To wyjątkowo spokojna noc.
Statek dobił do brzegu tak cicho, jak tylko było to możliwe. Załoga
milczała, komunikując się za pomocą gestów, albo jakiegoś przeklętego szóstego
zmysłu, jaki wykształcili w sobie przez ostatnie tygodnie. Sam fakt, że
przeżyli, zawdzięczali interwencji Stwórcy; czyż nie mógł obdarzyć ich
dodatkową mocą? A może po prostu wyczuwali, że tej ciszy nie należy
zakłócać?
Brzeg był wąski; pośród piachu tu i tam majaczyły jakieś zbłąkane śmieci i
połamane konary. Dostrzegła też kilka szkieletów, zapewne zwierząt, całkowicie
obgryzionych z mięsa przez okolicznych padlinożerców, stertę kamieni, ze dwie
potłuczone butelki; ciekawe, skąd się tu wzięły?
A dalej… dalej widziała tylko czarną ścianę lasu.
Stwórco, dokąd nas prowadzisz?
Zejście na brzeg zabrało im trochę czasu. Załoga, dalej upiornie milcząca,
otaczała ją niczym strażnicy, których straciła przy ewakuacji z Val Royeaux… a
przynajmniej próbowała się tak zachowywać. Niestety, Stwórca nie obdarzył ich
ani ogładą, ani nawet dbałością o higienę osobistą. Byli jednak krzepcy i znali
się na żegludze - a tylko tego potrzebowała.
Cierpliwość. Musi zachować cierpliwość.
Boska Wiktoria ostrożnie zeszła z łodzi, krzywiąc się z niesmakiem, gdy
brzeg jej białej szaty utonął w piasku. Och, rzecz jasna, tak delikatne
odzienie nie mogło przeżyć podróży bez najmniejszego uszczerbku, zwłaszcza,
jeśli nieustannie je nosiła, odmawiając założenia czegoś mniej rzucającego się
w oczy. Nie była już Szpiegmistrzynią, wojownikiem, a już na pewno, uchowaj
Stwórco, nie była bardem. Habit stanowił część jej samej. Część Leliany.
A jeśli chodziło o postękiwania służących… cóż, nie robiły na niej
najmniejszego wrażenia.
Krok. Krok. Na litość, jakże ciężko chodzi się po piachu!
Mogłaby mnie teraz zestrzelić jak kaczkę.
Nie zrobi tego. Ani żaden z jej sługusów, ani tym bardziej ona sama.
Ona. Królowa Elissa Adamaris Theirin z rodu Cousland, Szara Strażniczka i
Pogromczyni Arcydemona, Pani Lasu, Przyjaciółka Orzammaru.
Jej Eli.
Wynurzyła się z ciemności niczym demon. Leliana zdecydowanie zabroniła
swoim podwładnym zapalania jakiegokolwiek ognia; mimo to, czuła, że nie mogłaby
pomylić tej kobiety z nikim innym. Ba, nawet teraz widziała jej uśmiech, tę
specyficzną mieszankę uprzejmości, szczęścia i… czegoś jeszcze. Gniewu? Żądzy
krwi?
Elissa była szalona, Leliana musiała to przyznać.
Ale nie można jej nie kochać.
- Trochę wam to zajęło - stwierdziła
pogodnie Elissa, mozolnie przedzierając się przez piach. Nie towarzyszył jej
nikt, poza dziwną, nienaturalnie wysoką postacią, najprawdopodobniej mężczyzną;
nieznajomy szedł niespiesznie za królową, ani na moment nie tracąc równowagi na
niestabilnym podłożu.
Demon.
Czy twoją duszę można jeszcze ocalić, Eli?
- Dziękuję Stwórcy, że jesteśmy cali
i zdrowi - odpowiedziała Leliana. Mówiła w imieniu tych nieszczęśników, to jej
obowiązek jako opiekunki wszystkich andrastrian. Jednak w tej jednej, grzesznej
chwili naprawdę żałowała, że ich uratowała; gdyby tylko były tutaj same…
- Podziękuj jemu. - Elissa wskazała
gestem na swojego towarzysza. - Odegnał burzę, która na was szła. Ta nędzna
łajba raczej by jej nie przeżyła.
