czwartek, 4 stycznia 2018

Wszystkie chwyty dozwolone - cz. 2



Stwórco. Ona naprawdę…
Mimo, że oficjalnie przydzielono mu kilka gościnnych pokoi, tak naprawdę odwiedził je po raz pierwszy od dnia przyjazdu. I co gorsza, niekoniecznie miał ochotę z nich wyjść.
Opamiętaj się, Trevelyan.
Wspomnienia zeszłej nocy nie wygasły, mimo, że minęło już dobre kilkanaście godzin. Nawet nie próbował po raz kolejny naruszać otaczającej królową iluzji; skoncentrował się na udawaniu, że wraz z nią spożywa kolejne porcje alkoholu i jednoczesnym wyłapywaniu wszystkich wypowiadanych przez nią słów. Nie dowiedział się wszystkiego, czego chciał, to pewne; w dalszym ciągu brakowało mu wiedzy o paru czysto technicznych kwestiach, na które Elissa zapewne nawet nie umiałaby odpowiedzieć. W dalszym ciągu jednak… widział dużo. A wiedział jeszcze więcej.
Stwórco.
Jakimś cudem zaklęcie utrzymywało królową w dobrej kondycji; biorąc pod uwagę, jak wiele mocy wirowało wokół niej, kolejny splot mógł łatwo umknąć uwadze nawet doświadczonego iluzjonisty. Leir nie mógł zaprzeczyć, że ta misterna konstrukcja wzbudziła w nim mimowolny podziw. Jak wielką moc trzeba było nagiąć do swej woli, jak wiele energii posiadać, by utrzymywać tak skomplikowany i zarazem dynamiczny obraz? Coś takiego wykraczało poza zdolności śmiertelnika.
Prawdziwym problemem było jednak to, co kryło się pod spodem.
Nawet nie próbuj rzygać, Trevelyan.
Szczęście w nieszczęściu, że nie miał czym. Od kiedy opuścił alkowę królowej, nie był w stanie zjeść ani kęsa z serwowanych mu potraw. Czy Elissa to dostrzegła? Czy zrozumiała przyczynę?
Stwórco.
Ona…
Mimowolnie przyłożył dłoń do ust. Świeże powietrze, które docierało do niego, od kiedy otworzył jedno z wychodzących na pałacowy ogród okien, już dawno przestało pomagać.
Cholera… Co teraz?
Odruchową reakcją było wycofanie się z tego układu. Podpowiadał to sam rozsądek - czyż Elissa nie mogła uznać, że powinien zabrać wiedzę na jej temat do grobu? Czyż, de facto, nie trzymał jej teraz w szachu, nie dysponował wiedzą, która mogła wywołać skandal zbyt duży, by zdołała się z niego pozbierać?
Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że w tej chwili napędza go czysty instynkt - odruchowa potrzeba odsunięcia się od…
...trupa?
Żołądek Inkwizytora po raz kolejny wykręcił dzikie salto.
Myśl, Trevelyan.
Prawda bolała Elissę o wiele bardziej, niż zamierzała przyznawać, to więcej, niż pewne. Czy król Alistair wiedział o tym, co spotkało jego małżonkę? Na podstawie wiedzy o samym monarsze oraz relacjach łączących parę królewską, Leir uznał to za co najmniej wątpliwe. Król nie zdołałby żyć z taką wiedzą, a na pewno nie zdołałby jej w sobie stłumić. Mógł więc przyjąć, że poza nim samym oraz Elissą o jej stanie wiedzą tylko demony - skądinąd marni powiernicy.
Czy pomagał jej jakiś mag? Niewykluczone. Wymagające potwierdzenia.
U samego źródła. U niej.
Spałeś z trupem, idioto!
Zapach zgnilizny, tak samo żywy, jak wtedy, znów dotarł do niego, zupełnie, jakby królowa stała tuż obok.

Co za szczęście, że zwymiotował na te kwiaty. Same w sobie były wystarczająco paskudne.


Musiał spojrzeć prawdzie w oczy; ten układ przynosił mu zbyt wielkie korzyści. Gwarantował nie tylko mimowolną przychylność królowej, ale też możliwość dokładniejszego poznania jej samej, co mogło zaprocentować… w bliżej nieokreślonej przyszłości. Ostatecznie, ani przez chwilę nie wykluczał, że układ sił może się zmienić, prawda?
Zmienić się - kiedyś. Nie tak, nie w ten sposób. W obecnej sytuacji próba wycofania się z tego przeklętego romansu musiałaby doprowadzić do katastrofy.
“Romansu”. Dobre sobie.
Na szczęście służba była poinstruowana, by zostawiać przy jego łóżku dzban z wodą; wykonywali polecenie królowej, mimo, iż nie skorzystał z tego ani razu. Leir upił solidny haust, opłukując usta przez dłuższą chwilę; w końcu, po chwili wahania, wypluł ją do doniczki z zapaskudzoną już rośliną.
Służba się zdziwi. Do diabła z nią.
W coś ty wdepnął, człowieku…

Godności i tak nie ocalisz, Trevelyan. Teraz spróbuj chociaż wyciągnąć z tego jakikolwiek profit.

*

Ironia losu. Choć słowem nie zająknął się o jakiejkolwiek zmianie łączącego ich układu, a i psychicznie był gotów na jego utrzymanie, wszystko wskazywało na to, że o kolejnym zbliżeniu nie może być mowy.
Dawno nie widział Elissy tak niepewnej. Rzecz jasna, okazywała to we właściwy sobie, przepełniony irytacją sposób, okraszając wypowiedzi jeszcze większą dawką przekleństw, aniżeli to miała w zwyczaju. Gdy tylko służący przyniósł wszystko, co powinien, królowa wygoniła go, nieomal zabijając po drodze.
Coś w niej pękło. Runęło, niczym iluzja, którą się otaczała.
Nikt inny nie wie. Nie zareagowałaby tak nerwowo, gdyby było inaczej.
 - No przecież tego nie zatrułam - burknęła, widząc spojrzenie Inkwizytora i najwidoczniej mylnie zakładając, że przeznaczył je dla stojącej na stole pieczeni. Nie to, by zamierzał uwierzyć w jej słowa; standardem było, iż przed każdym przybyciem do komnat królowej profilaktycznie zażywał co najmniej kilka antidotów na możliwie szeroki zakres trucizn. Jak dotąd, nie okazało się to potrzebne, jednak w obecnej sytuacji…
Dalej nie czuł głodu, mimo to powoli odkroił kawałek mięsa. Czuł, jak królowa obserwuje każdy jego ruch, począwszy od noża, skończywszy na szczęce.
A gdyby tak napluć jej w twarz?
 - Nie posądzam cię o otrucie, Elis - odezwał się w końcu, przerywając tę niezręczną ciszę. - Wierzę, że ten smak to po prostu spalenizna.
Pogardliwe prychnięcie. Nie doczekał się innej odpowiedzi.
Dawno nie milczeli przez tyle czasu. Niespiesznie przełykając kolejne kęsy swojego posiłku, Leir zastanawiał się, jak właściwie powinien potraktować ten impas. Królową dalej rozsadzały emocje, wiedział o tym. Mogła to być chęć rozmowy, wyrzucenia z siebie całej reszty koszmarów, które tłumiła przez wiele lat. Z drugiej strony, niewykluczone, że jakakolwiek próba skłonienia jej do zwierzeń zakończy się wybuchem furii.
Szukaj kompromisu. Bezpiecznego tematu.
 - Zastanawia mnie jedna rzecz… - odezwał się w końcu, tak nagle, że sama Elissa drgnęła mimowolnie z zaskoczenia. - Jaki był Arcydemon?
Kobieta zmarszczyła brwi; zapewne rozważała nie tyle sens jego pytania, co kryjące się za nim intencje.
 - W jakim sensie?
Wzruszył ramionami.
 - Siedziałem zamknięty w Kręgu, gdy go pokonałaś. Przekazy, które do nas dotarły, zdążyły już zostać zmienione przynajmniej dwanaście razy - stwierdził, z ulgą odkładając sztućce na talerz. - To chyba jedyna okazja, by usłyszeć tę opowieść bezpośrednio ze źródła.
Przez chwilę myślał, że nie doczeka się odpowiedzi.
 - Nie powiem ci, jak to było - stwierdziła w końcu Elissa. - To nawet nie jest kwestia tego, że nie chcę. Po prostu… niewiele pamiętam. Nie licz na elaborat.
 - Zadowolę się zwykłym streszczeniem.
 - Niech ci będzie. No więc… - Zawahała się. W końcu westchnęła. - Prawdę mówią ci wszyscy zasrani bajarze, którzy opowiadają, że to był smok. Cholernie wielki smok. Jego łapa była… jak ty cały w sumie. - Pokręciła z niesmakiem głową. - Reszta też się raczej zgadza. Białe ślepia, fioletowe płomienie. Na pewno o tym słyszałeś.
Przytaknął.
 - Jak go pokonałaś?
 - Cięłam w brzuch. Był już zbyt osłabiony, by mnie zatrzymać, mimo, że w tej zbroi wcale nie biegłam tak szybko. - Zamyśliła się. - Nie byłam tam sama. Miałam wsparcie wilkołaków, orzammarskich golemów, Legionu Umarłych! Templariuszy…
 - I demonów.
 - Tak. I demonów.
Rozmowa zmierzała w pożądanym przez Trevelyana kierunku. Doskonale.
 - Bardzo się przysłużyły?
 - Poniekąd. Tak naprawdę wyszłam z tego starcia bez szwanku. Mimo, że wszyscy wokół mnie padali jak muchy. - Zacisnęła usta. - Tak naprawdę… Ja powinnam nie żyć. I dobrze o tym wiem.
Odsunęła się od stołu; przez chwilę myślał, że wstanie, Elissa pozostała jednak na krześle, krzyżując ręce na piersiach.
 - Kto wie? Może to Stwórca każe mnie za moją zuchwałość...
Leir uniósł brwi.
 - Wierzysz, Elis? Tak szczerze?
 - Owszem. Ty nie?
Wzruszył ramionami.
 - Zakładam, że sam kształtuję swoje losy.
Ku jego zdumieniu, Elissa roześmiała się głośno.
 - Zgodnie z dogmatami Zakonu, bluźnisz, Trevelyan! I to w najgorszy możliwy sposób, bo wykorzystujesz Jego imię, by wzmocnić wyłącznie własną moc… - Pokręciła głową. - Czemu zatem to mnie pokarało, a nie ciebie?
 - Mam więcej uroku. Może Stwórca to docenił.
Och, na litość. Nawet nie rozzłościł jej ten komentarz?
Ta rozmowa sięgała głębiej. O wiele głębiej w duszę królowej, aniżeli Trevelyan zamierzał się zapuszczać. Z drugiej strony, cholera - czyż nie dostawał właśnie prezentu, zawiniętego w piękne opakowanie i podanego na złotej tacy? Czyż wróg sam nie zdawał się na jego łaskę?
To nie jest uczciwe, Trevelyan. To nie jest moralne.
A, do diabła, kogo to obchodzi…
Odetchnął.
 - Podziwiam cię, Elis.
Nie spodziewała się takich słów; z całą pewnością były one najmilsze, jakie skierował pod jej adresem w prywatnych rozmowach od dłuższego czasu. Po jej minie widać było, że doszukuje się w nich drugiego dna, zresztą, miała ku temu solidne podstawy. Mimo to, uśmiechnął się lekko, jak najbardziej neutralnie.
 - Hej. Ja nie żartuję.
 - Zakładam, że raczej kpisz - mruknęła w końcu Elissa. - Chyba, że ktoś kopnął cię w łeb, a ja o tym nie wiem.
 - Nie rób ze mnie takiego buca - zaprotestował, unosząc brwi w wyrazie uprzejmego zdumienia. - Pokonałaś Arcydemona. Zresztą, cholera, dążąc do tego dokonałaś więcej, niż jakikolwiek śmiertelnik, pomijając bajki, w które i tak nikt nie wierzy.
 - Po drodze stając się trupem.
 - Sądzę, że to zasługuje na nie mniejszy podziw, niż wszystko, co wymieniłem wcześniej.
Przede wszystkim uważał to za obrzydliwe. W obecnej sytuacji jego preferencje nie miały jednak większego znaczenia.
Nawarzyłeś piwa, to teraz je wypij.
 - Między nami bez zmian, Elis.
Te słowa zawisły między nimi jak topór.
Elissa zmarszczyła brwi. Nawet widelec odłożyła w dziwnie spowolnionym tempie.
 - Jak… bardzo bez zmian?
Roześmiał się cicho.
 - Absolutnie bez zmian.
Cisza. Pozwolił jej trawić te słowa.
Tak jak zakładał, pierwszą reakcją królowej było pogardliwe prychnięcie.
 - A spróbowałbyś coś zmieniać, Trevelyan…

*

 - Wiesz… Alistair nigdy nie popierał tego, co robię.
 - Ale mimo to wy…?
 - A gdzie tam. Żarliśmy się na każdym kroku. Zresztą, robimy to nawet publicznie.
Żadna siła nie zmusi mnie do poparcia tej pizdy…
 - Z politycznego punktu widzenia, podkopywanie pozycji własnego małżonka jest
dość… nielojalne, wiesz?
 - Zachowaj sobie swoją dyplomację dla siebie, Trevelyan. Chuj mnie ona obchodzi.

To było małżeństwo z rozsądku. I piękny ślub tego nie zmienił.

*

 - Trevelyan…
Jej słowa, wyszeptane prosto do ucha, otulały go, wywoływały dreszcz, którego nie potrafił powstrzymać. Czuł ciepło jej ciała, pasma długich włosów łaskoczących skórę.
Jej śmiech. Jak tysiąc pękniętych dzwoneczków.
Jej zapach...
Nie utrzymywał równowagi o własnych siłach. Na Stwórcę, przesadził, tym razem naprawdę przesadził, a wydawało się przecież, że wcale nie wypił dużo wina. Nie więcej, niż zwykle.
Elissa pochyliła się nad nim; przygryzła płatek ucha Inkwizytora, chichocząc jak podlotek.
 - Wiesz, jak o tym marzyłam, Trevelyan?
A jeśli ona dodała czegoś do wina? Myśl ta nie wzbudziła w Leirze stosownego niepokoju, zmobilizowała go jednak, by otworzyć oczy.
Cholera, on naprawdę nie utrzymywał się w pionie o własnych siłach. Coś trzymało go za nadgarstki i unieruchamiało ręce tuż nad głową blondyna; gdy zmrużył oczy, dostrzegł moc delikatnie skrzącą się w okolicach jego przedramion, dziwnie szarą i mętną, jak dym z płonącej strzechy. Leir szarpnął się kilkakrotnie – tylko po to, by odkryć, że nie może ruszyć rękoma ani o milimetr.
Miał kłopoty. To najwyższa pora, by czuć związany z tym niepokój.
Czemu więc było inaczej?
 - Jesteś magiem, Trevelyan. Pierdolonym magiem!
Strzał był głośny, nieomal tak głośny, jak krzyk, który wydobył się z ust Inkwizytora. Cios nadszedł nagle, jak błyskawica, trafiając w łopatkę. Piekąc żywym ogniem.
Cios. Gdy spróbował stworzyć tarczę ochronną, ta została zneutralizowana, nim zdążył ją ustabilizować. Zapłacił kolejnym uderzeniem.
 - Kurwa mać, Elissa!
Śmiech. Jak tysiąc pękniętych dzwoneczków.
Przysunęła się, wtulając piersi w jego obnażone plecy; miał niemal stuprocentową pewność, że wzdłuż ran leci cienka strużka krwi.
Królowa nienawidziła magów. Wszyscy o tym wiedzieli.
 - Nawet nie wiesz, jak długo o tym myślałam - ciągnęła, jak na nią, zaskakująco cicho, choć drżącym z emocji głosem. - Żeby was wszystkich… Na Stwórcę, od kiedy tylko weszłam do Kręgu, chciałam…
Czuł jej dłoń, wolno sunącą wzdłuż biodra. Obrócił się na tyle, by móc spojrzeć na twarz kobiety chociaż kątem oka.
I uniósł brwi.
 - Chciałaś się pieprzyć z całym Kręgiem?
Musiał przyznać, że Elissie nie można było odmówić siły. Cios otwartej dłoni, wymierzony w jego pośladki, okazał się siarczystym uderzeniem.
 - Pozabijać was wszystkich! - szeptała dalej, z gorączkową, półprzytomną wręcz pasją. - Upodlić jeszcze bardziej, niż jesteście upodleni, zajebać co do ostatniego, odrzeć z tego nimbu potęgi, którym sami się otaczacie…
 - A skoro zabrakło ci magów do spełnienia swoich fantazji, padło na mnie - odpowiedział cicho, ze spokojem, który jakimś cudem dalej czuł i który pozbawiał go woli walki. Odurzyła go, nie miał co do tego wątpliwości. Może wykryła, jakie antidota zażywał przed każdą wizytą?
Odetchnął głębiej, tłumiąc jęk. Ta dłoń, te cholernie ostre paznokcie…
 - Jak myślisz, Leir, jak zareagowaliby poddani na widok swojego Herolda w takim
stanie?
Zwłaszcza, gdyby powiedział, kto mu to zrobił, co?
Przymknął oczy, uśmiechając się przekornie.
 - Warto się przekonać, prawda?

*

Leir zaklął paskudnie.
Lustro nie kłamało. Choć stał przed nim już dobre kilkanaście minut, przekręcając głowę tak, by móc spojrzeć na odbicie swych pleców, widok pozostawał tak samo żałosny, jak na początku.
Ślady. Na plecach, ramionach, pośladkach, tyle ud - pręgi były świeże, bolesne i, przynajmniej w przekonaniu Trevelyana, nie pozostawiały cienia wątpliwości co do swojego pochodzenia. A może przesadzał?
Na litość Stwórcy, przecież uzdrowiciel i tak się ciebie spyta, co zaszło!
Nie zamierzał prosić Elissy o pomoc; ba, nawet własnym medykom nie mógł zaufać w tak delikatnej kwestii. Oznaczało to, że musiał działać na własną rękę, polegając na… zaklęciach? Ziołach? Cholera, nałożenie sobie okładu to nie problem, gdyby tylko wiedział, z czego powinien go zrobić…
Westchnął cicho.
W coś ty się wpakował, idioto…
Po chwili myślenia zdecydował się na proste zaklęcie uzdrawiające, standardowo wykorzystywane przy większości nieskomplikowanych ran. Skoro można było zaleczyć tym cięcie szponów wilkołaka, to tym bardziej…
Ostry ból gwałtownie przerwał jego rozmyślania. Leir zaklął ponownie, przez chwilę zaciskając mocno oczy i z trudem powstrzymując się od krzyku. Ciało zareagowało natychmiast, bólem większym nawet, niż ten, który zadano mu zeszłej nocy; blizna, którą chciał zaleczyć, promieniowała teraz żywym ogniem.
Powoli otworzył oczy, chcąc przyjrzeć się swemu dziełu. Zaklął ponownie.
Zaklęcie, które miało usunąć wszelki ślad po działaniach Elissy, sprawiło, że poszerzył się on co najmniej dwukrotnie; teraz wyglądał już nie jak wąska pręga, ale pamiątka po solidnym cięciu pazura prawie tak szerokiego, jak przedramię Inkwizytora. Rzecz jasna, tak rozległa rana musiała nachodzić na pozostałe, mniejsze; w tych punktach ciało zdawało się szczególnie wrażliwe, jakby odsłonięte aż do żywego mięsa.
Bolało. Bolało jak jasna cholera.
Przez dłuższą chwilę stał tak, nagi i zamroczony bólem, wymieniając mordercze spojrzenia z własnym lustrzanym odbiciem. W końcu pokręcił głową.
Jeszcze raz.
Ból.
Jeszcze raz.
Ból!
Do jasnej cholery, dlaczego…?!
Krzyk, który wyrwał się z jego ust, mógł być zarówno odbiciem bólu, jak i najczystszej frustracji.

Spróbował już wszystkiego, co mógł.
Zaklęcia uzdrawiające nie przyniosły rezultatu. Nawet ich delikatne modyfikacje, które starał się wprowadzić, by uwzględnić mroczną magię wykorzystaną przez Elissę, przynosiły dokładnie ten sam rezultat. Wiedziony tą myślą Trevelyan starał się potraktować swoje rany zaklęciem rozproszenia, wychodząc z założenia, że być może nałożono na nie urok, uniemożliwiający standardowe leczenie.
W końcu, coraz bardziej poirytowany, chciał je po prostu zasłonić iluzją. Cholera, przecież to musiało się udać!
Udało ci się tyle, że wyglądasz jak…
Jeż z wyrwanymi kolcami? Tarcza strzelnicza? Żadne z tych skojarzeń nie poprawiało mu nastroju.

Nie waż się mnie teraz rozczarować, fereldeńska suko. Nie po tym wszystkim.


*

Pamiętał, jak jeden z orlezjańskich malarzy próbował wcisnąć mu malowidło przedstawiające jego samego oraz królową Elissę, spacerujących po pałacowym ogrodzie w Denerim. Dzieło zachowywało pogodny, pozbawiony zbędnej pretensjonalności klimat; niebo, namalowane kilkoma pociągnięciami pędzla, urzekało swoim pogodnym błękitem, zaś postacie uwiecznione na pierwszym planie mogły równie dobrze uchodzić za parę przyjaciół, odzianą w wyjątkowo ozdobne szaty. Ich rysy zostały oddane z budzącą podziw precyzją; Leir bez problemu rozpoznał w blondynie samego siebie.
Tak. To było prawdziwe arcydzieło.
Stwórca świadkiem, jak wiele kosztowało go powstrzymanie chęci posłania nieszczęsnego artysty na szubienicę.
Nie zmieniało to faktu, że wspólne marsze wojsk Fereldenu i Inkwizycji były całkiem przydatne w budowaniu wizerunku na scenie politycznej. Choć wiązała się z tym całkiem skomplikowana procedura logistyczna, częstokroć utrudniana przez lawiny śnieżne, dotychczas nie doszło do żadnego poważniejszego incydentu; władcy mieli zaś niepowtarzalną okazję, by porozmawiać w cztery oczy bez wysyłania w tym celu specjalnych poselstw. Możliwość zaprezentowania się ludowi w atmosferze przyjaźni i współpracy stanowiła dodatkowy atut, z którego wielokrotnie korzystali.
Żyć, nie umierać, co?
W praktyce jednak Leir musiał przyznać, że ten specyficzny układ, który łączył go z królową już od wielu miesięcy, stawał się coraz bardziej męczący. Rzecz jasna, istniało mnóstwo tez mogących uzasadnić to stwierdzenie, na czele z faktem, iż Elissa Theirin najpewniej oberwała po głowie o parę razy za dużo. Przede wszystkim jednak… na Stwórcę, czyżby sam zaczynał czuć znużenie?
Żył w strachu. Strachu przed przeciwnikiem, którego nie był w stanie pokonać na własnych zasadach. Bólu, jaki odczuwał, gdy Kotwica postanawiała przypomnieć o własnym istnieniu - zwykle bez ostrzeżenia, promieniując światłem i uczuciem wsadzania ręki do ogniska. I cholernej samotności, nawet, jeśli na każdym kroku towarzyszyły mu dziesiątki osób.
Zabawne, jak mocno to teraz odczuwał, zupełnie, jakby wcześniejsza euforia, związana z nagle otrzymaną wolnością, uniemożliwiała mu trzeźwą ocenę własnej sytuacji. Jeszcze zabawniejszym był jednak fakt, że, biorąc pod uwagę własną historię, to właśnie Elissa powinna go najlepiej rozumieć.
I być może tak było. A jednak nie potrafił o niej myśleć, nie wzdrygając się z obrzydzenia.
Nie chodzi o iluzję. Chodzi o… nią całą.
Miała duszę przegniłą o wiele bardziej, aniżeli ciało. I nawet się z tym nie kryła.
Rzecz jasna, nie mógł jej tego powiedzieć prosto w twarz. Starannie unikał jednak wszelkich sytuacji, gdy mieliby zostać pozostawieni samym sobie - zwykle ograniczał się do straży przybocznej (z której, o ironio, przecież sam wcześniej rezygnował), a także towarzystwo zaufanego doradcy.
Rozmawiali przecież o losach całego świata, prawda? Komu mógłby ufać w zakresie polityki zagranicznej, jeśli nie własnej Ambasador, lady Josephine Cherette Montilyet?
Josephine.
Wyróżniał ją na tle swoich pozostałych doradców i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie chodziło tylko o to, że osobiście preferował rozwiązywanie problemów poprzez słowo, aniżeli bardziej lub mniej otwarte przelewanie krwi. Ba, chyba nawet sam fakt, że lady Montilyet posiadała gruntowne wykształcenie w zakresie dyplomacji, o którym sam mógł zaledwie pomarzyć, nie odgrywał tu kluczowej roli - choć początkowo właśnie tak próbował uzasadniać część podjętych przez siebie decyzji.
Lady Montilyet była bodaj jedyną osobą, która budziła w Leirze szczery podziw. I co więcej, nie raniła przy tym ambicji Inkwizytora.
Cud? Przypadek? A może wdzięk, który towarzyszył jej na każdym kroku? Choć wielokrotnie zwracała uwagę na popełnione przez Herolda błędy, krytyka ta nigdy nie budziła w nim głębszej urazy. Chciał wiedzieć wszystko, co mogło mu pomóc w skutecznym sprawowaniu władzy. Lady Montilyet była skarbnicą pożądanej przez niego wiedzy.
Wyjątkowo uroczą skarbnicą.
Zapraszanie Ambasador do rozmów z królową pozwalało mu zatem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Josephine wydawała się całkowicie niezrażona postępowaniem królowej, która z kolei otwarcie ignorowała zasady protokołu dyplomatycznego. Poczucie bezkarności? A może zamierzona przekora?
Ha. Może nawet sam ją o to spyta? To, że spotkają się w cztery oczy było przecież więcej, niż pewne.
Dalej masz z tego profit, Trevelyan. Nie schrzań tego.

 - Leir!
Przez chwilę miał wrażenie, że się przesłyszał; zmarszczył brwi, przewracając ciało na bok i nasłuchując źródła głosu.
Był w swoim namiocie; w półmroku dostrzegał zarys mebli i porozrzucanych po stole przedmiotów. Drzwi do namiotu, doskonale widoczne z posłania Inkwizytora, pozostały nietknięte. To jednak o niczym nie świadczyło, prawda?
 - Leir!
Wstał powoli, narzucając na siebie dodatkową barierę ochronną. Część zaklęć prewencyjnych towarzyszyła mu przez całą dobę; opcja ich utrzymywania bez uszczerbku na własnej energii stanowiła jeden z niewielu profitów posiadania Kotwicy. Drugim była możliwość wykorzystania jej w roli oświetlenia.
Nie ostrzegaj przeciwnika.
Niemalże bezszelestnie podszedł do wyjścia, aż w końcu dzieliło go od niego kilka kroków; wtedy uniósł płachtę jednym, zdecydowanym ruchem magii.
Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to długi, znajomo wyglądający warkocz.
Na Stwórcę. Naprawdę…?
 - Elissa... - Zmarszczył brwi, powoli zmniejszając dzielący ich dystans. - Ty tutaj?
Poważnie cię to dziwi, skoro sam do niej nie przyszedłeś?
Co ciekawsze, królowa miała na sobie zbroję, a u boku - miecz, szczęśliwie schowany w pochwie. Teraz, w tym stalowym okuciu, wydawała się groźniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej - i, sądząc po jej delikatnym uśmiechu, doskonale o tym wiedziała. Jakim cudem zdołała przekraść się do najlepiej strzeżonego namiotu w obozie, z takim żelastwem na plecach? Demony? Kolejne iluzje?
Leir poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, wstrząsa nim, niczym zaklęcie.
Durniu. Ty dalej…?
 - Chodź. - Elissa skinęła na niego ręką, najwidoczniej nie zamierzając bawić się w
grzecznościowe formułki. - Chcę się przejść.

“Spacer” miał być w istocie “zwiadem”. Najwidoczniej Theirin nie uznała za konieczne poinformowanie Trevelyana o swoim prawdziwym celu.
Opuścili obóz niezauważeni; Leir sam nałożył na siebie oraz swoją towarzyszkę kilka pospiesznych iluzji, mimo że najwidoczniej nie było to już potrzebne. Zakładał, że demony, wspierające Elissę na każdym kroku, stworzyły jakiś urok, uniemożliwiający reakcję wartownikom; jednak mimo, iż wysyłał zaklęcia sondujące w niemalże wszystkich kierunkach, nie potrafił nimi uchwycić niczego konkretnego.
Na Stwórcę. Jakim cudem ta ruda wariatka zdołała poskromić tak wielką moc?
Pytanie brzmi raczej: za jaką cenę.
Zerknął na Elissę. Brnęła przez śnieg, co najmniej, jakby ten nie istniał; jakby naprawdę była młodą kobietą w pełni sił, zdolną do samodzielnego dźwigania ekwipunku tak ciężkiego, jak ona sama. Leir nie zamierzał zdobywać się na podobne akty bohaterstwa - proste zaklęcie torowało mu drogę, umożliwiając względnie szybki, równostajny marsz. W gruncie rzeczy, mógł zaproponować Theirin to samo rozwiązanie, prawda?
Zrezygnował. Do diabła z tym.
 - Czego właściwie szukamy, Elis?
Kobieta zerknęła na niego przez ramię. Z tego miejsca nie mogła już dojrzeć obozu; zawędrowali głęboko między drzewa, tak wysokie, że przysłaniające całe niebo. Tylko kolejnym zaklęciom sondującym zawdzięczał fakt, że nie potknął się o żaden z wystających korzeni; próba stworzenia magicznego źródła światła została potraktowana pełnym furii syknięciem.
 - Zwrócisz ich uwagę, Trevelyan!
“Ich”. Strach pytać, kogo miała na myśli.
Jakby czytając w myślach Inkwizytora, Elissa przystanęła, rozglądając się po okolicy. Niecierpliwym ruchem odgarnęła z twarzy pasmo włosów.
 - Zaraz będziemy przy jeziorze.
Leir zmarszczył brwi. Z raportów dostarczonych zarówno przez inkwizycyjnych, jak i fereldeńskich zwiadowców wynikało, że w okolicy znajduje się tylko jeden zbiornik wodny zasługujący na tę nazwę - a bezpośrednio przy nim rozbiła swój obóz niewielka grupa Venatori.
Nieszczęścia zawsze chodzą armiami, Trevelyan.
Wątpliwe, by zawędrowali tak daleko, aby wyjść poza obszar zwiadowców. A skoro tak…
 - Chcesz zapolować na Venatori, Elis?
Mógłby przysiąc, że królowa uśmiechnęła się w odpowiedzi.
 - A co to dla nas?
Chyba raczej “Co to dla ciebie”?
Westchnął w duchu. Oczywiście, w razie ewentualnego starcia ich szanse pozostawały całkiem wysokie - mieli przecież po swojej stronie moce, o jakich innym śmiertelnikom nawet się nie śniło. Skłamałby też twierdząc, że nigdy nie brał udziału w walce - sama Kotwica zmuszała Leira do walki w pierwszym szeregu żołnierzy. To była konieczność, z którą nie dało się polemizować.
Teraz jednak sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Mieli dobrowolnie, sami z siebie, narazić się na ryzyko, potencjalnie pozbawiając obie armie głównodowodzących - i to w imię czegoś, co wyglądało na najzwyklejszą zabawę znudzonej życiem kobiety przed czterdziestką.
Jak to szło? “Nie schrzań tego”?
Elissa ruszyła dalej, a Leir, po krótkiej chwili wahania, zdecydował się podążyć za nią. Do diabła, charakter tej kobiety irytował go coraz bardziej - i nawet wizja zysków, zarówno tych potencjalnych, jak i jak najbardziej realnych, ledwo powstrzymywała go przed trzaśnięciem jej zaklęciem prosto w głowę. Nie zamierzał ryzykować własnym życiem dla jej rozrywki, to więcej, niż pewne.
Śmiało. Idź przodem.
Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli, powinien być w stanie uciec do obozu, a przynajmniej zwrócić na siebie uwagę wartowników.
Prawda?

 - Ej. Nie ma ich tak dużo.
Zatrzymali się po tej samej stronie jeziora, po której Venatori rozbili swoje obozowisko; z tej odległości Trevelyan bez problemu rozróżniał ich charakterystyczne, jasne szaty. Przypadek sprawił, że on i Elissa pozostali niedostrzeżeni - ścieżka, którą nadeszli, została częściowo zasłonięta przez sporych rozmiarów kamień, przy którym Theirin uklękła, dyskretnie obserwując przeciwnika.
Jakim cudem porusza się tak sprawnie w tej cholernej zbroi?
Nie poszedł w jej ślady; zamiast tego zatrzymał się tuż przy drzewach, zachowując bezpieczny dystans. Zrezygnował z jakichkolwiek zaklęć kamuflujących - machinacje magią zapewne raczej przyczyniłyby się do jego wykrycia, aniżeli zapewniły bezpieczeństwo.
 - Jest ich paru. I jeden troll. - Słyszał szept Elissy, zupełnie, jakby kobieta stała tuż
obok niego. - Hej. Damy radę.
Skrzywił się.
 - Dobrze pamiętam, że to miał być zwiad? - mruknął, nie dbając o to, czy rozmówczyni jest w stanie go usłyszeć. Ostatecznie, od czego miała swoje demoniczne sługi? - Zwiad, bez uwzględnienia jakichkolwiek działań, poza obronnymi?
 - Dobrze pamiętasz. - Elissa zawahała się, w końcu przenosząc wzrok na Leira. - Ale… Damy radę. Zobacz. Nie jest ich dużo.
Inkwizytor przewrócił oczyma.
 - Nie dbam o to, czy jest ich pięć, czy pięćdziesiąt, Elis. To z całą pewnością nie jest jedyna grupa w okolicy.
Robił za głos rozsądku, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nic nie wskazywało jednak, by zdołał nim przekonać swoją rozmówczynię.
 - Leir… - mruknęła, gładząc od niechcenia rękojeść swojego miecza. Gest ten niepokojąco przypominał dotyk dłoni, które Trevelyan czuł na własnych plecach kilka dni temu. - Wiesz, jak dawno nikogo nie zabiłam w walce?
Na litość Stwórcy!
 - Złapiemy ci elfa i uzbroimy go w kijek. - Nie mógł pozwolić sobie na otwarte okazanie irytacji. Nie znajdowali się w miejscu zdatnym do przeprowadzania tego rodzaju dyskusji; na dobrą sprawę, nie powinni tu przebywać w ogóle. - Idziemy, Elis.
 - Mogę zapewnić nam bezpieczeństwo. Demony nas ostrzegą, jeśli ktoś…
 - Idziemy, Elis.
Na potwierdzenie swych słów obrócił się na pięcie, zmierzając w kierunku obozu.

Nie zrobił więcej, niż kilka kroków. Chwilę potem usłyszał krzyk.

Naprawdę zamierzał uciec.
Zatrzymało go zaklęcie, bariera oddzielająca intruzów od bezpiecznej leśnej gęstwiny. Czar był prosty, barbarzyński wręcz, jednak jego zniszczenie wymagało przynajmniej kilku bezcennych sekund.
O kilka sekund za dużo.
Ryk. Ogłuszający, dziki, zwierzęcy.
Leir odwrócił się - i w ostatniej chwili odskoczył przed ciosem potężnej pięści, która wbiła się w miejsce, gdzie stał sekundę wcześniej. Ręka trolla uderzyła w ziemię, wyciskając w niej sporych rozmiarów koryto; chwilę potem uniosła się znów, przypuszczając ponowny atak na Trevelyana.
Cielsko trolla runęło na barierę ochronną, odbijając się od niej niczym piłka; stwór ryknął przeraźliwie, splunął gdzieś na bok i zaatakował ponownie, z furią, rycząc niczym wściekły bryłkowiec.
Na darmo. Szybka modyfikacja zaklęcia sprawiła, że potwór poleciał do tyłu, powalając swoim ciężarem kilka najbliższych drzew.
Idź do diabła!
Błyskawica wystrzeliła z dłoni Inkwizytora, pędząc prosto w kierunku stwora; choć uderzyła w niego z całym impetem, nie zrobiła jednak na nim spodziewanego wrażenia.
Cholera. Ile mocy trzeba, by powalić to cielsko?
Elissa! Gdzie jest ta ruda suka?!
Słyszał jej krzyk, jej… śmiech? Ach, do diabła, nie miał czasu rozglądać się za tą wariatką!
Troll ruszył do ataku.
Szarżował zbyt szybko, by Leir zdążył zareagować; stwór trafił w Inkwizytora, odrzucając go przed siebie. Pospiesznie aktywowana bariera zdołała zamortyzować większość obrażeń; mimo to, Trevelyan poczuł, jak jego kręgosłup trzeszczy, tylko woli Stwórcy zawdzięczając, że nie pękł na kilka kawałków.
Bariera ciągnęła go w dół. Zacisnął zęby, zmuszając swoje ciało do lewitacji, utrzymując bezpieczny dystans od przeciwnika. Wtedy zaatakował po raz drugi.
Tym razem celował w oczy.
Pomysł okazał się skuteczny; troll zawył, przyciskając dłonie do swych ślepi, miotając się i kręcąc, jak rozhisteryzowane dziecko. Jego ryk z pewnością zdołał już zaalarmować stacjonujących nieopodal żołnierzy; ba, cholera, pewnie dotarł i do samego Orzammaru.
Celuj w gardło!
Trafił za drugim razem. Troll upadł, charcząc przeraźliwie, na przemian zaciskając grube palce to na swoim gardle, to unosząc je wyżej, w okolice wypalonych piorunem oczu. Leir nie miał zamiaru go dobijać.
Gdzie ona…?
Widział ją. W chwili, gdy odszukał ją wzrokiem, ruch jej miecza odrąbał jakiemuś Venatori głowę.
Nie zabiła ich wszystkich. Demony zrobiły to za nią.

Stwórco.
Pozwolił zaklęciu, by przeniosło go z powrotem na ziemię. Bariera zamigotała wokół jego palców, niczym pierwsze gwiazdy na zimowym niebie; chwilę potem zniknęła całkowicie. Nie zwrócił na to większej uwagi.
Elissa.
Stała tam, oparta na mieczu, wbitym w ziemię obok ciała jednego z żołnierzy Koryfeusza. Przez chwilę miał wrażenie, że jest ranna; dopiero po paru sekundach zrozumiał, że drżenie królowej nie jest wywołane niczym innym, aniżeli najczystszym śmiechem.
Elissa chichotała. Chwilę potem roześmiała się na całe gardło.
 - Jesteście zadowolone, skurwysyny?!
Do kogo ona mówiła? Do demonów? Kolejnych dziwnych sił, którym sprzedała samą siebie?
Bez względu na prawdę, odpowiedziała jej tylko cisza.
Leir zaklął w duchu.
A gdyby tak ją zabić?
Czy był w stanie? Miał moc. Miał Kotwicę.
Znamię, które odzywało się, gdy samo miało na to ochotę. Świetny pomysł, Trevelyan.
Ruch Elissy wyrwał go z rozmyślań. Królowa wyprostowała się, podniosła miecz, ocierając go o szaty jednego z trupów; następnie wsadziła broń do pochwy, znów gładząc jej rękojeść przez dłuższą chwilę. Uniosła głowę, spoglądając na Leira; nawet w ciemności był w stanie dostrzec jej gorączkowo świecące oczy.
 - Jesteś ranny, Trevelyan?
Ból pleców nie znikał, tępy, choć zapewne niegroźny. To zimno nie dawało o sobie zapomnieć.
 - Nie. A ty?
Pokręciła głową. Jej krok był wolny i nieco chwiejny.
 - Wiesz, kiedy ostatni raz było mi tak dobrze? - spytała cicho, gdy dzieliło ich zaledwie wyciągnięcie ręki. - Kiedy my…
Nie skończyła. Na szczęście.
Teraz mógł przyjrzeć się jej uważniej. Widział czerwoną twarz i włosy zlepione od krwi i potu, ledwo muśnięte przez intensywnie padający śnieg. Widział zbroję zbryzganą posoką i pokracznie wygiętą w okolicach ramienia. Najwidoczniej jednak nie utrudniało to królowej ruchów.
I widział jej oczy. Wbite prosto w jego twarz.
Nie zareagował, gdy Elissa wyciągnęła rękę w jego stronę. Płynnym, choć dziwnie wolnym ruchem królowa chwyciła za brzeg jego peleryny, utrzymującej się na ciele Inkwizytora tylko dzięki zapięciu pod szyją. Oszczędnym ruchem zgarnęła z niej resztki śniegu, po czym, dalej w nienaturalnie wolnym tempie, narzuciła ją z powrotem na ramiona Inkwizytora.
Czy to ten moment, w którym powinien odrąbać jej ręce?
Po chwili wahania to samo zrobiła z kapturem, który odrzucił już jakiś czas temu. Wydawało się, że to zaprząta całą jej uwagę; dopiero, gdy skończyła, Theirin znów przeniosła wzrok prosto na twarz blondyna.
Sądząc po grymasie jej ust, mogła powstrzymywać się zarówno przed opluciem go, jak i wbiciem noża między żebra.
 - Zimno jest, Trevelyan. Nie życzę sobie, żebyś smarkał mi w pościel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz