niedziela, 12 listopada 2017

2

- Inkwizytorze... Kto to jest?
Dorian szczerze wątpił, by Leir był w stanie odpowiedzieć na jego pytanie; zresztą i nie zareagował na nie w żaden sposób. Jedynym, co przerywało upiorną ciszę, był syk niewielkich wyładowań elektrycznych, tańczących wokół jego kostura. Magia emanująca z Kotwicy pozostawała bezgłośna.

Na wszystkich trzech dłoniach.

Nekromanta przyjrzał się uważniej nieznajomym. Zwłaszcza jeden z nich zwracał na siebie uwagę – niewątpliwie był zarówno qunari, jak i magiem, nie przypominał jednak żadnego z tych nielicznych saarebas, których Dorian dotychczas spotkał. Tamci, okrutnie okaleczeni tak fizycznie, jak i psychicznie, nie rozstawali się ze swoimi szkaradnymi maskami; tego tutaj odróżniała zaś tylko broń i charakterystycznie świecąca lewa dłoń. Co zabawne, Dorian nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na chwilę obecną qunari nie stanowi zagrożenia. Jego twarz nie wyrażała niczego, poza zdziwieniem, okraszonym solidną dawką zmęczenia. Choć utrzymywał pozycję bojową, nic nie wskazywało na to, by sam zamierzał atakować.
Nie dało się powiedzieć tego samego o drugim magu. Elf o interesującym kolorze włosów, uparcie kojarzącym się ze świeżą krwią, wbijał w Leira spojrzenie tyleż intensywne, co niechętne. On również dzierżył kostur; długi i niezwykle wąski kij przypominał konar, wokół którego wiły się młode gałązki bluszczu. Dalijskie dzieło, bez wątpienia. Zresztą, sam elf był urodziwy i mógłby robić za doskonałą rzeźbę, gdyby nie to wściekłe spojrzenie, które posyłał Trevelyanowi. Nijak nie kojarzyło się z dalijskim dostojeństwem.
- „Inkwizytor"... - Uśmiechnął się, podnosząc lewą dłoń. – Czy ten zniewalający i budzący dreszcz na plecach wrogów tytuł ma coś wspólnego z tym zielonym dziadostwem?
- Jestem Leir Trevelyan, przywódca Inkwizycji – odpowiedział spokojnie Leir. Miał donośny głos, idealny dla mówcy; teraz niósł się po okolicy ze zwielokrotnioną siłą. – A wy...?
- Nepharien. Nepharien Lavellan – dodał po chwili elf, być może wychodząc z założenia, że to nazwisko – nazwa klanu? - cokolwiek im powie. Niestety, Dorianowi nie mówiło nic. Słyszał tylko, że Varrick parsknął śmiechem, który usilnie starał się powstrzymać.
Złe spojrzenie elfa przeniosło się z Inkwizytora na krasnoluda.
- A ja jestem Yor – wypalił qunari, nie pozwalając rudemu na żaden drwiący komentarz. Odpowiedziała mu cisza; zapewne wszyscy oczekiwali, że rozwinie swoją wypowiedz, wymieniając imię, tytuł, nazwisko... cokolwiek. Najwidoczniej nie zamierzał; poprawił jedynie nerwowo chwyt na kosturze, gdy niezręczne milczenie zaczęło się przeciągać.
Cóż. Oczywiście, każdy z nich wyobrażał sobie wcześniej ostateczną walkę z Koryfeuszem. Nikt jednak nie przewidział takiego rozwoju wydarzeń.
Co teraz, Leir?

Musiał szybko przeanalizować sytuację.
Wszystko wskazywało na to, że ci dwaj nie znali się wcześniej. Wskazywał na to zarówno fakt, że nadeszli z różnych stron, jak i podejrzliwe spojrzenia, które rzucali nie tylko jemu, ale też sobie nawzajem. Niewątpliwie jednak to członkowie Inkwizycji budzili w obu magach największy niepokój; zwłaszcza elf wydawał się poważnie rozważać atak.
Mimo wszystko, Leir nie wierzył, by zrealizował ten zamiar. Inkwizycja, czymkolwiek by w ich oczach nie była, miała teraz przewagę liczebną. I chyba tylko taką, przy założeniu, że ich Kotwice działały w podobny sposób.

A działały?

Jak zareagują tam na dole, jeśli zobaczą, że nie jest jedyną osobą z Kotwicą? Cała wiedza, jaką dotychczas zebrali na jej temat, w istocie legnie w gruzach. Nie mógł też zignorować faktu, że miał przed sobą dalijskiego elfa oraz qunari. Konflikty rasowe same w sobie potrafiły być przyczyną wojny – bez magicznej otoczki.

Uśmiechnął się, tak, jak robił to zawsze podczas oficjalnych spotkań – niezbyt szeroko, pilnując jednak, by zmrużyć przy tym oczy i nieznacznie zmarszczyć nos. Tej sztuczki nauczyła go Josephine – uśmiech wydawał się wówczas szczerszy. Zwykle przynosiło to pożądany efekt.
- To była piękna walka – stwierdził w końcu. – Zastanawiam się tylko, dlaczego nikogo z wami nie ma? Czy przyszliście tu sami?
A gdyby tak ich zabić?
Odrzucił tę myśl. Owszem, to wydawało się najbezpieczniejszą opcją, a przewaga liczebna mogłaby mu pomóc to zrealizować – nie wiedział jednak, jak zareagują ich Kotwice. Przekonał się już, że jego własna nie pozwoli nikomu pozbawić go życia. Czy byłoby możliwe sprowokowanie tych wypaczeń do atakowania siebie nawzajem?
- Jestem dalijskim elfem. Mam bohaterstwo we krwi. – Nepharien uśmiechnął się. Chyba naprawdę nie potrafił przybrać łagodniejszego wyrazu twarzy. – A tak całkowicie poważnie: uznałem, że to nie ma sensu. Ostateczna bitwa i tak należała do mnie. – Rzucił wymowne spojrzenie w kierunku towarzyszy Inkwizytora. Kątem oka Dorian dostrzegł, jak Blackwall zaciska palce zdrowej ręki na imaczu; miecz musiał odrzucić jakiś czas temu. Nie było czasu na nałożenie jakiegokolwiek znieczulającego zaklęcia, który złagodziłby ból w ręce. – Narażanie przyjaciół na śmierć byłoby zbyt egoistyczne.
Och, wyczuł złośliwość; Leir miał wrażenie, że elf tylko czeka, aż ten mu się odgryzie. Nie pozwolił jednak, by to wyprowadziło go z równowagi – zamiast tego przeniósł wzrok na qunari.
- A ty, Yor? Też przyszedłeś sam?
- Ekchm, jeśli mam być szczery... - Żaden z nich nie czuł się teraz komfortowo; qunari miał jednak największe problemy z ukryciem swojego samopoczucia. Intuicja podpowiadała Trevelyanowi, że stanowi on zdecydowanie mniej wymagającego przeciwnika w słownej potyczce; spojrzał więc na niego, kiwnięciem głowy zachęcając do kontynuowania myśli. – Cóż, ja miałem ze sobą towarzyszy. Jesteśmy najemnikami. Straciliśmy się z oczu, gdy... Świątynia wystrzeliła w powietrze. Cokolwiek by się wtedy nie stało. – Obejrzał się przez ramię, jakby w nadziei, że dostrzeże tam zaginionych przyjaciół. – Swoją drogą, proponuję, byśmy spróbowali to odkręcić. Wspólnie.
Qunarski mag miał wyraźną nadzieję na współpracę. Naiwny.
Cóż, fakt faktem, że nie mam bladego pojęcia, jak sprowadzić to miejsce na ziemię.
- Doskonały pomysł – podchwycił Leir, odwracając się do swoich towarzyszy. Pokazanie rozmówcom – potencjalnym napastnikom – pleców nie było wprawdzie zbyt uprzejme, poza tym rodziło oczywisty dyskomfort; Dorian, Varrick i Blackwall dalej widzieli jednak każdy ich ruch. On zaś musiał im coś powiedzieć. A tamci zdecydowanie nie powinni tego słyszeć.
- Nie mogą ich zobaczyć – oświadczył bezgłośnie, starannie artykułując każde słowo. Nie wiedział, czy jego przekaz został należycie odebrany; nie mógł mieć pewności, sądząc po pytającym spojrzeniu Blackwalla. Cholera.
- Uważajcie, proszę – dodał już głośniej, świadom, że przedłużająca się cisza może wzbudzić podejrzenia. – Możliwe, że zaczniemy gwałtownie spadać.
Varrick uniósł brwi.
- Zrozumiano, Wasza Ekscelencjo. Co do joty.
Pierwszy raz od dawna krasnolud nie zdecydował się na żartobliwą przeróbkę jego tytułu.
Zabawne, że właśnie to uderzyło go teraz tak mocno.


Wydawało się, że Świątynia tylko czekała, aż uzewnętrznią swoją wolę. Stanęli w kręgu, zachowując jednak bezpieczny dystans i wyciągnęli przed siebie naznaczone Kotwicami dłonie.
Leir działał intuicyjnie. Nie potrafił wyjaśnić połowy wydarzeń, które miały miejsce na przestrzeni ostatnich lat; zbyt często skazany był na kierowanie się instynktem, albo jakimiś wyższymi mocami, których istota do dziś stanowiła zagadkę nie do rozwiązania. Miał nadzieję, że jego nowi towarzysze postępują w ten sam sposób. Podobny poziom zagubienia czyniłby ich nieco mniej niebezpiecznymi.
Tymczasem Świątynia ruszyła w dół – równie szybko, jak wcześniej wystrzeliła w górę. Tym razem wiedzieli, czego się spodziewać; kątem oka Inkwizytor zerknął niespokojnie na swoich towarzyszy, ale żaden z nich nie stracił równowagi. Dorian zdołał nawet ostrożnie podejść do Blackwalla; Leir nie był w stanie usłyszeć, o czym rozmawiali. Jego uszy nie odbierały teraz niczego poza ogłuszającym hukiem. Widział jednak, jak mag rzuca zaklęcie na rękę towarzysza.
Zaklęcie znieczulające, co?
Co ciekawe, wraz z opadaniem Świątyni ubytki w ścianach zaczęły znikać. Widział, jak gruz unosi się, formuje w powietrzu i ostatecznie wraca na swoje miejsce w postaci cegieł. Tempo wydawało się zbyt wolne, by odbudować w ten sposób całą Świątynię; jednak gdy poczuł, że zwalniają, a w końcu opadają na coś, co najpewniej było gruntem, główna hala była odbudowana już niemal w całości. Brakowało jedynie sklepienia.
Swoją drogą, dawno nie widział tak pogodnej nocy.


Odetchnął, opuszczając rękę.
Jak za dotknięciem różdżki zaczęła do nich docierać lawina nowych odgłosów. Zostawili za sobą znaczną liczbę towarzyszy, nie wspominając o zdezorientowanych żołnierzach. I milionach cywilów wyglądających informacji o wyniku bitwy.
Jak powinien to wyjaśnić?
- Ej. – Yor przybliżył się szybciej, niż Leir zdążył to zarejestrować. Posłał zaniepokojone spojrzenie w kierunku, z którego dobiegały nawoływania, po czym znów przeniósł wzrok na Inkwizytora. – Nie chcę, by twoi ludzie mnie zobaczyli.
Leir uniósł brwi.
- Zatem sugerowałbym szybko znaleźć kryjówkę. – Och, oczywiście, że on też nie chciał, by jego żołnierze zobaczyli dwóch innych magów. Rozsądek podpowiadał, że nie wyszłoby z tego nic dobrego – dla żadnej ze stron.
Jednak czy rozwiązanie naprawdę miało być tak proste? Czy wystarczyło mu zasugerować, by poszedł sobie w cholerę?
Qunari przytaknął, jednak nie oddalił się od razu. Zmarszczył brwi.
- Spotkajmy się. Może nawet tutaj, jeśli twoi ludzie nie wypełnią Świątyni po brzegi. Na osobności.
- Wydaje się, że to rozsądny pomysł – odpowiedział ostrożnie Leir. – Chyba musimy sobie wyjaśnić, co właściwie się wydarzyło.
- Ciężko się nie zgodzić. – Nepharien również zerkał nerwowo w kierunku źródła hałasu. Na szczęście nikt nie znalazł w sobie dość odwagi, by wejść do ruin Świątyni. Jeszcze nie. – Poza tym, musimy podzielić łupy, nie?
Leir uniósł brwi.
- Łupy?
- Oczywiście, że tak. Jedna trzecia należy do dalijskich elfów. To chyba oczywiste?


- To brzmiało źle. – Słyszał za sobą szept Varricka, jak zwykle donośny, mimo prób dyskrecji. – Bardzo, bardzo, bardzo źle.
Leir nie potrafił się z tym nie zgodzić. A jednak, gdy wynurzyli się z ruin Świątyni, gdy stanęli przed wojskiem, które na tę niezwykłą chwilę zamarło w ciszy i bezruchu – posłał swoim stronnikom triumfalny uśmiech. Podniósł lewą dłoń.
- Zwyciężyliśmy! – Jego głos, wielokrotnie wzmocniony sprytnym zaklęciem, dotarł do uszu wszystkich.
Chwilę potem zagłuszył go ryk tysięcy szczęśliwych ludzi. Gdy obejrzał się przez ramię, dwóch magów już nie było.


*


Coś w nim pękło.
A może coś z niego zeszło? Widmo nadchodzącej śmierci, dotychczas unoszące się nad nim niczym burzowa chmura, ustąpiło nagle, pozostawiając go w stanie cudownego oszołomienia. Wyłom został zamknięty. Koryfeusz zginął.
To, co znali... nareszcie było bezpieczne.
Dał się ponieść tej euforii, bezmyślnemu szczęściu, którego tak dawno nie odczuwał. Choć minęło zaledwie parę godzin, wszystko, co widział w Świątyni, wydawało się surrealistycznym snem.
Zresztą, to, co miał przed oczyma, pozostawało równie nierealne. Odruchowo odpowiadał na zawołania żołnierzy; na słowa towarzyszy reagował śmiechem, a oni zdawali się równie upojeni wspólnym sukcesem. To, że po paru dniach dotarli do Podniebnej Twierdzy bez problemu, zawdzięczali albo znakomitemu dowództwu, albo przychylności samej Andrasty. Leir nie przyłożył do tego ręki.
Coś w nim pękło. Pękło jak tama.
Na szczęście nie musiał nic mówić. Ludzie wiwatowali, gdy tylko wypatrzyli z daleka jego blond czuprynę; wieść lotem błyskawicy dotarła do domu, gdzie przywitano ich Pieśnią i owacjami. Pamiętał, jak stanął na szczycie schodów i po raz setny pomachał do tłumu, wywołując kolejną falę radości. Pamiętał też, że następnie odwrócił się w kierunku osób, którym zawdzięczał połowę swoich sukcesów i ukłonił się przed nimi z szacunkiem.
- Bez was niczego byśmy nie osiągnęli. W tym miejscu pragnę wam podziękować w imieniu własnym oraz całej Inkwizycji.
Odpowiedzieli ukłonem. Widział iskry radości w oczach Leliany, widział uśmiech Cullena, co najmniej jakby wygrał najtrudniejszą partię szachów w swoim życiu.
A chwilę potem widział tylko czarne loki. Znajomy zapach perfum wypełnił mu nozdrza; odruchowo przytulił Josephinę i zakręcił nią wokół siebie. Zaśmiała się głośno, machając nogami w powietrzu, szczęśliwa jak małe dziecko.
Gdzieś na skraju umysłu majaczyła mu myśl, że balansowanie na skraju schodów może być niebezpieczne, a tak otwarte okazywanie sobie uczuć – zbyt ostentacyjne w politycznym kontekście. Całkowicie to zignorował.


Koniec. Konieckonieckonieckonieckoniec.
Wygrali.

 
- Wszyscy jesteście bohaterami! – Powtórzył to po raz tysięczny tego dnia.
To był szał. Słodki szał, podczas którego wielokrotnie łamano zasady, zarówno protokołu, jak i zdrowego rozsądku. Miał wrażenie, że od chwili powrotu poklepano go po plecach częściej, niż przez całe życie. Mógłby też przysiąc, że nie wypił ani kropli alkoholu – a jednak czuł się upojony, ba, przepełniony mocą, dzięki której mógłby nie tylko jeszcze raz pokonać Koryfeusza, ale też przenieść na własnych barkach cały Ferelden.
Rozmawiał ze wszystkimi aż do świtu, gdy zmęczenie wygrało ze szczęściem większości świętujących. Gdy jeden żołnierz osunął się na podłogę, Leir nie potrafił powstrzymać śmiechu. Nie miał pojęcia, dlaczego.

*

Co dalej, Leir?
Pytanie spadło na niego jak grom z jasnego nieba. W Sali, gdzie odbywała się naprędce zorganizowana uroczystość, było już nieomal cicho. Gdyby nie pamiętał, co miało tu miejsce wcześniej... mógłby pomyśleć, że Twierdza jest pełna trupów.
Ta myśl podziałała jak kubeł zimnej wody. Jak lodowe zaklęcie, którym Dorian mroził swoich przeciwników. I choć za wszelką cenę starał się utrzymać bodaj namiastkę tej beztroskiej radości, której oddawał się przez ostatnie dni – nie potrafił powstrzymać lawiny pytań zadawanych przez własne sumienie.


Co dalej? Dokąd poprowadzisz tych ludzi? Co zrobisz, jeśli elfowie i qunari podniosą jakieś żądania?
Czy powinieneś ich wtedy zabić?
Czy stać was na kolejną wojnę?
Czyja to w zasadzie będzie wojna?


- Leir? – Josephine stała przed nim; choć promienny uśmiech nie schodził jej z twarzy, widział, że ledwo stoi na nogach. Jak przez mgłę pamiętał, że Leliana uświadamiała go, jak ciężkie było tak szybkie zorganizowanie ogromnej fety dla tysięcy wiwatujących. Swoją drogą, bolesnym pozostawał fakt, że nie zdecydowano się przygotować niczego z wyprzedzeniem, tak... na wszelki wypadek.
Cóż. On sam nie wierzył wówczas, że przeżyje to starcie.
Abstrahując jednak od jego osobistych relacji z Lelianą – czy na pewno odpowiednio wyraził swoją wdzięczność wobec ambasador Montilyet? Chyba przy którymś toaście podziękował jej za trud włożony w prowadzenie spraw Inkwizycji i...
Na litość boską, kretynie. Rozmawiasz z Jose.
Pocałował ją bez słowa. Czy chciał w ten sposób zataić przed nią atak własnej słabości, czy może liczył, że sam o nim zapomni – tego nie umiał powiedzieć. I nawet nie chciał znać odpowiedzi. Nie teraz.
I znów zapomniał o wszystkim. Na razie. Na chwilę.


*


Kolejny dzień przeznaczyli na doprowadzanie Twierdzy do porządku.
Na szczęście ludzie rwali się do pracy, nawet, jeśli nie można było jeszcze wymagać od nich całkowitej produktywności. Zaskakująco mała liczba poległych, jak też niewielkie straty w wierzchowcach i ekwipunku, dodatkowo podniosły ich i tak wysokie morale. Należało przygotować siedzibę Inkwizycji na przyjęcie bardziej znamienitych gości, do których docierały już wieści o spektakularnym zwycięstwie. Biurko Josephiny tonęło w ozdobnym papierze korespondencyjnym; kruki Leliany latały w jedną i w drugą, nieomal tworząc oddzielający ich od słońca czarny dywan. Leir miał wrażenie, że widzi swoją pieczęć na każdym kawałku podłogi.
Solas zniknął. Z ręką na sercu musiał przyznać, że gdyby nie Leliana, najpewniej nie zwróciłby na to uwagi. Od zawsze zdawał sobie sprawę, że elf nie towarzyszy im z najzwyklejszej sympatii; uważał Koryfeusza za zło, które musi zostać zniszczone, jego celem było jednak przede wszystkim odzyskanie elfickiego artefaktu. Co się z nim stało? Czy został zniszczony razem ze swoim dzierżycielem? Obecność dwóch osób z Kotwicą zanadto wytrąciła Trevelyana z równowagi, by zwrócił na to uwagę; niewykluczone zatem, że urażony elf kontynuował poszukiwania na własną rękę. Leir nie miał zamiaru mu tego utrudniać, wiedział jednak, że jego szpiegmistrzyni czuje się niekomfortowo, nie mogąc namierzyć swojego celu. Solas natomiast przepadł bez wieści.
Czy jej agenci dotrą też do dalijskich elfów i qunari? Jakim cudem dotąd nie usłyszał o nich ani słowa?
A przede wszystkim – czemu dotąd sam nawet o nich nie wspomniał?
A może oni tylko mi się przyśnili?
Był w stanie w to uwierzyć. Siedział we własnych pokojach, rozłożony na łóżku jak uczniak, przeglądający notatki przed zajęciami w Kręgu. Wiedział, że oficjalna dokumentacja wymaga posługiwania się ładnym i czytelnym pismem; miał już jednak wprawę w wypełnianiu jej na kolanie. Gdyby wykonywał całą tę papierkową robotę za biurkiem, jego kręgosłup najpewniej dawno odmówiłby posłuszeństwa. Nawał obowiązków wymagał niestandardowego podejścia. To była jedna z pierwszych lekcji, jakie zafundowała mu Inkwizycja.
Kolejne pismo od kolejnego władcy, który chciał złożyć mu swoje wyrazy uznania. Tak błyskawiczna komunikacja była zasługą magów; uprzejmy ton wiadomości zawdzięczał zaś tylko euforii, którą wszyscy odczuwali. Za jakiś czas, gdy atmosfera ostygnie, zaczną się rozważania na temat przyszłości Inkwizycji. To widział wyraźnie jak na dłoni.
A jeśli chodziło o tamtą dwójkę...


Syk palonego materiału przerwał jego rozważania.
Zerwał się na równe nogi. Tuż przy otwartych drzwiach balkonowych migotało coś, co przypominało niewielki ognik; zahaczyło o zasłony i podpaliło je, szamocząc się w rozpaczliwej walce o wolność. Płomień na szczęście był niewielki i rozprzestrzeniał się wyjątkowo wolno.
Gdy podszedł bliżej do znaleziska, zrozumiał, że w istocie jest to ogniowa wiadomość. Ktokolwiek ją wysłał, mógł sprawić, by nie narobiła żadnych szkód; to, że stało się inaczej, mogło być najzwyklejszym przykładem perfidii.
Złośliwość? W takiej chwili?
Pokręcił głową, bez wahania dotykając ognika palcem. Ten rozżarzył się na chwilę, by w końcu zawisnąć nad jego nosem w postaci lewitujących, ognistych liter.
„Czy tydzień wystarczy na przewiezienie twojego inkwizycjonalnego tyłka do Świątyni?"
Słowa zniknęły, zaledwie je przeczytał.


Cholera jasna. To jednak nie był sen.
Miał zatem siedem dni na przybycie do Świątyni Świętych Prochów. Wątpił, by ktokolwiek odważył się teraz przekroczyć jej próg – miejsce spotkania pozostawało więc stosunkowo bezpieczne. Musiał tylko uzasadnić kolejną podróż w te strony. Biorąc pod uwagę, że na jego widok nawet kury piały teraz radośnie, nie zdoła opuścić Twierdzy niezauważony. Pytanie, ile osób należało wtajemniczyć w całą sprawę?
Puk. Puk.
Josephina nie krępowała się już przy wchodzeniu do jego prywatnych kwater. Dla zachowania pozorów, zamiast do drzwi pukała o ramę łóżka.
- Nie słyszałeś, jak wchodzę?
Westchnął. Mógłby jej nie mówić. Byłaby o wiele szczęśliwsza z myślą, że ten koszmar nareszcie się skończył, a jej partner wcale nie planuje pakować się w kolejne kłopoty.
Ale musi to wiedzieć. Jako ambasador, po prostu musi.
Zwlekał z opowieścią już kilka dni - o kilka dni za długo, biorąc pod uwagę bezpieczeństwo Inkwizycji. Pozwolił wszystkim na beztroskie świętowanie, ograniczając obowiązki do nalewania alkoholu i wysyłania oraz odbierania ozdobnych listów. Chciał dać wytchnienie innym.
I chciał dać je sobie.
Westchnął. To zawsze pomagało.
- Jose, obawiam się, że... nie wszystko poszło tak, jak planowaliśmy.

2 komentarze:

  1. Po co wysyłać konwencjonalne wiadomości, jak można być pro i podpalić komuś zasłony. #maillevelnepharien xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Yor by wysłał wiadomość załączoną do ciasteczek <3

    OdpowiedzUsuń