A zatem zawdzięczała życie piekielnej istocie? Leliana uśmiechnęła się
krzywo, jednak żadne słowa wdzięczności nie zamierzały spłynąć z jej ust.
- Gdzie teraz?
- Za chwilę będziemy na miejscu.
Jeszcze tylko… - Elissa zerknęła na załogę. Na tych żałosnych oprychów, których
dusze i tak trafią kiedyś do wspaniałomyślnego Stwórcy.
Kobieta pstryknęła palcami.
Reakcja była natychmiastowa. Leliana nawet nie umiała ocenić, który z
marynarzy jako pierwszy charknął, który jako pierwszy upadł na ziemię,
krztusząc się własną krwią. Gorąca ciecz prysnęła tuż obok niej, plamiąc czoło,
brudząc jasną szatę szkarłatnymi plamami.
W milczeniu patrzyła, jak coś - coś, czego nie była w stanie
dostrzec gołym okiem - konsekwentnie morduje jej podwładnych, najpierw
przebijając im piersi, a potem odcinając głowy. W ciszy. Szybkimi, sprawnymi
uderzeniami niewidzialnego ostrza.
Towarzyszący Elissie demon zamigotał, rozmył się niczym fatamorgana. Czy
ten charkot był jego śmiechem?
Leliana spuściła wzrok, obserwując kątem oka, jak właściciele statku wydają
z siebie ostatnie przedśmiertne drgawki.
- Niech Stwórca wskaże wam drogę...
Kątem oka dostrzegła, jak Elissa klęka przy jednym z trupów i składa ręce
do modlitwy. Demon nie zareagował na to w żaden sposób.
Światło poprowadzi ją ścieżkami tego świata,
Prosto do następnego.
Dla tej, która zawierzy Stwórcy, ogień będzie wodą.
Jak ćma lgnie do światła,
Tak ona powinna ujrzeć ogień i pójść ku niemu.
Zasłona nie skrywa przed nią tajemnic
i nie zazna ona strachu przed śmiercią,
Albowiem Stwórca będzie jej światłem i osłoną.
Och. A zatem Elissa dalej zna Pieśń Światła na pamięć.
Po skończeniu modlitwy królowa odczekała jeszcze chwilę, jakby nasłuchując
odpowiedzi. W końcu westchnęła, stanęła na równe nogi; choć zachwiała się na
nierównym podłożu, szybko odzyskała równowagę.
Czy to był uśmiech?
Na łaskę Andrasty, czyżbym traciła wzrok?
- Idziemy, Leli.
- Będą nas strzec demony? - Miała
nadzieję, że w jej głosie nie słychać wyłącznie sceptyzmu.
- W pewnym sensie - przyznała
Elissa. - To demon nas przeniesie.
O Stwórco.
- Elisso… jesteś pewna, że to dobry
pomysł?
- Nie oferowałabym go, gdyby taki
nie był. - Mogła przysiąc, że królowa uśmiechnęła się pogardliwie. - Wolisz
podróżować w powozie, czekając, aż przedziurawią cię strzały Inkwizycji?
Choć Theirin niewątpliwie próbowała zagrać jej na emocjach, Leliana musiała
przyznać, że szanse na realizację tej wizji były niepokojąco wysokie. Statek,
na którym ukryła się Boska, wypłynął z oblężonego przez elfy Val Roeyaux,
kończąc podróż zaraz po wpłynięciu na obszar Fereldenu - blisko Orzammaru, ale
równie niepokojąco blisko Inkwizycji. Biorąc zaś pod uwagę ostatnie wydarzenia,
ta pod żadnym pozorem nie mogła wpaść na ślad przywódczyni Zakonu. To byłby…
koniec wszystkiego.
Ale jazda na demonie…
- W zasadzie… - odezwała się w końcu
Leliana. - W jaki sposób ten demon ma nas przenieść?
- Zamieni się w smoka -
odpowiedziała spokojnie Elissa. - Niewielkiego, całkiem szybkiego. Mamy to już
przećwiczone, spokojna głowa.
Smok. Smok, w istocie będący demonem.
O Stwórco.
- Nie boisz się, że ktoś nas
zobaczy?
- Od czego są iluzje i
niewidzialność? Ostrzegam jednak - dodała zaraz Elissa - my także nie
będziemy nic widzieć. Ani smoka. Ani samych siebie.
- Czyli, że…
- Tak. Proszę, nie narób w gacie ze
strachu, jak będziemy lecieć nad jeziorem, dobrze?
O Stwórco.
Elisso… jak długo będziesz mogła sobie jeszcze pozwolić na coś takiego?
Kiedyś już o to pytała, prawda? Wtedy, gdy Elissa przyznała jej, że słyszy
Powołanie - a sama Leliana była w stanie dostrzec w niej ślady wieloletniego
przyjmowania lyrium. Zakładała, że tylko demony podtrzymywały jej wyczerpane
ciało przy życiu. To było jedyne sensowne wyjaśnienie.
Pytanie tylko… za jaką cenę? O tak, pytała też o to.
Odpowiedź była tyleż dwuznaczna, co przerażająca.
Cena nie ma tu znaczenia, Leli. A jeśli chodzi o czas… wytrzymam tyle, ile
będzie trzeba. Aż powyżynam ich w pień.
Ich.
Buntowników.
I Trevelyanów. Przede wszystkim Trevelyanów.
***
Orlais upadło. Elfy ogłosiły to zaraz po zdobyciu Halamshiral; wieść o
triumfie Posłańca Fen’Harela szybko rozniosła się po Thedas, przyciągając do
niego coraz więcej zwolenników. Zajęły całą wschodnią część kraju, puszczając z
dymem miasta, mordując orlezjańskich szlachciców i plądrując ich majątki. Nikt
nie był pewny dokładnego przebiegu wydarzeń.
Bo nikt nie miał szans ich przeżyć.
Plotki. Nic, tylko plotki i legendy wypowiadane ze strachem w oczach.
Zachęcone sukcesem elfy ruszały na Val Royeaux. Nawet ta skrajnie
niebezpieczna sytuacja nie zdołała jednak zmobilizować lokalnej szlachty do
współpracy - cesarzowa Celene została zamordowana podczas jednej z pierwszych
wojskowych narad. Kwestia jej sukcesji szybko stała się kością niezgody między
pretendentami do tronu; zdrowy rozsądek przyszedł do nich razem z wrogiem
ciskającym ognistymi kulami w stronę bram. Za późno. O wiele za późno.
Co stało się z Boską? Tego nie wiedział nikt, a po prawdzie, większość
ludzi zdawała sobie sprawę, że jej obecność nie zmieniłaby już absolutnie
niczego. Dzień, w którym Boska Wiktoria ogłosiła Święty Marsz przeciwko
Inkwizycji przesunął pełnię władzy na kogoś innego.
Na Drugą Oblubienicę Stwórcy Elissę Theirin z rodu Cousland. Jedyną ocalałą
z Rzezi Trevelyana - oprócz niego samego. Zabawne, że w tej jednej, jedynej
kwestii obie strony konfliktu pozostawały absolutnie zgodne.
Leir Trevelyan musiał przeżyć masakrę, którą sam wywołał. Dla jednych było
to symbolem nadziei, dla innych - powodem do ciągnięcia tej przeklętej wojny.
Fereldeńskiej rzezi, kontynuowanej, mimo, iż obie strony były praktycznie
pozbawione wojsk i mimo rosnącego na zachodzie zagrożenia.
Walczyli wszyscy. Za lub przeciw Trevelyanom.
On żył. Wszyscy to wiedzieli.
Ale skoro tak… to gdzie jesteś, Leir?
*
Ten przeklęty obrządek wyglądał tak samo od ponad pięciu lat. A
Inkwizytorka Josephine Cherette Trevelyan z rodu Montilyet miała w nim do
odegrania niezmiennie tę samą rolę.
Błogosławieni, którzy stanęli przed
Splugawionymi i nikczemnymi, i nie cofnęli się.
Nabożeństwa odbywały się w tej samej, niewielkiej kaplicy. Powstała
cokolwiek naprędce, po wykorzystaniu nieco większej wnęki w murach Podniebnej
Twierdzy - mimo usilnych starań architektów, tak małej przestrzeni po prostu
nie dało się rozsądnie zagospodarować. Poprzestano zatem na umieszczeniu
ogromnego posągu Andrasty i otoczeniu go wianuszkiem świec - z uwzględnieniem
miejsca na ognie zapalane przez samych wiernych.
Stwórca mówił, że ogień oczyści każdą skażoną duszę.
Błogosławieni pokój czyniący, bohaterowie słusznej sprawy.
Błogosławieni cnotliwi – światło w ciemności.
Te same słowa, wypowiadane powoli i wyraźnie, wielokrotnie nagłaśniane
zaklęciami magów. To ich moc miała zapewnić, aby każdy mieszkaniec Twierdzy
usłyszał modły Inkwizytorki, bez względu na to, jak daleko od niej przebywał.
To, że magowie zaczęli pełnić rolę jej osobistej gwardii, dalej budziło
kontrowersje, ale już nie oburzenie. Ostatecznie, czyż sam Herold Andrasty nie
był magiem? I czyż będąc magiem, nie ocalił świata?
Ten fakt zmienił więcej, aniżeli wybuch w Kirkwall. Rolą Josephine było
podtrzymanie wskrzeszonej przez niego wiary.
Albowiem w ich krwi tętni wola Stwórcy.
Leir Trevelyan wróci. W to także nie mogli zwątpić.
Ona nie mogła zwątpić.
*
- Robi się z ciebie prawdziwa
mistrzyni dramatu, Inkwizytorko.
Nie lubiła chwil, gdy odkrywała, że nie jest sama w pokoju; zabawne, jak
jej nieufność wobec ludzi wzrosła na przestrzeni ostatnich lat. Po tym, jak
lady Trevelyan została ogłoszona następczynią Leira Trevelyana, kilkakrotnie
próbowano pozbawić ją życia - czynili to zarówno zwolennicy królowej
Elissy, jak i ekstremiści nieuznający nikogo, poza Heroldem Andrasty. Za jedną
próbę zabójstwa odpowiadał najpewniej sam Zakon.
To, że dwie organizacje nie miały już ze sobą nic wspólnego, było wiadome
od dawna - a już na pewno od momentu, gdy Boską Wiktorią została Leliana.
Wyklęła nas już podczas pierwszego wystąpienia…
Na szczęście, tym razem jej spokój zakłócił tylko Dorian.
- Ach. - Uniósł lekko brwi,
najwidoczniej odczytując z jej miny więcej, aniżeli by chciała. - Bardzo się
cieszysz na mój widok.
Cóż. Nie mogła zaprzeczać.
- Przepraszam. - Westchnęła,
odkładając na biurko jakieś papiery, które i tak chwyciła chyba wyłącznie dla
niepoznaki. - Te rocznice… zawsze tak na mnie działają.
Na litość Andrasty, przeprowadzała nabożeństwo ku pamięci własnego męża -
starannie pilnując, aby nikt, włącznie z nią samą, nie potraktował tego jako
liturgii ku czci zmarłego. To samo w sobie odbiegało od jej pojęcia normalności
- nie wspominając o ładunku goryczy i rozczarowania, jakie ze sobą niosło.
Co roku miała nadzieję, że to ostatni raz. Pomyliła się już pięć razy.
Dorian doskonale o tym wiedział.
- To może poczekać - zapewnił,
krzyżując ręce na piersiach. - Choć nie ukrywam, wolałbym to załatwić dzisiaj.
- Chodzi o Ariena?
Przewidywała, że dziecko jej i Leira może okazać się magiem. Co więcej,
mały Trevelyan bardzo szybko zaczął potrzebować doświadczonego nauczyciela -
pod groźbą wysadzenia połowy Twierdzy w powietrze. Starała się dobrać mu
opiekunów tyleż biegłych w swej sztuce, co zaufanych; nie mogło wśród nich
zabraknąć Doriana Pavusa.
Nie zaprotestował ani razu. Nawet, gdy Arien przypadkiem podpalił mu wąsy.
Dalej widzisz w nim Leira, co?
Cholera. Kto by tego nie robił?
Dorian odchrząknął.
- Sądzę, że jako matka to ty
powinnaś przeprowadzić z nim podstawową rozmowę wychowawczą - zaczął w końcu. -
Mały znowu wlazł na kucyka. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że
próbował wjechać nim po schodach do wieży Cullena.
Stwórco…
Przez chwilę nie mogła zaczerpnąć tchu. Jeszcze więcej czasu zabrało jej
odzyskanie głosu.
- Nic mu się nie stało?!
- Vivienne zdążyła zareagować.
Zresztą, Cullen też wyraził już dość dobitnie, co o tym sądzi. - Dorian
pokręcił głową. - Niemniej, w drodze głosowania trzy do zera ustaliliśmy, że
moralizatorskie kazanie zostawimy tobie.
A komuż by innemu? Skoro chłopiec nie miał nawet...
Pokręciła głową.
Oddychaj. On jest bezpieczny. Oddychaj.
Masz obowiązki. Masz pół Fereldenu na głowie.
I Ariena. I nikogo poza nim.
- Dziękuję. Porozmawiam z nim.
Być może powiedziała to zbyt surowym tonem. Tevinterczyk zmarszczył brwi,
obdarzając ją nieco bardziej uważnym spojrzeniem.
- Hej, wymierzając karę uwzględnij,
że to był naprawdę dobry galop. Naprawdę - dodał, widząc jej minę. - Nie mam
pojęcia, po którym z was to odziedziczył, ale w przyszłości to on będzie uczył
żołnierzy, jak jeździć.
Po kim z nas…
- Wątpię, by przejął to po nas. -
Uśmiechnęła się blado.
A dalsze słowa popłynęły same, nim zdążyła nad nimi zapanować.
- Wiesz - szepnęła tak cicho, że mag
zbliżył się o kilka kroków, próbując dosłyszeć jej słowa - dawno temu, bodajże
gdy po raz pierwszy jechaliśmy do Celene… Leir zaproponował nam przejażdżkę
koniem. Galopem. Nigdy nie jechał galopem, ja zresztą też nie…
Oczy maga rozszerzyły się nieco.
- Na Stwórcę, pamiętam! - Parsknął
śmiechem. - Żebyś słyszała te przekleństwa totalnie zdezorientowanych
żołnierzy…
Słowa płynęły same. Tak jak i wspomnienia.
- Żadne z nas nie miało pojęcia, jak
prowadzić konia - ciągnęła, przenosząc wzrok na jakąś belkę w suficie. Nie
miała pojęcia, czemu patrzy właśnie tam, niemniej nie mogła oderwać od niej
wzroku.
Po prostu patrz. I skończ.
- Leir od początku mnie ostrzegał.
Ale otoczył nas barierą, tak dla bezpieczeństwa. Gdy spadliśmy, lądowanie było
całkiem miękkie. Prawie jak na sianie. - Zacisnęła powieki. Jak wtedy. -
Śmialiśmy się jak idioci…
Stwórco. To rzeczywiście dalej bolało.
Przez chwilę naprawdę miała nadzieję, że Dorian ją pocieszy. Rzuci jednym
ze swoich żartów, zabłyśnie humorem, którego nie tracił nawet w
najczarniejszych momentach. I być może, w każdej innej sytuacji, tak właśnie by
było.
Ale nie teraz.
On dalej myśli, że to jego wina.
- Przepraszam - wtrąciła zaraz, nie
pozwalając Tevinterczykowi na jakikolwiek komentarz. - To… nie było ważne.
- Daj spokój. Nie traktuj mnie
delikatniej niż siebie. - Dorian był poważny. Śmiertelnie poważny. - Ty nie
zrobiłaś niczego. Ja schrzaniłem na całej linii.
Właśnie. JA nic nie zrobiłam.
- Zdarza się najwspanialszym. -
Odetchnął, jakby próbując odgonić jakieś natrętne myśli, uwierzyć we własne
słowa. Zamknął oczy, przez chwilę ignorując jej obecność. - Każdy ma prawo do
pomyłki. To oczywiste. Zrozum to wreszcie, Pavus.
Uśmiechnęła się. Blado i absolutnie nieprzekonująco.
- Porozmawiam z Arienem - zapewniła,
zamykając niewdzięczny temat. - Dzisiaj. Zanim pójdzie spać.
Swoją drogą… dzieci to zawsze śpiochy, prawda?
Arien Olivier Leir Trevelyan-Montilyet spał jednak zdecydowanie ponad
miarę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz