sobota, 12 maja 2018

Tom 2: 16

Nie zdawał sobie sprawy z jego obecności.
Ile właściwie czasu minęło, od kiedy się poznali? Dni mijały niepostrzeżenie, niemalże bliźniacze, skoncentrowane głównie na tym, by wszyscy powrócili do Podniebnej Twierdzy cali i zdrowi - i to jak najszybciej. Nieustannie wyglądali każdego potencjalnego zagrożenia, począwszy od wojsk Elissy, poprzez zbłąkane elfy, skończywszy na czymś, czego Dorian nawet nie zamierzał sobie wyobrażać.
Nie było czasu na prywatę. I na wyliczenia, nawet te niezbyt skomplikowane; niemniej jednak, mógł spokojnie przyjąć, że podróżowali razem nie dłużej, niż kilka tygodni.
Zbyt mało, by sobie zaufać. By naprawdę siebie zrozumieć.
Początkowo odnosił wrażenie, że Reynard całkowicie ignoruje tę skądinąd logiczną konkluzję. Mówił dużo, chętnie odpowiadając na pytania, nawet te odnoszące się bezpośrednio do niego; co więcej, po przyzwyczajeniu się do szybkości wypowiadania kolejnych słów i przytłaczającego, orlezjańskiego akcentu - były to opowieści o niezwykłej sile przyciągania. Zapewne właśnie one sprawiały, że Arien, na przekór poleceniom ojca, praktycznie nie odstępował Templariusza na krok; i tylko Leir, z konsekwencją godną lepszej sprawy, zachowywał tyleż psychiczny, co czysto fizyczny dystans.
Leir. Ech, na litość Stwórcy…
Wcale nie chcesz zrozumieć tego człowieka, prawda? Przez sam fakt bycia Templariuszem chciałbyś go zrównać z ziemią?
Z czasem zrozumiał jednak, że wcale nie idzie mu lepiej. Pozornie pogodne odpowiedzi, okraszone dodatkowym uśmiechem i kilkoma zręcznie rzuconymi żartami, w istocie umiejętnie omijały pewne obszary, do których Reynard nigdy nie pozwalał im dotrzeć.
Rodziny, nie licząc historii ze zdecydowanie odległej przeszłości, znacznie poprzedzającej wydarzenia w Kirkwall.
Planów na przyszłość, tak tę odległą, jak i bliską, która nadejdzie po odstawieniu ich do siedziby Inkwizycji.
I miłości. Choć o to mag nigdy nie odważył się zapytać wprost.
Nie mówi nam wielu rzeczy.
To wcale nie było tak, że śledził każdy jego ruch. Czy to z poszanowania dla prywatności Orlezjańczyka, czy to ze względu na dobre wychowanie - naprawdę starał się ignorować sytuacje, gdy Templariusz oddalał się na stronę, bynajmniej nie w celach spełnienia potrzeb fizjologicznych.
Modlił się. Codziennie, po cichu, schowany za Wrzecionem tak, by Inkwizytor nie musiał go oglądać. Nic nie wskazywało na to, by Reynard obawiał się konfrontacji z Heroldem Andrasty, z całą pewnością jednak próbował jej uniknąć. Czy była to kwestia rozsądku, czy może to sam Leir poruszył o jedną wrażliwą strunę za dużo - tego Dorian nijak nie umiał ocenić.
Czasem de Vauban po prostu patrzył. Wbijał wówczas wzrok w jakiś odległy, ale chyba zupełnie przypadkowy punkt, odpływając gdzieś myślami, a przekorny, tak charakterystyczny dla niego uśmiech znikał z jego twarzy, zastąpiony jakimś dziwnym grymasem. Zupełnie, jakby wszystkie stare rany otwierały się na nowo. Jedna po drugiej.
Krew na jego ubraniu…
Widział to; jak od czasu do czasu Templariusz krzywił się boleśnie, gdy ciało odmawiało mu posłuszeństwa, jak utykał, uparcie próbując zamaskować ten fakt przed towarzyszami. Szybko wyszło też na jaw, że mężczyzna nie dostrzega pojedynczych kolorów; świat jawił mu się w bieli, czerni i niezliczonych odcieni szarości. Bez względu na przyczynę tego stanu, musiał on trwać już od jakiegoś czasu, Orlezjańczyk bowiem praktycznie nie dawał po sobie poznać własnego upośledzenia. Dopiero bezpośrednia konfrontacja z różnokolorowymi tkaninami zmuszała go do szczerości.
Szczerość. Wydawało się, że to jedna z głównych cech Templariusza, ale…
...ale obawiasz się, że Leir może mieć rację?
Może nie szalejmy aż tak, co?
...ale liczba niewiadomych rosła, a wraz z nią - paląca ciekawość.
I tylko dlatego zachowujesz się jak podglądacz z najtańszych romansów?
Pogratulować, Dorianie Pavus. Ojciec byłby z ciebie dumny.


Nigdy wcześniej nie widział tylu blizn.
Nic nie wskazywało na to, by Reynard zdawał sobie sprawę z jego obecności; siedział na jakimś głazie, częściowo zanurzonym w wodzie, jakby obserwując brodzącego po płyciźnie bryłkowca. Tuż obok, na stosunkowo grubej gałęzi, wisiały jego ubrania, buty zaś zrzucił bezpośrednio na ziemię, najwidoczniej ignorując ryzyko ich zabrudzenia. Jedynie siodło Wrzeciona, wraz ze wszystkimi jukami Templariusza, spoczywało nieco dalej, w bezpiecznym od wody miejscu, najwidoczniej zbyt cenne, by narazić je na uszczerbek.
Dlaczego? To kwestia lyrium, bezcennych ziół, czy pospolitego jak dziury na trakcie sentymentu?
Jak na wojownika, Templariusz był stosunkowo niski i niezbyt barczysty, jednak linia jego mięśni pozostawała doskonale wyraźna. Na jej tle blizny wyglądały niemalże niczym osobliwa mutacja; szczególnie te na plecach przypominały skorupę, parodię jeża o krótkich, dziwacznie powyginanych kolcach. Takie same ślady, choć w zdecydowanie mniejszej intensywności, pokrywały całe ciało de Vaubana, ba, nawet charakterystyczna szrama na twarzy zdawała się mieć dokładnie to samo pochodzenie.
Jaka broń mogła zadawać takie obrażenia? I, przede wszystkim - kto ją trzymał?
Patrzył na Templariusza. Przedstawiciela Zakonu, który, na litość, nijak nie przypominał tych, których przez wiele lat obserwował we własnej ojczyźnie.
Gdyby tak jeszcze rozum Leira nie wyłączał się spektakularnie, gdy tylko chodzi o Templariuszy…
Cóż. Lepiej dla wszystkich, że go tu nie ma, nieprawdaż?

- Wszyscy Tevinterczycy chowają się po krzakach?
Odległość dzieląca go od źródła głosu, połączona z mocnym, orlezjańskim akcentem sprawiła, że niemal nie zrozumiał pytania. Chwilę później jednak mężczyzna odwrócił się w jego stronę i uśmiechnął lekko, z przekorą, ignorując mruknięcie Wrzeciona, które mogło oznaczać… absolutnie wszystko.
Może i faktycznie jest w nim coś z bryłkowca?
Dorian odchrząknął cicho.
- Staram się wyróżniać na tle swoich rodaków pod każdym względem - przyznał, po chwili podchodząc nieco bliżej rozmówcy.
Blizny. Cała sieć blizn przecinających idealnie zarysowane mięśnie, chaotycznych i niezwykle równych zarazem, niemalże identycznych. Starych, a jednak wciąż żywych.
- Wszystko w porządku, Rey?
Odpowiedział mu uśmiech. Nie oczekiwał niczego innego.
- Ja tylko wyglądam tak żałośnie. Wszystko jest w porządku.
- Ech, nadinterpretujesz. - Tevinterczyk pokręcił głową. - Po prostu… widziałem, że utykasz. Mocniej, niż… od czasu do czasu, gdy ci się to zdarza.
Templariusz westchnął.
- To nic poważnego. Naprawdę.
Jasno dawał mu do zrozumienia, że to nie jego sprawa, nieprawdaż? Czemu zatem…
- Reynard… - Jeszcze mógł się wycofać. Pójść po rozum do głowy, machnąć ręką i poszukać Leira, choćby po to, by upewnić się, że jego przyjaciel, a jednocześnie przywódca Inkwizycji, nie spadł jeszcze z konia, ani nie wpakował się w żadne kłopoty.
Jakim cudem tak inteligentny człowiek może być taką skończoną sierotą?
- Reynard… Kto ci to zrobił?
Widział, jak mięśnie Orlezjańczyka napięły się, zupełnie, jakby słowa maga były ciosem, który należało odbić. Niczym połączony niewidzialną więzią, Wrzecion zawarczał donośnie, ostrzegawczo; spojrzenie, które posłał Dorianowi, teoretycznie powinno zwalić Tevinterczyka z nóg.
Zabawne. Choć musiał przyznać rację Leirowi i stwierdzić, że ten dziwny stwór faktycznie wygląda jak przerośnięta krowa - nie mógł oprzeć się wrażeniu, że patrzy na w pełni świadomą, rozumną istotę, w niczym nie ustępującą ludzkiemu intelektowi. Człowieka, który z jakiś przyczyn nie zamierza odezwać się do niego bodaj słowem.
Niech cię cała magia tego świata, żebyś nigdy nie był tak paskudny jak on, Pavus.
- A mówiąc “to”, masz na myśli…
- Kto sprawił, że twoje ciało odmawia ci posłuszeństwa, jeśli je przeforsujesz. Kto sprawił, że nie widzisz kolorów… i kto zrobił ci to. - Przejechał dłonią po policzku w, jak zakładał, wystarczająco jednoznacznym geście. - Nie pytaj, dlaczego sądzę, że zrobiła to jedna osoba. Czuję, że mój znakomity instynkt mnie nie zawodzi.
Reynard zaśmiał się cicho.
- Poniekąd. - Musiał poruszyć stopą; do uszu maga doleciał cichy, charakterystyczny szum wody. - Szkoda, że nie umiem tego potwierdzić i powiedzieć, ilu było katów. Mogę tylko zapewnić, że wszyscy pochodzili z jednej grupy.
Dorian uniósł brwi.
- Katów?
De Vauban odpowiedział tym samym grymasem.
- To nie wygląda na ślady tortur, naprawdę? To w sumie pocieszające.
- Nie, to… - Cholera. Choćby dorównywał Leirowi w śliskich i nieszczerych słówkach, wypowiadanych w razie potrzeby, nie potrafiłby zaprzeczyć tak oczywistym faktom. - Czy to byli Templariusze, Rey?
Przez chwilę miał wrażenie, że nie otrzyma odpowiedzi; że de Vauban przymknął oczy tylko po to, by dać mu kilka sekund na zostawienie go w spokoju. I niewiele brakowało, by zrealizował tę niemą prośbę.
- Słono zapłacili za wszystko, co zrobili. - Mówił cicho, ledwo słyszalnie, znów wzburzając taflę wody leniwym ruchem stopy. - Nie z nawiązką, niestety. Ale… słono.
Dlaczego sformułował kolejne pytanie w ten sposób?
- Czy ktoś się o tym dowiedział?
Znów uśmiech. Zabawne, jak wiele nastrojów Templariusza mógł wyrazić ten prosty grymas. Całą radość. Całą sympatię.
Cały ból i całą gorycz, tłumione gdzieś głęboko, tak, aby nie przedostały się do świata zewnętrznego, choćby miały go zeżreć od środka.
- Cały świat. Wybacz ten brak skromności.


***

Tysiące głosów. Tysiące szeptów, gróźb i niespełnionych obietnic.

Przyszły po paru dniach podróży, tuż po tym, jak opuścili strefę, którą sześć lat temu skaził własną mocą. Początkowo nawiedzały go tylko we śnie - otaczały z każdej strony, napierały na umysł, szeptały nieustannie, ignorując fakt, że nie miał czas ich zrozumieć.
Zawsze posługiwały się dalijską mową.
Początkowo uznał je za symptom powrotu Fen’Harela; działał instynktownie, gromadząc całą z trudem nagromadzoną energię i próbując wyprzeć je ze swojego umysłu. Ta instynktowna reakcja nieomal kosztowała go utratę sieci zaklęć, nad którą pracował od paru dni; szczęśliwie jednak konstrukcja, choć zachwiana w podstawach, utrzymała swoją stabilność. A głosy nie odeszły.
Szybko zrozumiał swoją pomyłkę. Znał te westchnienia, ten śmieszny akcent, chociaż miał niewiele okazji, by dokładnie się w niego wsłuchać. Te dziwne głosy, tak nieróżniące się od siebie, towarzyszyły mu stosunkowo krótko; zamilkły tuż po pokonaniu Koryfeusza, najwidoczniej stłumione przez jednostkę.
Nie łudź się, że już nigdy go nie spotkasz, Trevelyan.
Głosy ze Studni Smutków. Wiedza tysięcy elfów zebrana w jednym źródle - i przyjęta przez niego w czasach, gdy w gruncie rzeczy nie posiadał żadnego luzu decyzyjnego. Nawet teraz, z perspektywy lat, musiał przyznać, że przyjęcie tak dziwnej i tak obcej mocy było skrajną głupotą; doskonale pamiętał też kłótnię, którą stoczył z Dorianem, nie zgadzającym się na podjęcie tak wysokiego ryzyka.
Nie miał wyboru, a fakt, że Morrigan zniknęła niedługo potem, ostatecznie utwierdził go w tym przekonaniu. Ot, jeszcze jedna rzecz, którą musiał zrobić, by uratować świat przed oszalałym magistrem.
Cholera. Kto lub co na tym świecie miało tak czarne poczucie humoru, by robić bohatera z kogoś takiego, jak on?
Nie mam czasu się nad sobą użalać.
Głosy, początkowo nawiedzające go wyłącznie we śnie, z czasem zaczynały towarzyszyć mu także w rzeczywistości. Nie powiedział o tym fakcie Dorianowi - tak jak i o wielu rzeczach, o których jednak, do diabła, trzeba będzie przecież porozmawiać - tym bardziej nie zająknął się słowem przed Reynardem. Miał poważne wątpliwości, by byli w stanie udzielić mu faktycznej pomocy; tyczyło się to zwłaszcza Templariusza, który przecież, jak wszyscy mu podobni, mógłby tę moc co najwyżej stłumić. Zniszczyć.
Te przeżarte lyrium kreatury nie nadawały się do niczego innego.
Tymczasem ta dziwna energia sprawiała wrażenie niegroźnej. Ba, nazwanie jej energią w gruncie rzeczy nie oddawało sedna sprawy; przypominała raczej ulotną aurę, dziwny  obłok, pozbawiony sił witalnych, a przecież niewątpliwie żywy. Co więcej, ten specyficzny byt zdawał się nie odstępować maga na krok - i choć nie przejawiał żadnej samoistnej aktywności, żywo reagował na każde jego zachowanie.
Tysiącem szeptów. Tysiącem… wskazówek.

Szkoda tylko, że żadna z nich nie zawiera porady, jak zachować anielską cierpliwość.

- Chcesz odpocząć?
- Nie!
Wyraz twarzy Ariena prowadził do całkowicie odmiennych wniosków. Chłopiec zmarszczył czoło nieomal do granic możliwości; ręce drżały mu wyraźnie, nie tyle z ogromu energii, który musiał udźwignąć, co ze skupienia, jakiego wymagało od niego postawione przez ojca zadanie.
Splot po splocie. Element po elemencie.
Leir zmarszczył brwi.
- Nie prosiłem cię o iluzję sera z dziurami.
- To nie jest ser!
Wiązki zaklęć, idealnie proste promienie światła, które Arien miał utrzymać między dłońmi, w przeciągu paru minut zdążyły nabrać wysoce osobliwych kształtów. Najwyższa z nici wygięła się niczym ogon komety, finalnie wracając jednak do właściwego punktu na dłoni dziecka; ta niższa drgała zaś spazmatycznie, zupełnie, jakby szukała okazji, aby wystrzelić jak najdalej.
Ostatnia przybrała kształt półokręgu, wystarczająco szerokiego, by Inkwizytor zdołał przełożyć przez niego dłoń i szturchnąć syna w brzuch.
- Aha. W takim razie nie mam pytań.
- To tak ma być - oświadczył z mocą Arien, hardo odwzajemniając przy tym wzrok ojca. Nie zdołał jednak całkiem ukryć dyskretnych ruchów dłońmi; najwidoczniej, wbrew własnym słowom, próbował jednak nadać strumieniom pożądany kształt.
Nie ma sensu pytać, po kim to odziedziczył, prawda?
Milczał więc; zamiast tego niewielką, subtelną wiązką magii dyskretnie zmusił dzieło swojego syna do przybrania właściwego kształtu. Wiązki światła, które Arien podtrzymywał między swoimi dłońmi, były banalną iluzją, nie wymagającą większego ładunku energetycznego. Do ich dłuższego utrzymania niezbędny był jednak odpowiednio duży stopień koncentracji.
I właśnie na tym polegał problem.
Arien był silnym magiem, co do tego Inkwizytor nie miał najmniejszych wątpliwości. Moc falowała wokół dziecka w silnych impulsach, które, jak należało oczekiwać, z czasem miały ulec wzmocnieniu; pozostawały w tym jednak całkowicie nieprzewidywalne, a jakakolwiek próba zapanowania nad nimi prowadziła do równie nieoczekiwanych rezultatów.
To kwestia charakteru. Zapalczywości, impulsywności… Cholera, to przecież dziecko.
Dziecko, które w każdej chwili mogło zrobić krzywdę wszystkim wokół. A przede wszystkim sobie.
Szczęście w nieszczęściu, ta sytuacja stanowiła pretekst do przeprowadzenia rozmowy z Dorianem, bodaj pierwszej od… zdecydowanie dłuższego czasu. Tevinterczyk, najwidoczniej świadom, iż żaden z nich nie jest gotowy na bardziej osobiste wynurzenia, ograniczył się do przekazania najistotniejszych informacji, co w praktyce oznaczało, że nie powiedział mu niczego, czego nie zdołałby sam zaobserwować.
Arien nie panował nad mocą. Co więcej, w ogóle nie chciał tego robić, zupełnie, jakby ten wszechobecny chaos po prostu współgrał z jego naturą.
Ale bardzo chciał zaimponować ojcu.
I tylko dlatego jeszcze stąd nie uciekł.
- No, już lepiej. - Istotnie, wiązki energii, nakierowane subtelnym zaklęciem starszego Trevelyana, wróciły na swoje miejsce, trwając w idealnie równej linii. Sam Arien wydawał się raczej zaskoczony tym niespodziewanym sukcesem; po paru sekundach natychmiast się jednak zreflektował.
- Wiem - oświadczył poważnie, zawahał się jednak natychmiast, jakby rozważając kolejne słowa. Przez chwilę. - Mogę już…?
Odpowiedział uśmiechem. Musiał.
- Niech ci będzie.
Arien nie zwlekał, natychmiast niszcząc iluzję, którą z takim trudem stworzył; wydawało się, że ledwo powstrzymuje pełne ulgi westchnienie. Ciężko było powiedzieć, aby ćwiczenie jakkolwiek wpłynęło na rezerwuar energii młodego maga, a jednak, sądząc po minie i lekko zwilgotniałym czole, wymagało od niego o wiele więcej wysiłku, niż Trevelyan byłby skłonny przypuszczać; pełne cierpienia westchnienie w istocie tylko to potwierdzało.
Leir uniósł brwi.
- Tak ciężko było?
- Nie! Znaczy - Zawahał się znowu, czekając, aż ojciec kiwnie zachęcająco głową - ta iluzja jest słaba. Ale ona nie chce być prosta.
Ta złość. Pretensja do mocy, która nie chciała sama z siebie podporządkować się jego woli…
- To wszystko zależy od ciebie, Arien. Od twojego skupienia.
Chłopiec westchnął z irytacją. Zabawne, jak bardzo przypominał przy tym matkę; Josephine umiała zmieścić w tym jednym, prostym geście szeroką gamę negatywnych emocji, a w dodatku zrobić to z wdziękiem, którego mógł jej pozazdrościć cały orlezjański dwór. I absolutnie nikogo tym nie urazić.
Minęło sześć lat. To…
- Wolałem, jak wujek uczył mnie rzucania pocisków.
- Jesteś za duży na takie ćwiczenia. - Skąd wiedział, jak do niego przemówić? Czy to była kwestia dumy dziecka, tej jakże wrażliwej, nienaruszalnej godności, którą, na litość, sam dostrzegał u siebie? Czy po prostu wiedział, co nie uraziłoby jego samego wiele lat temu?
Chyba. Może.
Minęło tyle czasu…
- To żadna sztuka nadać energii jakąkolwiek formę i puścić ją przed siebie - ciągnął, wbijając wzrok w twarz Ariena. - Cały problem polega na tym, by ją przy sobie utrzymać. Związać i zmusić, aby ci towarzyszyła, w dokładnie takiej postaci, jaką jej nadasz.
Arien skrzywił się lekko.
- I dlatego mam tworzyć jakieś światełka?
- Uporaj się z tym, to przejdziemy do bardziej emocjonujących zadań.
Odpowiedziała mu cisza; chłopiec zacisnął usta, lekko, jakby nie chcąc dać po sobie poznać, jak bardzo irytuje go ta perspektywa. Zdecydował się pozostawić to bez komentarza; zamiast tego przeniósł wzrok na coś, co zajmowało część jego myśli, od kiedy tylko zatrzymali się na popas.
Część umysłu. Ile spraw naraz próbujesz ogarnąć, Trevelyan?
Początkowo nie był w stanie zrozumieć, dlaczego głosy Studni nasiliły się, szepcząc coś do niego z niespotykanym ożywieniem. Po prawdzie dalej nie potrafił pojąć tego w pełni; następnego dnia, gdy natężenie hałasu nie osłabło, ostatecznie zdecydował się za nim podążyć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że szepty, w sposób mniej, aniżeli bardziej udolny, próbowały wskazać mu drogę; wyostrzały się, gdy spoglądał w kierunku pobliskich drzew, krzyczały, gdy zaczynał iść w ich stronę.
Cholernie ryzykujesz, wierząc im na słowo. A może raczej na… ton.
Dotychczas nie zdarzyło się, by te dziwne duchy otwarcie wystąpiły przeciwko niemu; z drugiej jednak strony, biorąc pod uwagę samą ich naturę, uwzględniał fakt, iż mogą całkowicie odmiennie rozumieć pojęcie dopuszczalnego ryzyka. Ostatecznie jednak zdecydował się sprawdzić ten trop, co więcej, z Arienem u boku.
Głupota? A może po prostu niechęć do stracenia syna z oczu? Czasami miał wrażenie, że sam fakt istnienia tego dziecka nie znalazł jeszcze odpowiedniego zakotwiczenia w jego pojmowaniu rzeczywistości. Nawet, jeśli wspomnienia ciąży Josephine pozostawały tak wyraźne, jakby pochodziły sprzed zaledwie paru godzin...
Sześć lat.
Osobną kwestią pozostawał fakt, iż nie zamierzał zostawiać go z Templariuszem.
Dorian też spędza z tym skurwysynem za dużo czasu.
Dorian jest dorosły. I dał już dowód, że jakakolwiek lojalność nie ma dla niego większego znaczenia.
Ostatecznie więc Arien podążył za ojcem - tak oto oboje trafili pod coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak najpospolitszy kawałek muru.
W środku lasu.
Sama lokalizacja tego obiektu generowała szereg wątpliwości, które nasiliły się zaraz po baczniejszej analizie losowego fragmentu ściany. To, co dla niewprawnego obserwatora mogło wydawać się pospolitymi inskrypcjami, okazało się subtelnymi, częściowo wytartymi inskrypcjami w języku starodalijskim.
Tutaj? W tym miejscu?
Może patrzył na pozostałości starej wieży wartowniczej, a może na ruiny domu jakiegoś ekscentrycznego szlachcica? Ilość potencjalnych wyjaśnień była znaczna, a ich treść - logiczna, co wcale nie musiało się jednak pokrywać ze sposobem rozumowania dalijczyków sprzed kilkuset lat.
Gdyby tylko…
Głosy szeptały gorączkowo, jak uczniaki postawione przy tablicy starego belfra. Przyzwyczaił już umysł do tej kakofonii, poświęcając zaledwie część swojej koncentracji na doszukiwanie się w nim pierwotnego sensu. I choć początkowo sam oceniał to jako przedsięwzięcie pozbawione realnych szans na powodzenie…
Z czasem zaczął rozumieć.
Nie, “rozumieć” to definitywnie zbyt wyolbrzymione określenie. Coraz częściej jednak wychwytywał pojedyncze słowa, z których istnienia z całą pewnością nie zdawał sobie wcześniej sprawy; teraz zaś ich sens spływał do jego umysłu, jakby skrywał się tam od zawsze, jedynie czekając, aż zda sobie sprawę z istnienia tej wiedzy.
- Tato?
- Hmm?
- Dlaczego tak patrzysz na ten kamień?
Leir zerknął na swojego potomka; syn patrzył na niego badawczo, co jakiś czas przenosząc wzrok na zbłąkane ruiny. Bardzo wątpliwe, by rozpoznał znaczenie bodaj najmniejszej runy - ostatecznie, kto miałby go uczyć? I po co?
A jednak… chłopiec niewątpliwie chciał wiedzieć. Bez względu na to, czy napędzał go głód wiedzy, czy chęć zagłębienia się w to, co najwyraźniej fascynowało jego ojca, naprawdę chciał zrozumieć.
Inkwizytor westchnął cicho.
- Widzisz te znaki? - Poczekał, aż syn odpowie ruchem głowy, nim przeszedł do dalszej części wypowiedzi. - To język starodalijski. Najwidoczniej elfy postawiły tu jakiś budynek wiele, wiele lat temu. Sęk w tym, że, o ile mi wiadomo, to nie jest teren, który zajmowały, więc… liczę, że te napisy pozwolą mi zrozumieć, na co patrzymy. I co właściwie sprowadziło tu długouchych.
Arien zmarszczył brwi.
- Skąd znasz ich język?
Kolejna wymiana spojrzeń; ciekawość chłopca narastała, co zresztą nawet nie próbował ukryć. Ile właściwie wiedział o swoim ojcu? Co powiedziano mu, nim tego pamiętnego dnia, całkowicie przypadkowo spotkali się w miejscu, którego nie dało się nazwać Pustką? I na ile było to zgodne z prawdą, a na ile stanowiło owoc najzwyklejszej w świecie propagandy?
- Słyszałeś o Studni Smutków?
Chwila zwątpienia; zmarszczenie brwi, intensywne przeszukiwanie własnych wspomnień w pogoni za informacją, którą pozwoliłaby mu zabłysnąć wiedzą. W końcu młody Trevelyan po prostu pokręcił głową.
- Nie. Chyba nie.
- To było… - Nie wdawaj się w szczegóły. Nie podawaj mu wiedzy, której może nie zrozumieć.
Do jasnej cholery. To inteligentny dzieciak. I w dodatku TWÓJ dzieciak. Jesteś mu coś winien.
- To było miejsce, gdzie wiele, wiele lat temu Dalijczycy zbierali całą swoją wiedzę - oświadczył po dłuższym namyśle. - Gdy czuli, że są już bardzo, bardzo zmęczeni… po prostu szli tam i składali, magazynowali tam całą wiedzę, którą uzbierali tam przez lata. Wszyscy tak robili. Studnia była w sumie ogromnym zbiornikiem nie tyle mocy, co czystej wiedzy.
Błysk w oku. Taki sam u Josephine, jak u łowcy, który zwietrzył trop.
- Co stało się ze Studnią?
- Jej moc została wchłonięta. Teraz to tylko bezużyteczny, wysuszony zbiornik.
Chwila ciszy.
- To ty ją wchłonąłeś?
Twoja odpowiedź będzie miała daleko idące konsekwencje, Trevelyan.
Potwierdzenie tej informacji z całą pewnością mogło przesądzić o sposobie, w jaki młody Arien postrzegał swojego ojca. Fakt, że jego wiedza o własnym rodzicu bazowała w dużej mierze na legendach, znacznie podkoloryzowanych przez polityczną propagandę, nie miał prawa sprzyjać budowaniu jakiejkolwiek relacji. Czasami dostrzegał to w samym spojrzeniu Ariena - tę osobliwą fascynację, dopełnioną… może nawet czymś w rodzaju dumy.
Dumy z ojca, czy z faktu posiadania takiego ojca?
Nie chciał tworzyć dodatkowych murów, które mogłyby oddzielić go od dziecka. Z drugiej strony, kłamstwo wymagałoby stworzenia fikcyjnej historii, którą niezwykle łatwo byłoby zweryfikować jeszcze przed przyjazdem do Podniebnej Twierdzy. Wystarczyłaby rozmowa z Dorianem, który przecież uczestniczył w wydarzeniach, które miały miejsce w Świątyni Mythal.
Nie okłamuj własnego syna. Cały świat, ale nie jego.
Westchnął cicho.
- Tak.
Cisza. Odrobinę zbyt długa.
- Jak to było? W sensie… wypić z niej? - Głos Ariena był cichy, a jednak nie doszukał się w nim nuty jakiegokolwiek niepokoju.
Zawahał się.
- Pierwsze uczucie było całkiem… prozaiczne. Jakbyś wszedł do lodowatej wody. A potem…
- Potem?
Stwórco. Żeby sam umiał odpowiedzieć na to pytanie.
 - Wyobraź sobie, że ta lodowata woda wchodzi ci do głowy. Tak po prostu, wlewa się do czaszki z każdej strony. I zaczyna tam szumieć.
- To... nie brzmi przyjemnie.
- Bo to nie było przyjemne. Szczerze powiedziawszy, znajduje się całkiem wysoko na mojej liście rzeczy, których wolałbym nie powtarzać.
- Mógłbyś mi to pokazać? Jak to było?
Leir odpowiedział uśmiechem.
- Następnym razem. Jak utrzymasz iluzję powyżej dziesięciu minut.
- Dziesięć minut to dużo!
- Mam zacząć traktować cię ulgowo?

Cisza. To była wystarczająca odpowiedź.

Jest cholernie ambitny. Jak… jego matka.
Czasami czuł się jak ostatni idiota. Stwierdzenie oczywistego faktu, takiego jak to, że mały Trevelyan był nie tylko inteligentny, ale też niesamowicie uparty, nie sprawiało mu większego problemu. To nie pozostawiało cienia wątpliwości, tak, jak i to, że chłopiec utrzymywał się w siodle tak, jakby przyszedł na świat tylko po to, aby ujeżdżać o wiele za duże dla niego wierzchowce.
To było proste. Oczywiste.
Ładunek emocjonalny, towarzyszący tym banalnym stwierdzeniom, pozostawał jednak ciężki do przetrawienia. Miał wrażenie, że jego uczucia wymykają się jakiejkolwiek logice - że ta cicha duma, satysfakcja, gdy potomkowi udało się utrzymać iluzoryczny konstrukt o dwie minuty dłużej, aniżeli poprzednio, nie ma żadnego logicznego uzasadnienia. W gruncie rzeczy, jego postępy w tym zakresie pozostawały dość powolne, co nie rokowało najlepiej  stosowaniu bardziej zaawansowanej magii w przyszłości.
Niemniej jednak…
Cholera. Naprawdę był dumny z tego chłopca.
Dziecka jego i Josephine.
Minęło sześć lat. Sześć cholernie długich lat.
Ani razu nie zapytał Ariena, co przez ten czas robiła Josephine. I kto jej w tym towarzyszył.
Boisz się. Po prostu.
Nie teraz. Jeszcze nie teraz.

- Muszę w krzaki, tato.
- Poczekam tutaj. A potem wracamy do obozu.

“Tato”.
Zabawne. Zupełnie, jakby w tym śmiesznym limbo nie zrozumiał w pełni znaczenia tego słowa. Arien nie nazwał go tak od razu - a gdy już się na to zdecydował, zrobił to ostrożnie, jakby niepewny zarówno własnej reakcji, jak i odpowiedzi swojego ojca.
“Tato”.
Nie to, żebyś zrobił coś, by zasłużyć sobie na ten tytuł.
Pamiętał to. Własną radość, tę dziką euforię, towarzyszącą obserwowaniu każdego kroku Josephine, dotykaniu jej powoli rosnącego brzucha. Ciche, ostrożne plany, skoncentrowane na zapewnieniu godziwych warunków swojej rodzinie.
Proste, banalne szczęście, dość silne jednak, by wyprzeć wyniszczający go głos.
Do czasu.
Potem zniknął - pozostawiając w rękach Josephine nie tylko Inkwizycję, ale też wychowanie jedynego potomka, owoce ich ambicji i miłości. I choć żegnając się oboje wierzyli, że jeszcze się zobaczą, tak każde z nich zdawało sobie sprawę z wiedzy tego drugiego.
Mógł zginąć. Miał zginąć.

Pozwolić Kotwicy wystrzelić z całą swoją energią; pokierować jej mocą tak długo, jak tylko się da, a potem przesłać ją prosto w Pustkę żmudnie konstruowanym przez maga korytarzem. Banalna kalkulacja oparta na najbardziej misternym zaklęciu, jakie stworzył przez całe swoje życie.
Dorian opluje mój pomnik, jeśli to schrzaniłem.
Dalej leżał na ziemi, co więcej - dalej nie był w stanie ruszyć lewą ręką. Po krótkiej walce, klnąc siarczyście, zacisnął palce na lewym nadgarstku, układając dłoń we właściwym kierunku.
Kotwica świeciła całym swoim blaskiem.

To koniec. To naprawdę koniec.

Zamknął oczy.


Minęło sześć lat.
Mimowolnie zerknął na lewą rękę. Dłoń, zasłonięta rękawiczką i opatrzona starannymi zaklęciami Doriana, stanowiła upiorną pamiątkę tamtych wydarzeń; pokryta czarną, twardą i popękaną skórą, reagująca bólem na każdy najmniejszy ruch, bezlitośnie przywoływała wszystkie wspomnienia z wybuchu.
Rzezi Trevelyana.
Ile osób wówczas zginęło? Kilkadziesiąt tysięcy? Kilkaset tysięcy?
I dlaczego wśród trupów nie znalazła się Elissa?
Dobrze wiesz, dlaczego.
Wiedział też przecież, że nie mógł postąpić inaczej. Wiedział o tym doskonale.
Niemniej jednak…
Rozklejasz się. A nie masz na to czasu.

- Tato!
Wrzask. Głośny, przerażony, rozpaczliwy.
Nieznajomi nadeszli nagle, znikąd, zmniejszając dzielący ich dystans w idealnej ciszy. Niewątpliwie zamieszkiwali te rejony od dłuższego czasu - wskazywały na to zarówno ich ubrania, prymitywne szaty, pozszywane ze skór okolicznych zwierząt, jak i twarze, wyraźnie pozbawione kontaktu z brzytwą i nożyczkami od przynajmniej paru miesięcy.
Nóż przy gardle Ariena był stary, pokryty czymś, co mogło być zarówno rdzą, jak i zaschniętą krwią. Gdy chłopiec szarpnął się, próbując zwiększyć dystans dzielący go od napastnika, nieznajomy zacieśnił uścisk, klnąc cicho we wspólnym, po czym spojrzał prosto w twarz Inkwizytora.
Ten szał w oczach. Ten głód…
Dorian!
Sygnał wysłany w kierunku obozu trafił w pustkę, rozpływając się w niej bez echa.
DORIAN!
- Dawaj, co masz!
Uspokój się!
To nie pierwszy raz, do cholery. Nie pierwszy raz, gdy ktoś dybie na twoje życie, próbuje zaciągnąć w pułapkę i pozbawić wszystkiego, co masz.
Ale teraz nie mógł zmieść wroga z powierzchni ziemi - i, co gorsza, nie on jeden płacił za brak tej możliwości.
Zabij ich. Zniszcz ich.
Gdyby tylko mógł. Gdyby tylko miał siłę to zrobić…
- Dawaj!
Odetchnął cicho.
- Panowie mówią we wspólnym, jak widzę. - Posłał przelotne spojrzenie każdemu z napastników, nie tracąc jednak z pola widzenia tego, który trzymał nóż na gardle jego syna. Strach młodego maga zalewał go jak fala; jak strumień mocy, napierający na wszystkie zmysły, dziki i narastający.
Arien nie szukał hamulców. Widział to w jego oczach.
Myśl. Myśl, kurwa, bo nic innego ci nie zostało!
Dorian!
- Czego chcecie? - Grał na czas. Wątpliwe, by zbójcy szukali złota; nic nie wskazywało na to, by odwiedzali miasto na przestrzeni ostatnich tygodni. Musieli szukać jedzenia, czegokolwiek, co mogło zaspokoić ich głód.
Czy przekroczyli już granicę, po której zaczęli polować na ludzi?
- Wszystkiego, co masz! - Czuł na sobie wzrok Ariena, wbity w siebie, intensywny, przerażony. Chłopiec oddychał szybko, za każdym razem niebezpiecznie napierając na ostrze noża.
Drżał. Widział to.
Dorian!
- W porządku - odpowiedział z niewzruszonym spokojem. I tylko Stwórca, zakładając, że w ogóle istniał, wiedział, jak wiele kosztowała go ta postawa.
Nie miał szans stłumić tej mocy, narastającej fali emocji, z których ci idioci nie zdawali sobie sprawy. Arien drżał coraz wyraźniej; Inkwizytor widział, jak wąski strumień krwi spływa wzdłuż jego gardła, spływa niżej, niknąc pod szatą.
Napastnik szarpnął nim ponownie.
- Bo zajebię gówniarza!
Nie miał czasu na słowne potyczki. Nie miał…


Uderzenie mocy. Proste pchnięcie, które przypłacił poczuciem, że żołądek podjeżdża mu do gardła.
Dorian, do kurwy nędzy!
Cios trafił mężczyznę w plecy, posyłając go do przodu i mimowolnie zmuszając do rozluźnienia uścisku. Nim zdążył zareagować, chłopiec wyrwał się, wyskakując zręcznie z jego ramion i wystrzelił w kierunku ojca.
- Arien!
Nie zdążył do niego dobiec. Arien biegł szybko, wyciągając rękę w kierunku maga - nim jednak ten zdążył ją pochwycić, zrobił to drugi napastnik, zaciskając palce w silnym, łamiącym kości uścisku.
Usłyszał krzyk.

A potem wszystko wybuchło.

- Arien!
Ogień zapłonął nagle, natychmiast pożerając agresorów. Ich bolesny ryk ogłuszał, wżerał się w umysł, niczym przerażająca, pozbawiona sensu kakofonia. Leir zdążył przyciągnąć do siebie syna, nim jeden z rozbójników go staranował; chwilę potem mężczyzna zniknął wśród drzew.
Płonących drzew. Kula ognia pochłonęła ich, chciwie sięgając w kierunku magów; powstrzymywała ją tylko tarcza ochronna utworzona przez Inkwizytora.
Wzmocnij ją!
Nie mógł. Do kurwy nędzy, nie był w stanie utrzymać tego konstruktu, pieczołowicie tworzonego od kilku dni. Moc, gromadzona w ślimaczym tempie, teraz spalała się z przerażającą prędkością.
Mieli minutę. Może dwie.
Zacisnął palce lewej ręki na dłoni Arien. Ból, który towarzyszył tej czynności, sprawił, że pociemniało mu w oczach.
Czuł ten strach. Ten…
Leir! Gdzie jesteście?!
Głos Doriana. Przepełniony przerażeniem i mocą, która niemal zwalała z nóg. Kiedy moc maga stała się tak silna?
To ty osłabłeś.
Nie miał szans odpowiedzieć tak, by Tevinterczyk go usłyszał.
Ale to nie zwalnia cię z tego, żeby…

Wzmocnił uścisk.
- Za mną, Arien!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz