poniedziałek, 28 maja 2018

Tom 2: 18

Tańczyli pijani szczęściem.
A wokół był chaos i śmierć.

Wszystko szło zgodnie z planem.
Potrzebowali lat. Wielu lat, by ostatecznie stłamsić, unieszkodliwić swoich dawnych oprawców; lat, by kolejni pobratymcy usłyszeli o Powstaniu Fen’Harela i odnaleźli drogę do swojego nowego przywódcy. Na początku nie mógł oprzeć się wrażeniu, że cały ten proces przebiega o wiele za wolno; że wystarczyłby jeden gest, odrobina dobrej woli stojącego po ich stronie boga, by zmieść wrogów w chwilę krótszą, aniżeli mrugnięcie okiem.
By wynieść go ponad wszystkich innych.
To twoja moc musi urosnąć w siłę, Nepharienie Lavellan. Potrzebowałeś czasu, by w pełni ją przyjąć. A przede wszystkim - by zrozumieć.
Tak. Tak było od samego początku; nie rozumiał, dlaczego wcześniej jakkolwiek z tym polemizował, stawiał opór, zadając pytania godne elfiego dziecka, które ledwo wyrosło do poziomu araweli. Odpowiedzi podawane przez Fen’Harela zdawały się teraz absolutnie oczywiste, jakby zawarta w nich prawda czekała na niego od samego początku, aż do dnia, gdy zrozumie powagę swojej roli.
Aż zmądrzeje. Aż będzie gotowy.
Ten dzień nadchodzi, Posłańcu. Sądzę, że możemy ruszać dalej.


Było ich coraz więcej.
Nadchodzili głównie z północy. Przedstawiali się jako tevinterscy służący, niewolnicy, którzy masowo opuszczali majątki magistrów, częstokroć mordując przy tym swoich właścicieli. Okazjonalnie towarzyszyli im pobratymcy z Nevarry, czasem nawet, choć wyjątkowo rzadko, rozpoznawał kogoś z Wolnych Marchii. Zdecydowaną większość uciekinierów stanowili jednak dawni mieszkańcy Imperium, po wielu latach odrzucający jarzmo - i wdeptujący je z pogardą w ziemię.
Fen’Harel nakazał wzmocnienie patroli na północnej granicy.
Nie sprzeciwił się. Nie wiedział, jakie było źródło tego rozkazu; czy stanowiło owoc jakiegoś większego planu, czy też zaledwie przeczucia, którym bóstwo nie zamierzało się z nim dzielić. Kiedyś zapewne nie omieszkałby zadać pytania, drążyć tematu tak długo, aż uzyska satysfakcjonującą odpowiedź; teraz tego rodzaju zachowanie wydawało się… niestosowne.
Niepotrzebne.
Musiał mu ufać. Bardziej, niż sobie samemu.

- Zaczekaj chwilę.
Yor mówił cicho, dziwnym, pustym głosem o barwie, którą Nepharien słyszał dotychczas tylko u Wyciszonych. Przez ułamek sekundy mimowolnie patrzył na partnera ze zdwojoną uwagą; w gruncie rzeczy nie miał nawet pojęcia, co spodziewał się zobaczyć. Ostatecznie, żaden z ich przeciwników nie operował Świętym Ogniem, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości.
Gdyby ktokolwiek spróbował…
- Warkocz. - Bez słowa dalszych wyjaśnień, qunari wyciągnął rękę w kierunku włosów Dalijczyka. Na przestrzeni ostatnich lat urosły do długości, która kiedyś zdawałaby się Nepharienowi co najmniej absurdalna; dopóki jednak pozostawały pod opieką rogacza, co oznaczało też tworzenie starannych splotów, praktycznie zapominał o ich istnieniu.
Nie miał czasu na takie dyrdymały.
Musimy przyspieszyć. Musimy…
Bez słowa pozwolił, aby mężczyzna poprawił jakiś zbłąkany rzemień. Miał wrażenie, że dłonie qunari drżą lekko; zresztą, całą jego osobą zdawały się wstrząsać dziwne, nieudolnie tłumione dreszcze nieokreślonego pochodzenia.
Zimna? Strachu?
Choroby?
Nie masz czasu się tym przejmować.
- Już gotowe.
Powinien. Cholera, czuł, że powinien, że właśnie był świadkiem czegoś, co powinno wzbudzić jego niepokój, zmusić do zadania najpospolitszego z pytań.
“Wszystko w porządku?”
Coś go odgradzało, jakiś mur, skutecznie tłumiący wszelkie emocje. Wszelką słabość.
I choć miał pełną świadomość jego istnienia, nawet nie pomyślał, aby z nim walczyć.

Nie zapytał o nic.
A gdy wyszedł z namiotu, qunari podążył za nim bez słowa.

- Posłańcu!
Coś było nie tak. Wyczuł to natychmiast.
Nie potrafił wyjaśnić źródła własnego przeczucia. Być może odbierał część emocji swoich poddanych, zaalarmowanych paniką w głosie nadciągającego gońca; być może to jakieś zawirowanie mocy postawiło jego świadomość w stan gotowości. A może był w stanie połączyć się z jakąś częścią osobowości Fen’Harela? Może to on sprawiał, że widział więcej i wyczuwał więcej, niż jakikolwiek śmiertelnik?
To niewykluczone. Przecież był wybrańcem, boskim pomazańcem, którego bóg prowadził prosto ku zwycięstwu. Przecież…
- Z północy nadciągają wojska Tevinteru! - Goniec wykrzyczał swoje słowa, nim zdążył dobiec do przywódcy, a w końcu paść przed nim na twarz. Praktyka ta nie miała w gruncie rzeczy żadnego zakorzenienia w dalijskich zwyczajach, zdołała się jednak ugruntować na przestrzeni ostatnich lat, nabierając w końcu rangi podstawowego, jakże oczywistego zwyczaju.
W normalnych warunkach tego rodzaju naruszenie spotkałoby się z natychmiastową reakcją. Ale teraz…
Tevinter. Imperium postanowiło rozwiązać problem uciekających niewolników, tłumiąc go w samym zarodku.
Kurwa mać.
- Jak wielu ich jest? - Poważnie wątpił, by poddany był w stanie podać mu konkretne liczby. Fen’Harel nalegał na wzmocnienie północnych patroli, być może domyślając się, iż kolejne fale uciekinierów pozostaną kroplami, które ostatecznie przeleją czarę cierpliwości magistrów; mimo to, elfi wartownicy pozostawali rozproszeni i, zapewne, przekonani, iż ich praca nie okaże się w żaden sposób potrzebna.
Cholera. Sam tak myślał.
- Ich… - Tak jak przewidywał, Dalijczyk zawahał się, rozpaczliwie rozważając wszystkie warianty odpowiedzi. - Są ich setki, Posłańcu. Setki, znaczna część z nich to magowie.
Odetchnął.
- I… I mają maszyny.
Maszyny. Do kurwy nędzy, jakie znowu…
Wszyscy na ciebie patrzą.
Czuł na sobie ich wzrok, dziesiątki, jeśli nie setki par oczu, obserwujących go ze strachem i wyczekiwaniem zarazem. Paru elfów poruszyło się niespokojnie, zupełnie, jakby rozważało ucieczkę; pod wpływem jego spojrzenia natychmiast zamarły, pokornie spuszczając głowę.
Budził strach. O wiele większy, niż odległa perspektywa nadciągającej armii.
Bez względu na to, co za konstrukty mieli ze sobą ci przeklęci Tevinterczycy, nie było to nic, co…
Musisz ich zablokować.
Głos Fen’Harela rozbrzmiał w głowie Nephariena bez ostrzeżenia, niosąc się echem po świadomości, skutecznie tłumiąc wszelkie zalążki własnych myśli. Czuł, że drgnął wyraźnie, odruchowo, całkowicie zaskoczony; w końcu jednak przymknął oczy, całkowicie ignorując obecność poddanych.
Znali ten gest. Rozumieli.
Musisz wysłać część żołnierzy na północ, tak, aby odparli siły Tevinteru, Posłańcu. Wybierz zaufanych, odważnych i biegłych w sztuce wojny podwładnych. Muszą wytrzymać tak długo, aż pokonamy fereldeńskiego oprawcę. Wtedy zajmiemy się Tevinterem.
Wybrać ludzi.
I wysłać ich na śmierć.
Stracimy setki żołnierzy!
W ostatecznej bitwie to ty będziesz dowódcą i rdzeniem armii zarazem, Posłańcu. Ich brak nie będzie miał wpływu na szanse naszej wygranej.
Tak spokojny. Tak pewny swego.
Po prostu…
Oni zginą, Fen’Harelu!
Czuł jego gniew, złość, rozpalającą żyły Dalijczyka niczym ogniste zaklęcie, gotowe w każdej chwili wybuchnąć z całą siłą. Rzadko stawiał opór swojemu mentorowi; nie pozwalał sobie na polemikę, nawet, jeśli kiedyś była ona stałym elementem jego - ich - codzienności. Pamiętał dziesiątki pytań, jakie chciał zadać Fen’Harelowi wiele, wiele lat temu; setki wyrzutów i oskarżeń, którymi chciał cisnąć mu prosto w twarz. Zrezygnował z wszelkiego oporu.
Ale teraz…
To jest wojna, Nepharienie. Konflikt, podczas którego można zminimalizować straty, ale nie da się ich uniknąć.
Dlaczego ich nie zmieciemy? Dlaczego nie wyjdziemy im naprzeciw, nie zmienimy w kupę gówna?! Przecież jesteśmy w stanie to zrobić!
Nie. Jeszcze nie jesteś.
Fen’Harel zniknął; pustka, którą po sobie pozostawił, przypominała uderzenie lodowego zaklęcia, nieomal zmuszając Nephariena do skulenia we własnych ramionach. Kilkakrotne przywołanie jego imienia nie spotkało się z jakąkolwiek reakcją; bóg nie zamierzał udzielać mu dalszych wyjaśnień.
I nie zamierzał wybaczać.
To jest chore. To…
W takim razie zrezygnuj. Znajdzie kogoś na twoje miejsce.

Strach. Nagły, ostry, paraliżujący.
Mrożący krew w żyłach.

Odetchnął cicho.

Czyń swoją powinność, Posłańcu. Rób, co do ciebie należy.



***


Głosy ostrzegały go przed dziurą w ziemi.
Nie posłuchał - i przypłacił swoją nieuwagę cokolwiek widowiskowym upadkiem. Mimo całej kawalkady głosów, które w ułamku sekundy zasypały go wskazówkami, nie zdołał wystarczająco szybko utworzyć stosownej bariery ochronnej; w konsekwencji zaś runął całym ciężarem na jakiś zbłąkany konar, by ostatecznie uderzyć z impetem o ziemię.
Szczęśliwie, jedynym świadkiem tego nieszczęsnego zdarzenia pozostawał Dorian. Mag nie zareagował zresztą w żaden sposób, pozwalając Inkwizytorowi wstać o własnych siłach, bez demaskowania go przed resztą towarzyszy; i choć na skraju umysłu Trevelyana majaczyło podejrzenie, iż jest to swoista obraza, próba cichego zamanifestowania własnej pogardy, tak w ostatecznym rozrachunku czuł, że powinien mu być za to wdzięczny.
Nikt niczego nie widział. Gdy w końcu zbliżył się do Ariena, chłopiec natychmiast rzucił mu się na szyję, ignorując ślady ziemi na szacie; Reynard zaś po prostu obdarzył go uśmiechem. Leir nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w tym pozornie niedbałym grymasie Templariusz jest w stanie wyrazić pełną gamę swoich emocji, od sympatii, aż po, dałby sobie za to uciąć rękę, najczystszej pogardy. Nawet to krótkie pytanie, czy nic mu się nie stało, po prostu nią ociekało; propozycja udzielenia pomocy pozostawała zaś niewątpliwie najpospolitszą kpiną.
Cholera. Gdyby tylko mógł zastąpić tego łgarza jakimkolwiek siepaczem, bodaj nawet kulawym półgłówkiem, potykającym się o własne nogi…

Koniec końców okazało się, że jedyne obrażenia, jakie poniósł, to kilka otarć i skręcona kostka - uraz, z jakim w gruncie rzeczy mógł poradzić sobie bez niczyjej pomocy. Oszczędziło mu to dalszego nagabywania ze strony Doriana i Reynarda; niewykluczone zresztą, że sami przyjęli to z niejaką ulgą.
Spędzają razem zbyt wiele czasu. Zdecydowanie zbyt wiele.
To nie było problemem. Naprawdę nie było problemem.
Ale…
To był Templariusz.
I władał Świętym Ogniem.

- Leir?
Arien spał. Inkwizytor poruszył się ostrożnie, nie chcąc obudzić opartego o niego syna jakimś niefrasobliwym ruchem; w końcu jednak, odrobinę tylko zbyt wolno, przeniósł wzrok na Doriana.
- Tak?
W blasku dogasającego ogniska Tevinterczyk nie prezentował się najlepiej, zupełnie, jakby trudy podróży pozostawiły na nim piętno, niedostrzegalne w blasku dnia. Kiedyś, wiele lat temu, tak niedbała fryzura, w połączeniu z cieniami pod oczami, odznaczającymi się niepokojąco wyraźnym śladem, szybko stałaby się zapewne źródłem troskliwych pytań, a przynajmniej przyjacielskich docinków, wymierzonych w kierunku Pavusa. Niewątpliwie jednego z najbardziej zadbanych ludzi w Podniebnej Twierdzy.
Kiedyś. Parę lat temu.
- Wszystko w porządku? - Mag wahał się o ułamek sekundy za długo. Spojrzenie, które mu posłał, dalekie było jednak od gniewu, pogardy, czy choćby zwykłego sceptyzmu, którego Trevelyan gotów był podświadomie oczekiwać.
W istocie…
On się boi?
- Młody śpi - wymamrotał cicho, odruchowo głaszcząc syna po orzechowobrązowych włosach. Gdyby nie to, że pozostawały o kilka tonów za jasne, mógłby przysiąc, że chłopiec skopiował je po własnej matce co do najdrobniejszego szczegółu. Gęste fale, nieco już zlepione brudem i potem, rosły z zaskakującą, dostrzegalną gołym okiem prędkością.
Cholera. Sam nie pogardziłby nożyczkami.
- A noga? - Po dłuższej chwili Tevinterczyk w końcu usiadł obok niego. Ubranie, które miał na sobie, stanowiło niezbity dowód na to, że ich podróż trwała już kilka tygodni; liczne ślady cerowania wskazywały, iż Pavus nie posiadał już szat na zmianę.
A może po prostu przestał zwracać na to uwagę?
- Wszystko w porządku - odpowiedział lakonicznie; cisza, która wybrzmiała między nimi chwilę później, okazała się o wiele bardziej obcesowa, aniżeli pierwotnie zakładał. Przypominała mur, twardą, grubą jak skała ścianę, pozbawioną pęknięć, które zwiastowałyby jej upadek.
Której wcale nie chcecie burzyć?
Na litość. Gdyby to było takie proste…
- Coś się stało?
- Tak. Nie. To zależy, jak na to spojrzeć. - Dorian westchnął cicho, wyraźnie rozważając różne warianty odpowiedzi. Popędzanie go nie miało najmniejszego sensu; Leir poruszył się nieco, szukając wygodniejszej pozycji, ostatecznie jednak zachowując milczenie. - Chodzi o to, że… wypadałoby chyba, żebyś wiedział, co miało miejsce w Inkwizycji na przestrzeni ostatnich lat.
To nie brzmiało dobrze. To nie miało prawa brzmieć dobrze.
- Ach tak. - Leir uniósł lekko brwi, pozwalając, by wypowiedziane przez Pavusa słowa ostatecznie przebrzmiały między rozmówcami, jakby miały w ten sposób nabrać na znaczeniu. - A o czym powinienem wiedzieć?
Przez chwilę miał wrażenie, że Dorian ledwo tłumi uśmiech; ostatecznie jednak Tevinterczk zachował powagę, odwzajemniając spojrzenie Inkwizytora.
- Zacznijmy od tego - odezwał się w końcu - że masz żonę. Taak, to niewątpliwie dobra informacja na start.

Stwórco.
- Żonę. - Uniósł brwi, odrobinę tylko zbyt szybko. - Czyli, jak rozumiem, nie uznano mnie za martwego?
- Szczęście w nieszczęściu, że nie. - Dorian pokręcił głową, chwytając jakiś zbłąkany patyk i wrzucając go do ogniska. Drewno trzasnęło leniwie, nijak nie przyczyniając się do zwiększenia płomienia; ostatecznie gałązka osunęła się, lądując na stosie pozostałych. - Chociaż wielu próbowało. Oficjalna wersja, żywiołowo propagowana przez naszą Inkwizytorkę, pozostawała jednak czarująco niezmienna.
Uniósł brwi jeszcze wyżej.
- A “naszą Inkwizytorką” jest…
- Josephine Cherette Trevelyan z rodu Montilyet. - Niedbały gest, który Dorian wykonał dłonią, stanowił zapewne niedbałą namiastkę formalnego antivańskiego ukłonu. - Twoja umiłowana małżonka.
Josephine Trevelyan.
To brzmiało tak…
- Josephine podrobiła akt ślubu - ciągnął mag, widząc, iż blondyn nie zamierza zadawać pytań. - Formalnie do waszych zaślubin doszło tuż przed twoim wyjazdem, ja zaś miałem zaszczyt pełnić rolę świadka w ceremonii. Chodziło o to, żeby…
- ...żeby móc występować w roli mojej małżonki, a nie jednego z doradców. - Leir wszedł mu płynnie w słowo. - To dawało jej o wiele większą legitymację.
Dorian odpowiedział uśmiechem.
- Wiedziałem, że zrozumiesz.
Tak. To było oczywiste, tak absolutnie oczywiste. Motywacje Josephine nie pozostawiały cienia wątpliwości, nie dla kogoś, kto był w stanie prześledzić jej tok rozumowania z absolutną precyzją. Upływ lat najwidoczniej niczego nie zmienił.
- Jako Inkwizytorka Josephine mogła zrobić sporo więcej, nie pytając nikogo o zdanie - ciągnął Dorian. - Między innymi, podjąć rozmowy z Antivą.
- Z Lojalistami? - Stronnictwo wierne królowej Ashy nigdy nie popierało Inkwizycji, choć zawsze manifestowało to wyłącznie poprzez pełne pogardy milczenie. W tych warunkach Fronda wydawała się o wiele bardziej obiecującym sojusznikiem - z drugiej strony, pozostawała opozycją, złożoną z mniejszych, nie tak majętnych rodów, których siła przebicia była cokolwiek ograniczona.
Przede wszystkim jednak…
- Tu cię zaskoczę. Z Frondą.
...ród Montilyet pozostawał jednym z największych zwolenników królowej. A przy całym poświęceniu Josephine dla Inkwizycji - nic nie wskazywało na to, by przyszła głowa Montilyetów zamierzała występować przeciwko ich woli.
- Przyznaję. Jestem zaskoczony.
Cholera.
Stwórco. Jakim cudem…
Kłótnia w rodzie? Zwykłe poczucie, że obowiązek wobec Inkwizycji, wobec ich wspólnego dzieła, jest ważniejszy, aniżeli dobro rodziny? Czy taki argument istotnie mógłby przesądzić o decyzji Josephine, notabene mogącą nieść za sobą konsekwencje w postaci wydziedziczenia?
A jak myślisz?
- Stronnictwo Lojalistów pozostaje niewzruszone wobec czaru i powabu Inkwizycji. Wobec zdrowego rozsądku też, gdybyś mnie pytał o zdanie. - Dorian pokręcił głową. - Fronda zaś ma coraz więcej do powiedzenia. O wiele więcej, niż jeszcze te…
Cisza. O ułamek sekundy za długa.
- ...niż jeszcze te sześć lat temu - dokończył w końcu. - Ma więcej zwolenników. Funduszy. I całkiem solidną ekspektatywę w postaci poparcia Herolda Andrasty.
Sojusz z Frondą. Ugruntowaną, wpływową opozycją…
...to wpieprzenie się prosto w wojnę domową w kraju, który nawet z nami nie graniczy.
To miało zalety. Oczywiście, że miało, a korzyści z tego płynące był w stanie dostrzec gołym okiem. Wszystko to opierało się jednak na założeniu, iż Inkwizycja dysponuje środkami, by stanowić godnego partnera do tego rodzaju działań.
A biorąc pod uwagę wydarzenia sprzed sześciu lat…
- Przechodząc do tego, co jest trochę bliżej nas, Dorian. - Arien wymamrotał coś przed sen; spokojne pogładzenie po głowie pozwoliło mu pogrążyć się z powrotem we własnych wizjach. - Co z Elissą?
Pavus uśmiechnął się krzywo.
- Mam złą wiadomość. Przeżyła.
Niech to szlag.
Dalsza egzystencja Elissy Adamaris Cousland z rodu Theirin stanowiła żywy dowód na to, iż Stwórcy brak jakiejkolwiek siły, aby ostatecznie usunąć największe plugastwo tego świata. Abstrahując od faktu, iż już sześć lat temu ciało królowej pozostawało zwłokami w stanie mocno zaawansowanego rozkładu - wybuch, który zabił tysiące osób, teoretycznie powinien zmieść ją z powierzchni ziemi w przeciągu ułamka sekundy. Absurdem byłoby też nieuwzględnienie Powołania, które przecież…
...które ta ruda szmata już dawno powinna usłyszeć.
- Elissa żyje i nie próżnuje - kontynuował Tevinterczyk, dokładając do ogniska kolejną, niewielkich rozmiarów gałązkę. Teoretycznie de Vauban powinien wrócić z chrustem już jakiś czas temu; czy możliwym było, aby, mimo zapewnień, Templariusz po prostu ich zostawił?
Może po prostu spadł ze skarpy?
- Obecnie prowadzi Święty Marsz przeciwko Inkwizytorce. Z błogosławieństwem Boskiej Wiktorii, prywatnie zapewne dalej nazywanej Lelianą.
Leliana i Elissa. Nie to, by kiedykolwiek zamierzał ufać któreś z nich, niemniej…
Jeszcze nie nawykłeś, że rudzi psychopaci rujnują ci plany?
Westchnął cicho, pocierając oczy palcami. To, że pozostawiona przy życiu Elissa zaatakowała ich z całą furią, nie stanowiło w sumie niczego zaskakującego; nie mógł natomiast zaprzeczyć, iż szanse Inkwizycji na wygraną w tej wojnie pozostawały niepokojąco nikłe. To, że Elissa dalej nie zrównała wszystkiego z ziemią musiało wynikać z osłabienia sił zbrojnych po obu stronach konfliktu.
Coś jednak napędzało ten cały proceder. Skoro, mimo upływu lat i braku ostatecznego sukcesu, Święty Masz nie został całkowicie zarzucony…
- No i nie zapominajmy o Powstaniu Fen’Harela. Kolejnym rozlewie krwi o ujmująco patetycznej nazwie. - Dorian westchnął. - Orlais upadło. Elfy wyrżnęły Val Royeaux. I, niestety, w tej chwili nie umiem powiedzieć ci o tym nic więcej.
Fen’Harel. Elissa. I do tego wszystkiego Antiva…
Nie stać nas na walkę na tyle frontów.
Josephine musiała być tego świadoma. Zwłaszcza, mając w perspektywie wydziedziczenie z wpływowego, szlacheckiego rodu, którego długi zostały całkowicie spłacone, a którego majątek mógłby stanowić potencjalną rezerwę środków.
Ale z drugiej strony, na litość Stwórcy, jakie pokojowe rozwiązanie byłoby w stanie zadowolić Elissę?
Sam nawarzyłeś to piwo, Trevelyan. Sam to widowiskowo spaprałeś.


Szlag. Niech to wszystko szlag.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz