitywnie nie próbował mu już przerywać.
- Zdaję sobie sprawę, że osoba tobie podobna nie udźwignęłaby nawet jednej z tych ról. Nie tego was uczyli w Zakonie. - Prychnął cicho. - Niektórych stać na więcej, de Vauban. Niektórzy muszą robić więcej.

Zabawne, że Templariusz zareagował tak, jakby rozmówca potraktował go zaklęciem. Nic nie wskazywało na to, aby zamierzał odpowiedzieć; przez dłuższą chwilę po prostu patrzył na Leira bez słowa, zaciskając pięść, być może rozważając, czy nie potraktować go Świętym Ogniem - a w końcu pospieszył tę swoją krowę, zmuszając ją do wolnego marszu.

W ciszy. Bez słowa.
Blady jak trup. A przynajmniej tak należało chyba rozumieć fakt, że jego skóra nabrała barwy szarej niczym popiół.

*

- Tato?
- Tak?
- Byłeś niemiły.
Leir zmarszczył brwi, przyglądając się uważnie swojemu synowi. Chłopiec zaciskał drobne rączki na cuglach, patrząc w bok, wprost na ojca - uważnie, oskarżycielsko wręcz.
Oskarżycielsko?
Spokojnie. On po prostu nie rozumie.
- Wiem i to nie było dobre - przyznał, popędzając nieco swojego konia, tak, by zrównać się z wierzchowcem Ariena. - Zawsze warto być kulturalnym. Ale teraz to co innego, wiesz? Ten mężczyzna jest Templariuszem.
Chłopiec zmarszczył czoło, wyraźnie analizując te słowa.
- Templariusze to rycerze?
- Mama ci nie mówiła?
- Mówiła, że już ich nie ma.
Ech, Josephine. Zawsze unikałaś kontrowersyjnych tematów, co?
Tęsknił za nią. Cholera, nawet teraz, gdy jej imię zaledwie przemknęło przez jego umysł w myśli nie dłuższej, niż kilka sekund, czuł, jak coś uciska go w żołądku; przytłacza go ciężarem, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Nic nie uległo zmianie. Nic.
Poza tym, że minęło sześć lat.
- Jeszcze nie tak dawno temu magowie, tacy jak ty i ja, byli zamykani w więzieniach - oświadczył w końcu po dłuższej chwili namysłu - a Templariusze nas tam przetrzymywali.
Zmarszczka na czole chłopca pogłębiła się jeszcze bardziej.
- Ale dlaczego? - zapytał cicho, najwidoczniej wyczuwając, że nie jest to rozmowa, którą powinni usłyszeć pozostali podróżnicy.
To mądry dzieciak.
- Bo chcieli mieć nad nami władzę. - Wydawało się, że Arien patrzy mu prosto w oczy, jakby próbując potwierdzić tym prawdziwość tych słów. - Mówili, że nam pomagają, a tak naprawdę wykorzystywali swoje zdolności, żeby nami rządzić. I tylko o to im chodziło.
- Ale… - Chłopiec zawahał się lekko, aż Inkwizytor skinął zachęcająco głową - ale Rey pomógł wujkowi Dorianowi.
- Oczywiście. I uspokoił tego apostatę, z którym rozmawialiśmy. Sęk w tym, Arien, że on robi to wszystko właśnie po to, żebyśmy mu uwierzyli. On kłamie, cały czas kłamie. A jak będziesz mu ufać, będziemy mieć poważne problemy, wiesz?
- Jakie problemy?
Czy powinien opowiadać mu o Wyciszeniu? Nie tak dawno Arien był świadkiem tego, jak Dorian i ten ociemniały ćpun zabili sporych rozmiarów potwora, zapewne w zdecydowanie niehumanitarny sposób - i nie wspominał tego jako coś szczególnie przerażającego. Czy jego syn zdołał już tak bardzo przyzwyczaić się do okrucieństwa tego świata?
Odetchnął, dając sobie kilka cennych chwil do namysłu. Nawet teraz, gdy roztrząsał tak ważną kwestię, jakaś część jego umysłu skoncentrowana była na zadaniu, które zajmowało go nieustannie od paru dni, jak tkanina, tworzona w rękach wprawnej prząśniczki.
Prząśniczka. Tak, to przypadkowe porównanie miało o wiele więcej sensu, niż pierwotnie byłby skłonny przypuszczać. Zaklęcie, które tkał, a które miało umożliwić mu walkę w razie potencjalnego starcia, w istocie przypominało sieć - misterną konstrukcję, otaczającą go niczym kokon, której perfekcyjne sploty tkał powoli, z wyczuciem, aż do perfekcji. I którą, wiedział to dobrze, będzie w stanie manipulować, szybko i sprawnie dostosowując ją do dynamicznie zmieniającej się sytuacji.
Chodziło o dokładność - ale także, co musiał przyznać, o fakt, że nie potrafił zrobić tego szybciej. Już nie.
Gdy odzyskał świadomość, jego zasób mocy był całkowicie wydrenowany. Nie chodziło tylko o Kotwicę - ta, najwidoczniej, zniknęła bezpowrotnie, pozostawiając po sobie bolesne oparzenie, obejmujące dłoń i przedramię - ale też o jego własny rezerwuar, ten, który posiadał jeszcze na długo przed wydarzeniami na Konklawe.
Przed tą pieprzoną gehenną, znaczy się.
Początkowo wydawało się, że całkowicie stracił dostęp do magii. Myśl ta nieomal zmroziła mu krew w żyłach, szczęśliwie jednak nie znalazła odzwierciedlenia w rzeczywistości - po paru dniach wyczuł, jak zalążek mocy drga w nim lekko, ostrożnie, a w końcu opornie odpowiada na otaczającą go rzeczywistość.
Wolno. Zbyt wolno.
A fakt, że ani ja, ani Dorian nie wyczuliśmy żadnej blokady, zdecydowanie nie napawa optymizmem.
Zgodnie z sugestią Pavusa, nie próbował przyspieszyć tego procesu w żaden sposób. Żaden z nich nie umiał przewidzieć, jak organizm Inkwizytora zareaguje na kolejną ingerencję w jego funkcjonowanie. Sama manipulacja przy lewej dłoni stanowiła wystarczające ryzyko.
Dłoń. Ten cholerny, ciemny jak smoła kikut, reagujący bólem na każdy ruch, który…
- Templariusze są bardzo niebezpieczni dla magów, Arien - stwierdził w końcu cicho, poprawiając lewy rękaw szaty. - Potrafią sprawić, że nie potrafią korzystać z mocy. Że przestają cokolwiek czuć.
- Ale jak? - Chłopiec spojrzał na niego z nową uwagą. Nie wydawał się przestraszony, jednakże słowa ojca, mimo spokojnego tonu głosu i kamiennego wyrazu twarzy, zrobiły na nim wyraźne wrażenie. - Oni nie mają magii.
- Ale biorą lyrium. Ten niebieski płyn, który… Reynard - Z najwyższym trudem powstrzymał się, by nie użyć dosadniejszego określenia - przyjmuje przez igłę, gdy myśli, że nie patrzymy.
Arien milczał. Długo.
- Ale to dlaczego nas chroni?
- Bo mamy nad nim przewagę liczebną. - Co, rzecz jasna, nie wyjaśniało, dlaczego de Vauban zdecydował się dołączyć do Tevinterczyka na wcześniejszym etapie podróży.
- Właśnie dlatego nie można mu ufać, synku. - Inkwizytor zacisnął pięści na cuglach, co szczęśliwie nie spotkało się jednak z żadną reakcją ze strony wierzchowca. - Wiem, do czego jest zdolny. I że jeśli będzie miał okazję… po prostu nas wszystkich usunie.


***

Nadeszli pod osłoną nocy.
Od wielu lat nie musiała uwzględniać takich sytuacji. Dla demonów, które nie odstępowały jej przecież na krok wielkość prowadzonej armii nie miała żadnego znaczenia; swoją mocą potrafiły objąć niemalże dowolnie rozległy fragment otaczającej ich rzeczywistości. Poinformować ją o każdym nadchodzącym zagrożeniu.
Teraz jednak widziała wyraźnie. Napastnicy zmierzali w kierunku jej wojsk niczym chmura, równie szybcy i równie bezszelestni. Wydawało się, że ich krokom nie towarzyszy żaden dźwięk.
Że runęli na jej wojska jak lawina, zbyt szybko i zbyt nagle, aby ktokolwiek zdążył zareagować.
To przecież tylko jebana piechota! Pierdoleni lekkozbrojni!
Żadnych machin. Żadnej konnicy. Na litość Stwórcy, nawet żadnej organizacji, żadnego podziału, żadnej strategii!
A jednak wszyscy działali jak jeden organ. Jak śmiertelnie niebezpieczny rój, kąsając swoje ofiary, nim którakolwiek z nich zdążyła zareagować.

Królowa Elissa śniła, a jej majaki sprawiały, że miotała się po łóżku, targana dreszczami i strachem, którego, wierzyła w to, nie odczuwał nikt, poza nią.

Rzeczywistość okazała się gorsza. O wiele, wiele gorsza.

*


- Wasza wysokość!
Goniec wpadł do namiotu, nie czekając na pozwolenie; w ostatniej chwili zdążyła sięgnąć po broń i wymierzyć ją prosto w jego pierś, klnąc ostro, ostrzegawczo. Zatrzymał się natychmiast.
Obudził ją. Jakimś cudem wszedł tu i nie został zmasakrowany na miejscu, czy to przez jej asystę z piekła rodem, czy to po prostu…
Kątem oka zerknęła na gwardzistów strzegących wejścia do jej namiotu. Ci zareagowali natychmiast, stając na baczność, na pierwszy rzut oka w pełni sprawni, choć wyraźnie skonsternowani całą sytuacją. Nie patrzyła na nich dłużej, niż kilka sekund; dopiero potem przeniosła wzrok z powrotem na posłańca, starając się włożyć w to całe pokłady swojej niechęci.
Ile widział? Ile słyszał?
Dlaczego nikt nie…
- Wasza wysokość - Smark miał nie więcej, niż dwadzieścia lat; ubrany był w lekką, skórzaną zbroję, nieutrudniającą jego ruchów i niespowalaniającą ponad konieczne minimum. Nie licząc śladów po ospie, jego twarz nie kalały żadne blizny, ciężko było też dopatrzeć się na niej śladów ponadprzeciętnej inteligencji. Strach nadawał jej upiornego, groteskowego wręcz wyrazu. - Melduję, że…
Wahanie.
- ...że…
Czego się bał? Wroga, czy może swojej królowej?
Mnie. Chyba że jest skończonym durniem.
Jesteś pewna, Elisso?
Kurwa. Nawet w takim momencie słyszała te…
Twoja siła słabnie, a autorytet maleje. Nie budzisz już takiego strachu, jak kiedyś.
Twój czas mija.
Wy jebane…
- ...że siódma chorągiew została… została wybita.

- Śmiesz, kurwa, żartować.
Goniec zadrżał, zupełnie, jakby już czuł macki demonów zaciskające się wokół jego gardła. Mogły go zabić; do jasnej cholery, naprawdę mogłaby kazać im rozszarpać gnojka tu i teraz, za samą próbę kłamania, samą próbę mówienia o rzeczach, które…
Które mogły się wydarzyć.
Nie. Nie może być.
- Widziałem to na własne oczy, wasza miłość - wyszeptał tak cicho, że ledwo zwalczyła odruch, by nie pochylić się w jego kierunku. - Nic nie zostało, pani. Namioty zostały spalone, sprzęt zniknął. Tam… tam nikt nie przeżył, pani.
Łże. Łże jak pies.
- Chcesz mi powiedzieć - Z najwyższym trudem panowała nad swoim ciałem; nad tym, by nie rzucić się na mężczyznę i nie poderżnąć mu gardła jednym, zdecydowanym ruchem. Nie starała się jednak maskować złości w swoim głosie, stanowiącego preludium najczystszej furii - że moi dowódcy nie zareagowali na atak? Że przespali wytłuczenie całej jebanej chorągwi? A może to moi żołnierze nie potrafią bronić się dłużej, niż dwie minuty?!
Choć wydawało się, że żołnierz nie może zblednąć bardziej, kolor jego skóry upodobnił się do najczystszego odcienia śniegu. Ślady po ospie wyglądały teraz niemalże karykaturalnie.
- Ja… oni… - Zawahał się, walcząc zarówno z własnym głosem, jak i paraliżującym strachem, otaczającym go niczym smród - oni… najpewniej nie stawiali oporu, pani. Zostali całkowicie zaskoczeni.
Zaskoczeni, mimo dyscypliny, którą za wszelką cenę starała się utrzymywać w tej nędznej garstce ludzi, którą musiała nazywać swoją armią.
Mimo ochrony, której żaden śmiertelnik nie był w stanie przełamać.
Mimo demonów, od wielu lat strzegących ich wszystkich.

Coś z nią wygrało. Coś ją zaskoczyło, nie pozostawiło szans na reakcję, coś pokonało demony, które stały po jej stronie.

...rój, spadający na jej wojska niczym plaga...

JEŚLI stały po jej stronie.

- Wasza wysokość?

Zimno, nagłe i przerażające, sparaliżowało ją, sięgało głęboko, pod skórę, aż do samego serca.
Tego, co z niego zostało, chciałaś powiedzieć.

To strach. I świadomość tego, co właśnie się wydarzyło.
Przeczucie, Elis.

Nie mówcie tak na mnie, do kurwy nędzy!


Radzę się spieszyć, Wasza Wysokość. Zaczynam tracić do ciebie cierpliwość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz