niedziela, 21 stycznia 2018

Tom 2: 3



A w sercu jego nie było niczego,
Prócz zemsty i żądzy krwi.

Elfy nadeszły o świcie.
Ostrzeżenia o ich marszu docierały do Val Royeaux od dawna, tak jak i raporty o poczynionych przez rebeliantów zniszczeniach. Spalone majątki, zrujnowane miasta, setki szlachciców poćwiartowanych na kawałki. Mówiło się, że elfy kroją swoje ofiary żywcem, że zjadają ich mięso na surowo. Zresztą, te plotki mogły zawierać w sobie ziarno prawdy; hodowla zwierząt nie była na tyle rozpowszechniona w Orlais, by zagarnięty łup wystarczył na wyżywienie tak licznej armii. Coraz liczniejszej armii, warto dodać.
A jednak nawet te historie nie zmusiły Orlezjan do współpracy. W chwili, gdy Halamshiral korzyło się przed mocą Posłańca Fen’Harela, Cesarzowa Celene organizowała naradę, aby - nareszcie - podjąć jakiekolwiek skoordynowane działania. Tego samego dnia została zasztyletowana przez jednego ze swoich politycznych przeciwników. Zginął kilkanaście minut później.
Val Royeaux spłynęło krwią. Gdy napastnicy stanęli u bram, miecze dzierżyła nie więcej, niż połowa żołnierzy. Nawet nie pozbierali trupów swoich pobratymców; zwłoki zgarnięto niedbale pod mury, oczyszczając główny trakt i tam pozostawiono, by zgniły.

Właśnie tyle było warte życie shemlenów.


Prowadź ich.
Walcz.
I nie zawiedź.

*

 - Ale wielkie...
Nepharien drgnął. Fakt, że nie usłyszał, jak skądinąd słusznej postury qunari podchodzi do niego, w dodatku się z tym nie kryjąc, był niepokojący; co gorsza, taka sytuacja nie miała miejsca po raz pierwszy. Odpływał myślami, czasem na parę minut, czasem na pół nocy - nie miał na to absolutnie żadnego wpływu. To nie on dyktował tu warunki.
Ale czy w ogóle chciał stawić temu opór?
Osiągnąłeś więcej, niż jakikolwiek elf, Posłańcu.
Niemal każdego dnia odkrywał, że dołączyli do nich kolejni bracia - początkowo uciekali z ostatnich, niepodbitych miast Orlais, później zaś zaczęli masowo napływać z Tevinteru. Okazjonalnie napotykali także Fereldeńczyków, jednakże, co musiał przyznać, w o wiele mniejszej liczbie, aniżeli początkowo zakładał. Z ich opowieści wynikało, że królowa Elissa rozpoczęła pacyfikację obcowisk, jeszcze zanim doszło w nich do jakichkolwiek rozruchów. Nie oszczędzała nikogo.
Co zabawniejsze, część Fereldeńczyków uprzednio służyła Inkwizytorowi.
Co o tym myślisz, złamasie?
Pytanie, czy blondas cokolwiek sądził, biorąc pod uwagę, że nikt nie widział go od sześciu lat. Oczywiście, mógł stchórzyć, mógł się ukrywać, mógł czekać na okazję, nie bacząc na to, że jego ludzie oddają życie w imię Trevelyanów. Czy w ogóle zawracałby sobie tym głowę? Wątpliwe.
 - Neph?
Cholera. Znowu odpłynął.
 - Jest duże - przyznał, patrząc na mury miasta. Stali na skraju lasu, nieopodal traktu, skąd mieli doskonały widok na stolicę Orlais. Fakt, że ich armia składała się wyłącznie z elfów, niezwykle ułatwiał wszelkie manewry; wojownicy nie mieli problemów z przemieszczaniem się między drzewami, ba, las im pomagał, udzielając niezbędnych wskazówek, chroniąc przed zwiadowcami shemlenów. Las czuł, co nadchodzi.
Co ciekawe, nigdzie nie napotkali ani jednego wilkołaka. Dokładnie od sześciu lat, od dnia, gdy Trevelyan wysadził fereldeńską - a przy okazji swoją własną - armię w powietrze.
Ponoć dawno temu shemleńska królowa nagięła wilkołaki do swej woli.
Może…
 - Zwiadowcy mówią, że i tak niewiele z niego zostało - dodał obojętnie, krzyżując ręce za plecami. Lewa dłoń piekła go nieznacznie, dość, by zarejestrować ból, lecz nie na tyle mocno, by zawracać sobie nim głowę. Normalne. - Ludzie sami się pomordowali, jeszcze jak byliśmy w Halamshiral.
Yor westchnął cicho.
 - To głupie - stwierdził, na co jego rozmówca jedynie wzruszył ramionami.
 - Niedługo przestaną męczyć się sami ze sobą. Zaatakujemy o świcie.
Fen’Harel sugerował, aby dać żołnierzom odpocząć. Nepharien zdążył dostrzec, że on sam potrzebował coraz mniej snu, tym mniej, im częściej korzystał z mocy znamienia - i im silniejsze się ono stawało.
Mógłbym sam rozjebać to miasto.

 - Mógłbyś, Nepharienie. Ale tego nie zrobisz.
Głos Fen’Harela był cichy, spokojny, niemalże całkowicie jednostajny, nawet, gdy odzywał się w samym środku bitwy.
 - Ta zemsta jest wspólna. Należy do wszystkich elfów. Twoim obowiązkiem jest jedynie wskazanie im drogi.

Dlatego tu byli. Dlatego…
 - Neph?
Znowu. Chyba był beznadziejnym rozmówcą.
Ogarnij się, kurwa.
Zerknął na Yora. Czasem, gdy qunari patrzył na niego z tą charakterystyczną mieszanką troski i niepokoju, czuł nawet coś na kształt wyrzutów sumienia - przynajmniej w tych chwilach, gdy nie przemawiał do niego Fen’Harel. To było rzadkie, a zarazem dość dziwne uczucie, zupełnie, jakby w jego umyśle nagle znalazło się dwa razy więcej miejsca; jakby ktoś uwolnił elfa z ciasnego pudełka, pozwalając mu… odetchnąć. Tak, to idealne porównanie; moc Fen’Harela rosła wraz z mocą jego Posłańca, tak, że zaczynała stawać się fizycznie odczuwalna. Niczym ciężar góry podczas pobytu w jaskini. Zbyt silny, by pozwolić mu na sentymenty.
Ale gdy tylko to uczucie znikało…
Nie możesz pozwolić sobie na ckliwość, Nepharienie.
 - Co zrobisz, gdy zdobędziesz Val Royeaux?
Nepharien wzruszył ramionami.
 - Ja… jeszcze nie wiem. - Najchętniej poszedłby dalej, to oczywiste. Z mocą, którą posiadał, bez problemu poradziłby sobie z tonącym we własnej krwi Fereldenem. Z Wolnymi Marchiami. Z Tevinterem.
Ale to nie on wyznaczał im drogę.
Qunari zacisnął usta, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi.
 - Nie bierz tego w żaden sposób do siebie… - zastrzegł, jakby już spodziewając się wybuchu gniewu ze strony elfa. Zresztą, nie była to bezpodstawna obawa; ataki wściekłości dalej nachodziły go bez ostrzeżenia, choć fakt, że z o wiele mniejszą częstotliwością. Fen’Harel stawał się częścią swojego wybrańca; on zaś nigdy nie wpadał w gniew.
Yor nie odpowiadał agresją. To byłoby wbrew jego naturze.
On się tu męczy.
Myśl, nagła i czysta, wolna od wpływu mentora, uderzyła Nephariena z całą mocą.
 - ...ale ja byłbym za tym, żebyśmy zrobili przerwę.
Kolejny cios.
Że jak?
 - Na pewno twoi podwładni muszą odpocząć - ciągnął Adaar. - Będą chcieli świętować twoje zwycięstwo. - “Twoje”. Yor nigdy nie utożsamiał się z tym, co robili, zresztą, czy w ogóle powinien? - A przede wszystkim, TY musisz odpocząć.
Nepharien prychnął.
 - Wcale nie. - Nawet, jeśli czasem sam o tym myślał, tego rodzaju refleksje szybko wylatywały mu z głowy. Raz, że nie miał na nie czasu, dwa, one nie miały najmniejszego sensu - ostatecznie, czyż nie miał po swojej stronie Fen’Harela? Co jak co, ale zwiększenie wytrzymałości jednego, śmiertelnego elfa z całą pewnością było w zakresie możliwości bóstwa.
Tylko czy ty jesteś jeszcze śmiertelny, Posłańcu?
 - Wcale tak. - Qunari zaprotestował stanowczo. - Widzę, co się z tobą dzieje. Za dnia krzyczysz do tych elfów, prowadzisz ich tam, gdzie trzeba, mimo że w sumie sam rozwalasz większość przeszkód, które stoją im na drodze! A oni… - Pokręcił głowa. - Oni się tylko mszczą. To ich jedyny, cholerny obowiązek. Tyle masz z nich pożytku.
Ten qunari za dużo widział. I za dużo gadał.
A przede wszystkim za dużo rozumiał.
 - Martwię się, Nepharien. I zastanawiam, na ile to wszystko… - Z czego wynikała ta chwila zwątpienia? Z niemożności znalezienia odpowiedniego słowa, czy raczej z obawy przed reakcją rozmówcy? - ...jest warte twojego zdrowia.
Głos troski. Głos rozsądku.
 - Nie pozwól mu się tak roztkliwiać. To zgubi was oboje.
Fen’Harel odezwał się natychmiast, tonem łagodnym, choć bez wątpienia stanowczym; aż dziwne, że qunari nie był w stanie go usłyszeć. Zresztą, bóstwo nie zaszczyciło go swoją obecnością w żaden sposób; czy zachowywało taki sam dystans względem Inkwizytora, tego już nie zamierzało przyznawać.
 - On jest słaby. To twoja siła stanowi wasz mur.
 - Musisz wytrzymać. Dla niego i dla wszystkich, których prowadzisz.
Elf pokręcił głową.
 - Weź nie pierdol, Yor - mruknął, krzyżując ręce na piersiach. - A już na pewno nie rób tego tak głośno. Żeby cię nikt nie usłyszał…
Zabolało tak bardzo, że nieomal sam to poczuł.
Zawahał się.
Może powinien…?

 - Nie przepraszaj i nie wyjaśniaj. Daruj sobie.
Nie masz na to czasu, Posłańcu Fen’Harela.

Zostało tylko Val Royeaux. Po jego upadku… elfy utworzą swoje własne, w pełni niezależne państwo.
Po raz pierwszy od kilkuset lat.

***

Wszystkie historie relacjonujące życie jego ojca zawierały ten sam element.
Zielony płomień, który zmienił cały świat.

Rzecz jasna, Arien próbował go odtworzyć; to właśnie wtedy sprawił, że wąsy wujka Doriana zajęły się ogniem. Nim chłopiec zdążył spostrzec, że pożądany ognik nie tylko zapłonął nie tam, gdzie trzeba, ale nawet nie nabrał właściwej barwy - wujek zaklął paskudnie, natychmiast niwelując zaklęcie chłopca. Chwilę potem nastąpiło jedno z najdłuższych kazań w jego mentorskiej karierze.
Arien szczerze nienawidził tych wszystkich przemów zadufanych w sobie dorosłych. Bez względu na to, czy wygłaszał je wujek Cullen, wujek Dorian, czy nawet mama - zawsze zawierały tę samą dawkę utartych, oklepanych zwrotów. Zupełnie, jakby nauczyli się ich na pamięć, niczym formułek zaklęć.
Zabawne, że ciocia Vivienne również zwróciła na to uwagę.
 - Nerwy zdecydowanie nie sprzyjają wychowywaniu potomstwa - mawiała, kręcąc głową z dezaprobatą wypisaną na twarzy. - Te biedaki nie mają nawet głowy i czasu, aby przemyśleć wygłaszane przez siebie frazesy.
Arien nie miał pojęcia, czym są “frazesy”, mimo to absolutnie zgadzał się ze słowami Zaklinaczki; instynktownie czuł, że przemawiają na jego korzyść. Zresztą, nawet jeśli nie, i tak nie zamierzał się tym wszystkim przejmować.
Dorośli mówili w kółko to samo, zakładając, że mówili cokolwiek.
Ponoć nie mieli na to czasu. I sił.

Dorośli są głupi.

Nie miał wyjścia. Musiał szukać na własną rękę.

*

Pustka. Najpiękniejsze miejsce na świecie.
Nigdy nie wyglądała tak samo. Ilekroć tu trafiał, otoczenie podlegało nieustannym zmianom, transformowało szybciej, niż przyroda, którą widział po przebudzeniu. Czasem dostosowywało się do tego, o czym marzył, albo po prostu intensywnie myślał.
Czasem pokazywało mu zielony płomień. To ostatnie zdarzało się zresztą coraz częściej.
Tego dnia widział jednak… zaskakująco niewiele. Jak okiem sięgnąć, z jałowej ziemi, niczym kolce u jeża, wyrastały szpikulce, tak wysokie, że nie był w stanie zobaczyć ich czubków. Rzecz jasna, próbował, uparcie zadzierając głowę; zrezygnował, gdy stracił równowagę i nieomal upadł na plecy.
Kurka.
Będzie musiał się na coś wdrapać. Nie chodziło, rzecz jasna, o odkrycie, gdzie jest; we śnie to i tak nie miało żadnego znaczenia. Chodziło tylko o zbadanie, czy oprócz tych głupich kolców w okolicy znajduje się coś jeszcze.
Przecież jego sny nigdy nie były tak beznadziejne, prawda?

Nie wiedział, jak długo kluczył to w jedną, to w drugą stronę, powoli przestając rozpoznawać szpikulce. Wszystkie wyglądały tak samo i rosły w podobnych skupiskach.
A może powinien jakoś oznaczyć sobie drogę? Tylko czym?
Kreda. Chcę kredę.
Czasem Pustka spełniała jego prośby. Nawet, jeśli rozumiała je całkowicie opacznie.
A czasem…

Zielony płomień otoczył go z każdej strony.
Arien krzyknął, mimowolnie próbując odskoczyć; w ostatniej chwili zatrzymał się jednak, dostrzegając, iż to dziwne zjawisko wykwitło także za jego plecami. Pokręcił głową, próbując dojrzeć jakąkolwiek lukę, przerwę, bodaj miejsce, gdzie płomień świeci nieco słabiej. Nic z tego.
Płomień świecił. I trzeszczał. Skwierczał jak nigdy.
Śnił. On śnił. To był sen Ariena Oliviera Leira Trevelyan-Montilyet.
Mama zawsze mówiła, by trzymał głowę wysoko. Panie Stwórco, po raz pierwszy żałował, że naprawdę jej tutaj nie ma…
Zielony płomień trzasnął, zawirował dziwnie, skupiając się w jeden punkt, tuż przed nim; w jedną kolumnę, nie wyższą, niż przeciętna dorosła osoba. Arien cofnął się o kilka kroków.
To był jego sen. Ciocia Vivienne zawsze to podkreślała. Jego sen. Jego królestwo. On tu rządzi.
Kolumna nabierała coraz bardziej ludzkich kształtów.
Czy to był…

 - Pustka, wszystko, świat, który można kształtować własnym rozumem, ciekawość, złość, on idzie...
Głos nadszedł znikąd, zaskakująco znajomy i spokojny. Arien rozejrzał się, nie był jednak w stanie dostrzec jego źródła.
Ale znał go skądś. Skądś…
 - Oni nie rozumieją, on chce wiedzieć, on idzie, on szuka...
Zielona kolumna nabrała kształtów rosłego mężczyzny, jakby jednego z żołnierzy, którego Arien widział na dziedzińcu kilka godzin temu.
 - One wiedzą, czego, one nadchodzą, pragną go, zwodzą, aż ręce swoje wyciągnie...
Żołnierz, świecąc wściekle zielonym światłem, ruszył w jego kierunku.
Arien rzucił się do ucieczki.

 - ...śmierć.

Świst ostrza. Nagle urwany, jakby broń weszła w coś miękkiego.
Młody Trevelyan zapewne całkowicie by to zignorował; w tej chwili nie myślał o niczym, oprócz schowania się w bezpieczne miejsce. Nie zdołał przebiec jednak więcej, niż kilkanaście metrów, nim potknął się o coś wystającego z ziemi - i runął na nią jak długi.
Dziwne. Nigdy nie potykał się we śnie.
A jeśli… ja nie śnię?

O kurka. O Panie Stwórco.
O mamo.

Ktoś nadchodził. Arien słyszał cichy odgłos towarzyszący jego krokom.
 - Już dobrze...
Znał ten głos. Zaledwie ta myśl przyszła mu do głowy, chłopiec obrócił się, tak, by spojrzeć prosto w twarz niespodziewanego wybawiciela. Tak, to on; czasem widywał go, kręcącego się przy karczmie albo po flankach Podniebnej Twierdzy. Młody chłopak, stosunkowo niewysoki, za to chudy tak tyka; niewiele grubszy niż włócznie, które nosili wartownicy. Zawsze jednakowo ubrany. Nawet tutaj.
Arien nigdy wcześniej nie widział jednak, by Cole posługiwał się bronią.
Mama mówiła, że trzeba dziękować.
Chłopiec przełknął ślinę.
On jest… dziwny.
 - Dziękuję - odpowiedział, nieznacznie unosząc podbródek; mama robiła tak zawsze, gdy była zdenerwowana, więc pewnie jakoś dodawało jej to odwagi. Szkoda, że u niego nie pomagało.
Przez chwilę nie miał pewności, czy Cole w ogóle usłyszał jego słowa. Mężczyzna obrócił się, patrząc na miejsce, gdzie wcześniej stało to zielone coś; w końcu przeniósł jednak wzrok na Trevelyana.
 - Chłopiec nie wie, co mu grozi - stwierdził cichym, jednostajnym głosem. - Myśli, że on rządzi, że to jego sen, ale nie wie, że Pustka jest jedna, jest wielka, że może mieć gości, gości dobrych i złych…
Czy on w ogóle mówił do niego?
 - E… przepraszam? - wtrącił ostrożnie Arien; zdążył podnieść się z ziemi i stanąć o własnych siłach, nieznacznie tylko opierając ciężar ciała o pobliski szpikulec. - Ale o czym pan mówi?
Cole przekrzywił nieznacznie głowę.
 - Tamci myślą, że go chronią, ale on się wymyka, on wie więcej, on zrozumie więcej, niż tamci mają czas i siłę przewidzieć.
“Czas i siłę”. “Tamci”. Mówił jak ciocia Vivienne.
Że dorośli?
 - Są głupi - potwierdził bez wahania.
 - Jak i on - odpowiedział natychmiast Cole; Arien wytrzeszczył oczy, przez chwilę nie wiedząc, czy i jak powinien zareagować na tego rodzaju obelgę. - On nie wie, że demony krążą wokół niego, że czują, jak wiele zła by wyrządziły, gdyby go dorwały.
Mamo. On zwariował.
 - Ja… ja chyba nie wiem, o co panu chodzi, panie Cole. - Nikt nigdy nie nadał mu jakiegokolwiek nazwiska, musiał więc posłużyć się jego imieniem. Zresztą, nie było tu nikogo, kto mógłby mu to wypomnieć.
Co ciekawsze, odnosił wrażenie, że jego słowa cokolwiek zirytowały rozmówcę.
 - Ale musisz wiedzieć. Musisz wiedzieć, że Pustka jest jedna, jest wielka, jest brzydka i piękna i wiedzieć, co się w niej kryje. Zwłaszcza, że… - Cole rozejrzał się. I zmarszczył brwi. - Jego Pustka jest dziwna. Bardzo dziwna.

*

Chyba wolałbym się obudzić.
To było wyjątkowo dziwne przeżycie. Pierwszy raz nie umiał rozpoznać, czy element jego snu stanowi majak, czy też jednak ktoś wtargnął do jego snu i swobodnie go eksplorował. Z tego, co Arien zdołał zrozumieć z rozmów magów, taka ingerencja była możliwa; trzykrotnie próbował zresztą znaleźć dodatkowe informacje na ten temat. Niestety, za każdym razem pokonywała go treść wyszukanych w bibliotece książek; o ile nie miał problemów z płynnym czytaniem jako takim, tak zrozumienie ich treści pozostawało poza zasięgiem dziecka.
Nie chcę być takim smarkatym debilem. Chcę być duży.
Nawet, jeśli dorośli potrafili zachowywać się jeszcze gorzej.

Bez względu na to, jak Cole odnalazł drogę do jego snu, wędrował razem z nim, pilnując, by nie zniknął mu z oczu. Czasem milczał, całkowicie ignorując obecność chłopca; innym razem mamrotał coś, nie dbając zbytnio o to, czy Arien jest w stanie go zrozumieć. Zwykle nie reagował też na stawiane mu pytania.
 - Czego pan w sumie szuka, panie Cole?
 - Wir, wir, wciąga go, przytłacza, miażdży, jad krąży mu w żyłach, moc wypala od zewnątrz i od środka…
Kurka. On naprawdę był świrem.
Cole przyspieszył kroku, zmuszając w końcu Ariena do nerwowego truchtu. Od czasu do czasu młody Trevelyan mògł dostrzec wyraz jego twarzy, raz neutralny i nieobecny, raz zaniepokojony, ba, zaskoczony nawet. Czy coś mogło zdziwić kogoś takiego jak on?
A może po prostu mu się tu podoba?
Czy podczas snu można się zmęczyć?
Chyba nie. Tylko dlatego Arien pozwolił mu prowadzić.

 - Panie Cole!
Przez chwilę Arien był przekonany, że jego towarzysz wskoczy prosto w przepaść; już z daleka widział, że zbliżają się do ogromnego kanionu, tak szerokiego, że jego brzeg zaledwie majaczył w oddali, niczym baśniowa fatamorgana. Wszechobecne szpikulce pozostały gdzieś za nimi; teraz biegli po szarej, nieomal gładkiej powierzchni, strukturą podobnej do placu, na którym walczyli żołnierze wujka Cullena.
Biegli. Prosto przed siebie.
 - Panie Cole!
Mężczyzna wyprzedzał go znacznie; wydawało się wręcz, że coraz bardziej przyspieszał. Ostatecznie jednak gwałtownie wyhamował tuż na skraju przepaści, balansując lekko, by zachować równowagę i nie runąć… w dół. Bardzo głęboko w dół.
Arien czuł, że chyba powinien ciężko oddychać. Na szczęście, to był jego sen. Nawet, jeśli najdziwniejszy w życiu.
Chyba opowiem o tym mamie…
Cole rozejrzał się, by zatrzymać wzrok w jednym punkcie; chwilę później  Arien zrozumiał, dlaczego. Jakieś kilkanaście metrów od nich ktoś postawił most - prowizoryczny i wąski, ot, setki desek połączonych stosunkowo grubym sznurem. Konstrukcja, choć wąska i na oko niezbyt stabilna, łączyła brzegi kanonu.
Po co ktoś miałby to zbudować?
Durniu, to twój sen.
Cole zerknął na niego przez ramię.
 - Postawił drogę, któż wie, dokąd prowadzi? - zapytał cicho, nieomal śpiewnie, kołysząc się lekko na piętach. - Nie wie, waha się, mógłby, ale nie czuje, nie wyczuwa mocy, która się tam kryje, nie wie, co robić, nie wie…
Kurka, już rozumiał, dlaczego ciocia Vivienne nie lubiła tego człowieka.
Arien zacisnął usta w wąską kreskę.
 - Idę.

Po prawdzie, nie miał pojęcia, czemu śnił o czymś takim. Ale… to dalej był jego sen, czyż nie?
Co złego może się stać?

Most chybotał i skrzypiał pod każdym jego krokiem. Arien odruchowo zacisnął palce na sznurze, mającym jakoby robić za barierkę; później zacisnął także powieki.
Krok po kroku. Teraz nie mógł się wycofać.
Krok po kroku. Byle do przodu.
Krok po kroku, w końcu dotarł do końca. Gdy obejrzał się przez ramię, Cola nigdzie nie było.
 - Panie Cole?
Cisza. Znowu był sam w swoim śnie.
Mamo, nie budź mnie, proszę, nie budź…
Nigdy nie trafił dwa razy do tego samego snu. Ten zaś był jedyny w swoim rodzaju.

Zabłądził?
Nie, na szczęście nie - choć właśnie przemierzał coś, co przypominało te okropne labirynty, które wujek Varrik czasem rozrysowywał mu na kartce, chyba szedł w tym samym kierunku. A przynajmniej nie robił na tyle dużo zakrętów, by poczuć zawroty głowy; a skoro tak, to nie było źle, prawda?
Kurka, gdzie on szedł?
Poczuł chłód. Dziwne. W żadnym śnie nigdy nie było mu zimno.

Intensywnie zielone światło trafiło go prosto w oczy.
Arien krzyknął, całkowicie zaskoczony; blask był dziwny, niedostrzegalny zza zakrętu, mimo że mógłby oświetlić chyba cały świat. Co więcej, migotał, pulsował w jakimś szybkim, choć stałym rytmie. Mocniej, słabiej, mocniej, słabiej…
Cały czas zbyt mocno. Zbyt mocno. Nawet, gdy zasłonił oczy.
Tę absolutną ciszę zagłuszał wyłącznie jego płacz.

Światło zgasło.
Nie zauważył tego od razu. Dopiero, gdy zabrakło mu sił na dalszy krzyk, gdy oczy całkowicie odmówiły mu posłuszeństwa - dopiero wtedy zauważył otaczającą go ciemność.
Przez upiorną chwilę myślał, że oślepł. Niewiele brakowało, by znów się rozkleił, po paru sekundach zaczął dostrzegać jednak coraz więcej szczegółów otoczenia; począwszy od czubków własnych butów, skończywszy na pniach drzew. Wyglądały, jakby Stwórca zabrał im wszystkie liście.
Trevelyanowie nie płaczą!
Zacisnął usta, niecierpliwie ocierając łzy z oczu. Dziwne, że jeszcze się nie obudził; po prawdzie, zaczynał mieć serdecznie dość tego głupiego majaku.
Mama powie, że to wina wujka Doriana. Na pewno.
Chyba jednak jej o tym nie opowie…
Zmarszczył brwi. Drzewa rosły dość blisko siebie, nie dość licznie jednak, by całkowicie przesłonić sobą widok. Był więc w stanie dostrzec niewielki zbiornik, jakby sadzawkę, dokładnie pomiędzy nimi. Świeciła zielonym blaskiem.
Podszedł bliżej.
Przy sadzawce ktoś był. Mężczyzna o jasnych włosach, choć chyba nie aż tak, jak u wujka Cullena; z całą pewnością były jednak dłuższe i prostsze, aniżeli u Komendanta. Dość wysoki, zdecydowanie nie wojownik, mimo prostej, praktycznej szaty, którą miał na sobie. Zresztą, to właśnie ona budziła największe podejrzenia - podobną miał na sobie wujek Dorian podczas wyjazdu z Podniebnej Twierdzy.
Czy to mag?
Bliżej. Jeszcze bliżej.
Nieznajomy całkowicie zignorował jego obecność; zwrócony twarzą do sadzawki, wyciągał ręce w jej stronę, a ona, o kurka, ona odpowiadała na jego gesty. Każdemu ruchowi dłoni towarzyszyła fala energii; zielone światło, teraz słabsze, przygaszone, poddawało się woli blondyna, wirując, kręcąc w powietrzu serpentyny.
Też tak chcę.
A w końcu przestało. Runęło, rozbijając się o taflę wody, tracąc kształt, a jednak dalej rozjaśniając otoczenie.
Bliżej. Jeszcze bliżej.
Teraz mógł przyjrzeć się nieznajomemu uważniej.
Dlaczego on…?
Dziwne. Nigdy nie śnił o obcych osobach.
Mamo, obudź mnie jednak. Ja już mam dość.
 - Przepraszam? - odezwał się w końcu. - Kim pan jest?

Mag wydawał się absolutnie zdumiony jego obecnością. Przez chwilę wpatrywał się w Ariena, jakby sam próbował ocenić, czy nie jest wytworem jego wyobraźni. W końcu powoli opuścił ręce; woda nie zareagowała na to w żaden sposób. Teraz młody Trevelyan mógł dostrzec cienkie, zielone kajdany skuwające jego nadgarstki; wąskie, prawie niewidoczne łańcuchy niknęły w odmętach sadzawki, nie krępując jednak zanadto ruchów blondyna.
Dziwny typ.
Mężczyzna przypatrywał mu się przez dłuższą chwilę, aż w końcu pokręcił głową, jakby chciał odgonić natrętną muchę.
 - Nie pierdol - mruknął, najwidoczniej nie przejmując się tym, czy zostanie usłyszany; chwilę potem znów spojrzał na sadzawkę. I nie poruszył się więcej.
To twój sen.
Mama zawsze odchrząkiwała, by zwrócić na siebie uwagę. Arien postanowił zrobić to samo.
 - Proszę mi odpowiedzieć, jak pytam!
Te słowa wywarły o wiele większe wrażenie; blondyn znów przeniósł na niego spojrzenie, tym razem o wiele bardziej czujne i… chyba trochę niepewne.
 - Ty mnie widzisz? - Mówił w ten śmieszny sposób, jak dorosły, który dużo przemawiał do ludzi i chciał, aby wszyscy go słyszeli. Donośny głos, słowa wymawiane nie za szybko, nie za wolno, z idealną... dykcją. Chyba tak to się nazywało?
Mówił jak mama.
Arien zadarł podbródek.
 - Tak. Widzę - odpowiedział z mocą. - Co pan robi w moim śnie?
To pytanie najwidoczniej zdezorientowało mężczyznę jeszcze bardziej.
 - Co do… - Przez chwilę najwidoczniej zastanawiał się nad reakcją. - Kim ty właściwie jesteś, mały?
No na pewno nie był mały!
Arien zadarł podbródek jeszcze wyżej.
 - Nazywam się Arien Olivier Leir Trevelyan-Montilyet - oświadczył głośno i wyraźnie, tak, jak zawsze go uczono, tak, jak mówiła mama i tak, jak mówił ten dziwny, tak niekulturalny przecież mężczyzna.

Przyzwyczaił się, że jego imię wywołuje na rozmówcach odpowiednie wrażenie. Był synem Inkwizytorki i Herolda Andrasty, nawet, jeśli tego ostatniego znał tylko z opowieści. Zresztą, niewiele rzeczy irytowało Ariena tak bardzo jak fakt, że jego ojca znali chyba wszyscy, poza nim samym. Pewnie nawet ten dziwny blondyn miał z nim jakiś kontakt, a przynajmniej słyszał opowieści na jego temat; to pewnie dlatego wbił w swojego rozmówcę tak bardzo przerażone spojrzenie.
Czy w moim śnie ktoś może umrzeć ze strachu?
Mężczyzna jednak nie umarł. Nawet, jeśli potrzebował nieco więcej czasu, by oprzytomnieć.
 - Jesteś synem Josephine Montilyet? - zapytał w końcu cicho, dziwnym, nieomal drżącym głosem. Arien zmieszał się mimowolnie; nikt nigdy nie pytał o jego mamę.
 - No tak - potwierdził w końcu. - To kim pan jest?
Kurka. A jeśli ten pan jednak umrze?
Blondyn odetchnął, jakby szykował się do rzucenia wyjątkowo ciężkiego zaklęcia.
 - Inkwizytor Leir Trevelyan - odezwał się w końcu cicho, tak cicho, że Arien nie był pewny, czy przypadkiem się nie przesłyszał.
To niemożliwe. To po prostu…
Znał to imię. Kto by go nie znał?
Rodzinne nazwisko. Rodzinny tytuł.
Mama mówiła, że tata miał złote włosy.
Mężczyzna patrzył. Patrzył na niego bez słowa, tak samo zdumiony, jak Arien.
Jak jego syn?

Krok do przodu. Jeden. Drugi.
Coraz mniejszy dystans. Wyciągnięcie drżącej ręki, wyczekujące, ostrożne. Arien zawahał się, ale w końcu zrobił to samo.
Uścisk dłoni. Mocny, choć nie tak miażdżący, jak u wujka Cullena.
I cisza.
Nie wyj jak dziewczyna, nie wyj, debilu, nie wyj…
A jednak mężczyzna płakał. Arien widział łzy na jego twarzy.
 - Dobrze cię widzieć, synu. Naprawdę… Dobrze cię widzieć.

1 komentarz: