- Inkwizytorze... Kto to jest?
Dorian szczerze wątpił,
by Leir był w stanie odpowiedzieć na jego pytanie; zresztą i nie
zareagował na nie w żaden sposób. Jedynym, co przerywało upiorną ciszę,
był syk niewielkich wyładowań elektrycznych, tańczących wokół jego
kostura. Magia emanująca z Kotwicy pozostawała bezgłośna.
Na wszystkich trzech dłoniach.
Nekromanta przyjrzał się
uważniej nieznajomym. Zwłaszcza jeden z nich zwracał na siebie uwagę –
niewątpliwie był zarówno qunari, jak i magiem, nie przypominał jednak
żadnego z tych nielicznych saarebas, których Dorian dotychczas spotkał.
Tamci, okrutnie okaleczeni tak fizycznie, jak i psychicznie, nie
rozstawali się ze swoimi szkaradnymi maskami; tego tutaj odróżniała zaś
tylko broń i charakterystycznie świecąca lewa dłoń. Co zabawne, Dorian
nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na chwilę obecną qunari nie stanowi
zagrożenia. Jego twarz nie wyrażała niczego, poza zdziwieniem,
okraszonym solidną dawką zmęczenia. Choć utrzymywał pozycję bojową, nic
nie wskazywało na to, by sam zamierzał atakować.
Nie dało się powiedzieć
tego samego o drugim magu. Elf o interesującym kolorze włosów, uparcie
kojarzącym się ze świeżą krwią, wbijał w Leira spojrzenie tyleż
intensywne, co niechętne. On również dzierżył kostur; długi i niezwykle
wąski kij przypominał konar, wokół którego wiły się młode gałązki
bluszczu. Dalijskie dzieło, bez wątpienia. Zresztą, sam elf był urodziwy
i mógłby robić za doskonałą rzeźbę, gdyby nie to wściekłe spojrzenie,
które posyłał Trevelyanowi. Nijak nie kojarzyło się z dalijskim
dostojeństwem.
- „Inkwizytor"... -
Uśmiechnął się, podnosząc lewą dłoń. – Czy ten zniewalający i budzący
dreszcz na plecach wrogów tytuł ma coś wspólnego z tym zielonym
dziadostwem?
- Jestem Leir
Trevelyan, przywódca Inkwizycji – odpowiedział spokojnie Leir. Miał
donośny głos, idealny dla mówcy; teraz niósł się po okolicy ze
zwielokrotnioną siłą. – A wy...?
- Nepharien. Nepharien
Lavellan – dodał po chwili elf, być może wychodząc z założenia, że to
nazwisko – nazwa klanu? - cokolwiek im powie. Niestety, Dorianowi nie
mówiło nic. Słyszał tylko, że Varrick parsknął śmiechem, który usilnie
starał się powstrzymać.
Złe spojrzenie elfa przeniosło się z Inkwizytora na krasnoluda.
- A ja jestem Yor –
wypalił qunari, nie pozwalając rudemu na żaden drwiący komentarz.
Odpowiedziała mu cisza; zapewne wszyscy oczekiwali, że rozwinie swoją
wypowiedz, wymieniając imię, tytuł, nazwisko... cokolwiek. Najwidoczniej
nie zamierzał; poprawił jedynie nerwowo chwyt na kosturze, gdy
niezręczne milczenie zaczęło się przeciągać.
Cóż. Oczywiście, każdy z
nich wyobrażał sobie wcześniej ostateczną walkę z Koryfeuszem. Nikt
jednak nie przewidział takiego rozwoju wydarzeń.
Co teraz, Leir?
Musiał szybko przeanalizować sytuację.
Wszystko wskazywało na
to, że ci dwaj nie znali się wcześniej. Wskazywał na to zarówno fakt, że
nadeszli z różnych stron, jak i podejrzliwe spojrzenia, które rzucali
nie tylko jemu, ale też sobie nawzajem. Niewątpliwie jednak to
członkowie Inkwizycji budzili w obu magach największy niepokój;
zwłaszcza elf wydawał się poważnie rozważać atak.
Mimo wszystko, Leir nie
wierzył, by zrealizował ten zamiar. Inkwizycja, czymkolwiek by w ich
oczach nie była, miała teraz przewagę liczebną. I chyba tylko taką, przy
założeniu, że ich Kotwice działały w podobny sposób.
A działały?
Jak zareagują tam na
dole, jeśli zobaczą, że nie jest jedyną osobą z Kotwicą? Cała wiedza,
jaką dotychczas zebrali na jej temat, w istocie legnie w gruzach. Nie
mógł też zignorować faktu, że miał przed sobą dalijskiego elfa oraz
qunari. Konflikty rasowe same w sobie potrafiły być przyczyną wojny –
bez magicznej otoczki.
Uśmiechnął się, tak, jak
robił to zawsze podczas oficjalnych spotkań – niezbyt szeroko, pilnując
jednak, by zmrużyć przy tym oczy i nieznacznie zmarszczyć nos. Tej
sztuczki nauczyła go Josephine – uśmiech wydawał się wówczas szczerszy.
Zwykle przynosiło to pożądany efekt.
- To była piękna walka – stwierdził w końcu. – Zastanawiam się tylko, dlaczego nikogo z wami nie ma? Czy przyszliście tu sami?
A gdyby tak ich zabić?
Odrzucił tę myśl.
Owszem, to wydawało się najbezpieczniejszą opcją, a przewaga liczebna
mogłaby mu pomóc to zrealizować – nie wiedział jednak, jak zareagują ich
Kotwice. Przekonał się już, że jego własna nie pozwoli nikomu pozbawić
go życia. Czy byłoby możliwe sprowokowanie tych wypaczeń do atakowania siebie nawzajem?
- Jestem dalijskim
elfem. Mam bohaterstwo we krwi. – Nepharien uśmiechnął się. Chyba
naprawdę nie potrafił przybrać łagodniejszego wyrazu twarzy. – A tak
całkowicie poważnie: uznałem, że to nie ma sensu. Ostateczna bitwa i tak
należała do mnie. – Rzucił wymowne spojrzenie w kierunku towarzyszy
Inkwizytora. Kątem oka Dorian dostrzegł, jak Blackwall zaciska palce
zdrowej ręki na imaczu; miecz musiał odrzucić jakiś czas temu. Nie było
czasu na nałożenie jakiegokolwiek znieczulającego zaklęcia, który
złagodziłby ból w ręce. – Narażanie przyjaciół na śmierć byłoby zbyt
egoistyczne.
Och, wyczuł złośliwość;
Leir miał wrażenie, że elf tylko czeka, aż ten mu się odgryzie. Nie
pozwolił jednak, by to wyprowadziło go z równowagi – zamiast tego
przeniósł wzrok na qunari.
- A ty, Yor? Też przyszedłeś sam?
- Ekchm, jeśli mam być
szczery... - Żaden z nich nie czuł się teraz komfortowo; qunari miał
jednak największe problemy z ukryciem swojego samopoczucia. Intuicja
podpowiadała Trevelyanowi, że stanowi on zdecydowanie mniej wymagającego
przeciwnika w słownej potyczce; spojrzał więc na niego, kiwnięciem
głowy zachęcając do kontynuowania myśli. – Cóż, ja miałem ze sobą
towarzyszy. Jesteśmy najemnikami. Straciliśmy się z oczu, gdy...
Świątynia wystrzeliła w powietrze. Cokolwiek by się wtedy nie stało. –
Obejrzał się przez ramię, jakby w nadziei, że dostrzeże tam zaginionych
przyjaciół. – Swoją drogą, proponuję, byśmy spróbowali to odkręcić.
Wspólnie.
Qunarski mag miał wyraźną nadzieję na współpracę. Naiwny.
Cóż, fakt faktem, że nie mam bladego pojęcia, jak sprowadzić to miejsce na ziemię.
- Doskonały pomysł –
podchwycił Leir, odwracając się do swoich towarzyszy. Pokazanie
rozmówcom – potencjalnym napastnikom – pleców nie było wprawdzie zbyt
uprzejme, poza tym rodziło oczywisty dyskomfort; Dorian, Varrick i
Blackwall dalej widzieli jednak każdy ich ruch. On zaś musiał im coś
powiedzieć. A tamci zdecydowanie nie powinni tego słyszeć.
- Nie mogą ich zobaczyć
– oświadczył bezgłośnie, starannie artykułując każde słowo. Nie
wiedział, czy jego przekaz został należycie odebrany; nie mógł mieć
pewności, sądząc po pytającym spojrzeniu Blackwalla. Cholera.
- Uważajcie, proszę –
dodał już głośniej, świadom, że przedłużająca się cisza może wzbudzić
podejrzenia. – Możliwe, że zaczniemy gwałtownie spadać.
Varrick uniósł brwi.
- Zrozumiano, Wasza Ekscelencjo. Co do joty.
Pierwszy raz od dawna krasnolud nie zdecydował się na żartobliwą przeróbkę jego tytułu.
Zabawne, że właśnie to uderzyło go teraz tak mocno.
Wydawało się, że
Świątynia tylko czekała, aż uzewnętrznią swoją wolę. Stanęli w kręgu,
zachowując jednak bezpieczny dystans i wyciągnęli przed siebie
naznaczone Kotwicami dłonie.
Leir działał
intuicyjnie. Nie potrafił wyjaśnić połowy wydarzeń, które miały miejsce
na przestrzeni ostatnich lat; zbyt często skazany był na kierowanie się
instynktem, albo jakimiś wyższymi mocami, których istota do dziś stanowiła
zagadkę nie do rozwiązania. Miał nadzieję, że jego nowi towarzysze
postępują w ten sam sposób. Podobny poziom zagubienia czyniłby ich nieco
mniej niebezpiecznymi.
Tymczasem Świątynia
ruszyła w dół – równie szybko, jak wcześniej wystrzeliła w górę. Tym
razem wiedzieli, czego się spodziewać; kątem oka Inkwizytor zerknął
niespokojnie na swoich towarzyszy, ale żaden z nich nie stracił
równowagi. Dorian zdołał nawet ostrożnie podejść do Blackwalla; Leir nie
był w stanie usłyszeć, o czym rozmawiali. Jego uszy nie odbierały teraz
niczego poza ogłuszającym hukiem. Widział jednak, jak mag rzuca
zaklęcie na rękę towarzysza.
Zaklęcie znieczulające, co?
Co ciekawe, wraz z
opadaniem Świątyni ubytki w ścianach zaczęły znikać. Widział, jak gruz
unosi się, formuje w powietrzu i ostatecznie wraca na swoje miejsce w
postaci cegieł. Tempo wydawało się zbyt wolne, by odbudować w ten sposób
całą Świątynię; jednak gdy poczuł, że zwalniają, a w końcu opadają na
coś, co najpewniej było gruntem, główna hala była odbudowana już niemal w
całości. Brakowało jedynie sklepienia.
Swoją drogą, dawno nie widział tak pogodnej nocy.
Odetchnął, opuszczając rękę.
Jak za dotknięciem
różdżki zaczęła do nich docierać lawina nowych odgłosów. Zostawili za
sobą znaczną liczbę towarzyszy, nie wspominając o zdezorientowanych
żołnierzach. I milionach cywilów wyglądających informacji o wyniku
bitwy.
Jak powinien to wyjaśnić?
- Ej. – Yor przybliżył
się szybciej, niż Leir zdążył to zarejestrować. Posłał zaniepokojone
spojrzenie w kierunku, z którego dobiegały nawoływania, po czym znów
przeniósł wzrok na Inkwizytora. – Nie chcę, by twoi ludzie mnie
zobaczyli.
Leir uniósł brwi.
- Zatem sugerowałbym
szybko znaleźć kryjówkę. – Och, oczywiście, że on też nie chciał, by
jego żołnierze zobaczyli dwóch innych magów. Rozsądek podpowiadał, że
nie wyszłoby z tego nic dobrego – dla żadnej ze stron.
Jednak czy rozwiązanie naprawdę miało być tak proste? Czy wystarczyło mu zasugerować, by poszedł sobie w cholerę?
Qunari przytaknął, jednak nie oddalił się od razu. Zmarszczył brwi.
- Spotkajmy się. Może nawet tutaj, jeśli twoi ludzie nie wypełnią Świątyni po brzegi. Na osobności.
- Wydaje się, że to rozsądny pomysł – odpowiedział ostrożnie Leir. – Chyba musimy sobie wyjaśnić, co właściwie się wydarzyło.
- Ciężko się nie
zgodzić. – Nepharien również zerkał nerwowo w kierunku źródła hałasu. Na
szczęście nikt nie znalazł w sobie dość odwagi, by wejść do ruin
Świątyni. Jeszcze nie. – Poza tym, musimy podzielić łupy, nie?
Leir uniósł brwi.
- Łupy?
- Oczywiście, że tak. Jedna trzecia należy do dalijskich elfów. To chyba oczywiste?
- To brzmiało źle. – Słyszał za sobą szept Varricka, jak zwykle donośny, mimo prób dyskrecji. – Bardzo, bardzo, bardzo źle.
Leir nie potrafił się z
tym nie zgodzić. A jednak, gdy wynurzyli się z ruin Świątyni, gdy
stanęli przed wojskiem, które na tę niezwykłą chwilę zamarło w ciszy i
bezruchu – posłał swoim stronnikom triumfalny uśmiech. Podniósł lewą
dłoń.
- Zwyciężyliśmy! – Jego głos, wielokrotnie wzmocniony sprytnym zaklęciem, dotarł do uszu wszystkich.
Chwilę potem zagłuszył go ryk tysięcy szczęśliwych ludzi. Gdy obejrzał się przez ramię, dwóch magów już nie było.
*
Coś w nim pękło.
A może coś z niego
zeszło? Widmo nadchodzącej śmierci, dotychczas unoszące się nad nim
niczym burzowa chmura, ustąpiło nagle, pozostawiając go w stanie
cudownego oszołomienia. Wyłom został zamknięty. Koryfeusz zginął.
To, co znali... nareszcie było bezpieczne.
Dał się ponieść tej
euforii, bezmyślnemu szczęściu, którego tak dawno nie odczuwał. Choć
minęło zaledwie parę godzin, wszystko, co widział w Świątyni, wydawało
się surrealistycznym snem.
Zresztą, to, co miał
przed oczyma, pozostawało równie nierealne. Odruchowo odpowiadał na
zawołania żołnierzy; na słowa towarzyszy reagował śmiechem, a oni
zdawali się równie upojeni wspólnym sukcesem. To, że po paru dniach
dotarli do Podniebnej Twierdzy bez problemu, zawdzięczali albo
znakomitemu dowództwu, albo przychylności samej Andrasty. Leir nie
przyłożył do tego ręki.
Coś w nim pękło. Pękło jak tama.
Na szczęście nie musiał
nic mówić. Ludzie wiwatowali, gdy tylko wypatrzyli z daleka jego blond
czuprynę; wieść lotem błyskawicy dotarła do domu, gdzie przywitano ich
Pieśnią i owacjami. Pamiętał, jak stanął na szczycie schodów i po raz
setny pomachał do tłumu, wywołując kolejną falę radości. Pamiętał też,
że następnie odwrócił się w kierunku osób, którym zawdzięczał połowę
swoich sukcesów i ukłonił się przed nimi z szacunkiem.
- Bez was niczego byśmy nie osiągnęli. W tym miejscu pragnę wam podziękować w imieniu własnym oraz całej Inkwizycji.
Odpowiedzieli ukłonem.
Widział iskry radości w oczach Leliany, widział uśmiech Cullena, co
najmniej jakby wygrał najtrudniejszą partię szachów w swoim życiu.
A chwilę potem widział
tylko czarne loki. Znajomy zapach perfum wypełnił mu nozdrza; odruchowo
przytulił Josephinę i zakręcił nią wokół siebie. Zaśmiała się głośno,
machając nogami w powietrzu, szczęśliwa jak małe dziecko.
Gdzieś na skraju umysłu
majaczyła mu myśl, że balansowanie na skraju schodów może być
niebezpieczne, a tak otwarte okazywanie sobie uczuć – zbyt ostentacyjne w
politycznym kontekście. Całkowicie to zignorował.
Koniec. Konieckonieckonieckonieckoniec.
Wygrali.
- Wszyscy jesteście bohaterami! – Powtórzył to po raz tysięczny tego dnia.
To był szał. Słodki
szał, podczas którego wielokrotnie łamano zasady, zarówno protokołu, jak
i zdrowego rozsądku. Miał wrażenie, że od chwili powrotu poklepano go
po plecach częściej, niż przez całe życie. Mógłby też przysiąc, że nie
wypił ani kropli alkoholu – a jednak czuł się upojony, ba, przepełniony
mocą, dzięki której mógłby nie tylko jeszcze raz pokonać Koryfeusza, ale
też przenieść na własnych barkach cały Ferelden.
Rozmawiał ze wszystkimi
aż do świtu, gdy zmęczenie wygrało ze szczęściem większości
świętujących. Gdy jeden żołnierz osunął się na podłogę, Leir nie
potrafił powstrzymać śmiechu. Nie miał pojęcia, dlaczego.
*
Co dalej, Leir?
Pytanie spadło na niego
jak grom z jasnego nieba. W Sali, gdzie odbywała się naprędce
zorganizowana uroczystość, było już nieomal cicho. Gdyby nie pamiętał,
co miało tu miejsce wcześniej... mógłby pomyśleć, że Twierdza jest pełna
trupów.
Ta myśl podziałała jak
kubeł zimnej wody. Jak lodowe zaklęcie, którym Dorian mroził swoich
przeciwników. I choć za wszelką cenę starał się utrzymać bodaj namiastkę
tej beztroskiej radości, której oddawał się przez ostatnie dni – nie
potrafił powstrzymać lawiny pytań zadawanych przez własne sumienie.
Co dalej? Dokąd poprowadzisz tych ludzi? Co zrobisz, jeśli elfowie i qunari podniosą jakieś żądania?
Czy powinieneś ich wtedy zabić?
Czy stać was na kolejną wojnę?
Czyja to w zasadzie będzie wojna?
- Leir? – Josephine
stała przed nim; choć promienny uśmiech nie schodził jej z twarzy,
widział, że ledwo stoi na nogach. Jak przez mgłę pamiętał, że Leliana
uświadamiała go, jak ciężkie było tak szybkie zorganizowanie ogromnej
fety dla tysięcy wiwatujących. Swoją drogą, bolesnym pozostawał fakt, że
nie zdecydowano się przygotować niczego z wyprzedzeniem, tak... na
wszelki wypadek.
Cóż. On sam nie wierzył wówczas, że przeżyje to starcie.
Abstrahując jednak od
jego osobistych relacji z Lelianą – czy na pewno odpowiednio wyraził
swoją wdzięczność wobec ambasador Montilyet? Chyba przy którymś toaście
podziękował jej za trud włożony w prowadzenie spraw Inkwizycji i...
Na litość boską, kretynie. Rozmawiasz z Jose.
Pocałował ją bez słowa.
Czy chciał w ten sposób zataić przed nią atak własnej słabości, czy może
liczył, że sam o nim zapomni – tego nie umiał powiedzieć. I nawet nie
chciał znać odpowiedzi. Nie teraz.
I znów zapomniał o wszystkim. Na razie. Na chwilę.
*
Kolejny dzień przeznaczyli na doprowadzanie Twierdzy do porządku.
Na szczęście ludzie
rwali się do pracy, nawet, jeśli nie można było jeszcze wymagać od nich
całkowitej produktywności. Zaskakująco mała liczba poległych, jak też
niewielkie straty w wierzchowcach i ekwipunku, dodatkowo podniosły ich i
tak wysokie morale. Należało przygotować siedzibę Inkwizycji na
przyjęcie bardziej znamienitych gości, do których docierały już wieści o
spektakularnym zwycięstwie. Biurko Josephiny tonęło w ozdobnym papierze
korespondencyjnym; kruki Leliany latały w jedną i w drugą, nieomal
tworząc oddzielający ich od słońca czarny dywan. Leir miał wrażenie, że
widzi swoją pieczęć na każdym kawałku podłogi.
Solas zniknął. Z ręką na
sercu musiał przyznać, że gdyby nie Leliana, najpewniej nie zwróciłby
na to uwagi. Od zawsze zdawał sobie sprawę, że elf nie towarzyszy im z
najzwyklejszej sympatii; uważał Koryfeusza za zło, które musi zostać
zniszczone, jego celem było jednak przede wszystkim odzyskanie
elfickiego artefaktu. Co się z nim stało? Czy został zniszczony razem ze
swoim dzierżycielem? Obecność dwóch osób z Kotwicą zanadto wytrąciła
Trevelyana z równowagi, by zwrócił na to uwagę; niewykluczone zatem, że
urażony elf kontynuował poszukiwania na własną rękę. Leir nie miał
zamiaru mu tego utrudniać, wiedział jednak, że jego szpiegmistrzyni
czuje się niekomfortowo, nie mogąc namierzyć swojego celu. Solas
natomiast przepadł bez wieści.
Czy jej agenci dotrą też do dalijskich elfów i qunari? Jakim cudem dotąd nie usłyszał o nich ani słowa?
A przede wszystkim – czemu dotąd sam nawet o nich nie wspomniał?
A może oni tylko mi się przyśnili?
Był w stanie w to
uwierzyć. Siedział we własnych pokojach, rozłożony na łóżku jak uczniak,
przeglądający notatki przed zajęciami w Kręgu. Wiedział, że oficjalna
dokumentacja wymaga posługiwania się ładnym i czytelnym pismem; miał już
jednak wprawę w wypełnianiu jej na kolanie. Gdyby wykonywał całą tę
papierkową robotę za biurkiem, jego kręgosłup najpewniej dawno odmówiłby
posłuszeństwa. Nawał obowiązków wymagał niestandardowego podejścia. To
była jedna z pierwszych lekcji, jakie zafundowała mu Inkwizycja.
Kolejne pismo od
kolejnego władcy, który chciał złożyć mu swoje wyrazy uznania. Tak
błyskawiczna komunikacja była zasługą magów; uprzejmy ton wiadomości
zawdzięczał zaś tylko euforii, którą wszyscy odczuwali. Za jakiś czas,
gdy atmosfera ostygnie, zaczną się rozważania na temat przyszłości
Inkwizycji. To widział wyraźnie jak na dłoni.
A jeśli chodziło o tamtą dwójkę...
Syk palonego materiału przerwał jego rozważania.
Zerwał się na równe
nogi. Tuż przy otwartych drzwiach balkonowych migotało coś, co
przypominało niewielki ognik; zahaczyło o zasłony i podpaliło je,
szamocząc się w rozpaczliwej walce o wolność. Płomień na szczęście był
niewielki i rozprzestrzeniał się wyjątkowo wolno.
Gdy podszedł bliżej do
znaleziska, zrozumiał, że w istocie jest to ogniowa wiadomość.
Ktokolwiek ją wysłał, mógł sprawić, by nie narobiła żadnych szkód; to,
że stało się inaczej, mogło być najzwyklejszym przykładem perfidii.
Złośliwość? W takiej chwili?
Pokręcił głową, bez
wahania dotykając ognika palcem. Ten rozżarzył się na chwilę, by w końcu
zawisnąć nad jego nosem w postaci lewitujących, ognistych liter.
„Czy tydzień wystarczy na przewiezienie twojego inkwizycjonalnego tyłka do Świątyni?"
Słowa zniknęły, zaledwie je przeczytał.
Cholera jasna. To jednak nie był sen.
Miał zatem siedem dni na
przybycie do Świątyni Świętych Prochów. Wątpił, by ktokolwiek odważył
się teraz przekroczyć jej próg – miejsce spotkania pozostawało więc
stosunkowo bezpieczne. Musiał tylko uzasadnić kolejną podróż w te
strony. Biorąc pod uwagę, że na jego widok nawet kury piały teraz
radośnie, nie zdoła opuścić Twierdzy niezauważony. Pytanie, ile osób
należało wtajemniczyć w całą sprawę?
Puk. Puk.
Josephina nie krępowała
się już przy wchodzeniu do jego prywatnych kwater. Dla zachowania
pozorów, zamiast do drzwi pukała o ramę łóżka.
- Nie słyszałeś, jak wchodzę?
Westchnął. Mógłby jej
nie mówić. Byłaby o wiele szczęśliwsza z myślą, że ten koszmar nareszcie
się skończył, a jej partner wcale nie planuje pakować się w kolejne
kłopoty.
Ale musi to wiedzieć. Jako ambasador, po prostu musi.
Zwlekał z opowieścią już
kilka dni - o kilka dni za długo, biorąc pod uwagę bezpieczeństwo
Inkwizycji. Pozwolił wszystkim na beztroskie świętowanie, ograniczając
obowiązki do nalewania alkoholu i wysyłania oraz odbierania ozdobnych
listów. Chciał dać wytchnienie innym.
I chciał dać je sobie.
Westchnął. To zawsze pomagało.
- Jose, obawiam się, że... nie wszystko poszło tak, jak planowaliśmy.
Po co wysyłać konwencjonalne wiadomości, jak można być pro i podpalić komuś zasłony. #maillevelnepharien xD
OdpowiedzUsuńYor by wysłał wiadomość załączoną do ciasteczek <3
OdpowiedzUsuń