niedziela, 18 marca 2018

Tom 2: 11

- Wrzecion…
Bryłkowiec spojrzał na Templariusza z politowaniem.
Reynard ruszył w jego kierunku, czując, że lada moment nogi mogą odmówić mu posłuszeństwa. Być może zdając sobie z tego sprawę, Wrzecion przybliżył się powolnym ruchem, pozwalając mężczyźnie oprzeć ciężar ciała o swój bok.
Już dobrze. Wszyscy są bezpieczni.
Oddychaj. Oddychaj, de Vauban. Oberwałeś, jakbyś nie zauważył.
Szkoda tylko, że nie od przeciwnika.
Dobrze, że ona tego nie widzi.
- Ile razy uratowałeś mi już życie, co? - wymamrotał cicho, nie dbając nawet o to, czy jego głos dotrze do uszu zwierzęcia. - Ktoś cię wynajął, czy jak?
Wątpliwie, czy go usłyszał. Arien dalej płakał wniebogłosy, nawołując wujka.
To był ten człowiek? Reynard obrócił głowę, zerkając na maga, który zdążył już ściągnąć chłopca z konia i klęczał przy nim, tłumacząc coś i potakując co chwila. Jeśli łączyło ich jakiekolwiek pokrewieństwo, musiało być ono cokolwiek odległe; o ile sama cera chłopca wskazywała na luźne więzi z jakimś cieplejszym krajem, o tyle jego opiekun był z całą pewnością pełnokrwistym Tevinterczykiem.
Który nie umiałby trafić w mury zamku, nawet, gdyby pod nimi stał?
Daj spokój. Po co ta złośliwość?
Sprawdziłbyś lepiej, czy czegoś nie potrzebują.
Z tą myślą Reynard odsunął się od Wrzeciona, wolnym krokiem ruszając w kierunku dwóch magów. Nie musiał patrzeć przez ramię, by wiedzieć, że bryłkowiec podążył za nim - słyszał wyraźnie każdy jego krok.
Templariusz uśmiechnął się mimowolnie.
- Wszystko w porządku?
- Poza tym, że nasi żołnierze zostali zeżarci? Tak, w sumie tak. - Mag spojrzał na niego z nieco zatroskanym uśmiechem. - A z tobą? Jak ręka?
Reynard wzruszył ramionami.
- Nic, co groziłoby amputacją albo samoistnym odpadnięciem kończyny. Tak myślę.
- Zostały nam zapasy elfiego korzenia. Potrzebujesz?
Można się w sumie przyzwyczaić do tego pytania, nie?
- Poradzę sobie bez niego. - Odchrząknął, widząc nieco sceptyczne spojrzenie rozmówcy. - Nie służy mi. Naprawdę. Wierz mi na słowo.
- Alergia? Naprawdę istnieje ktoś, kto ma na to… alergię? Poważnie?
- A wyglądam na mitycznego herosa?
Tevinterczyk wstał powoli, odprowadzany bacznym spojrzeniem Ariena.
- Nie wykluczam. Nikt o zdrowych zmysłach nie rzuciłby się na pomoc… - Zawahał się, jakby przez chwilę analizując własne słowa. - Chociaż w sumie, mój błąd. Przecież to ona się na ciebie rzuciła. Arien o to zadbał - stwierdził w końcu. - Niemniej… mogłeś uciec. Twój mały podopieczny z całą pewnością zdołałby prześcignąć wiwernę.
- Nie zostawiam ludzi na śmierć. Bez wyjątku, nawet, jeśli nie znam ich imienia.
Mag zrozumiał aluzję.
- Dorian Pavus. Jak zapewne się domyślasz, tevinterski demon i opiekun tego młodego człowieka.
- Reynard. Błędny rycerz i lokalny pogromca wiwern.
- Noelle de Vauban! - wtrącił Arien, posyłając kolejne tęskne spojrzenie w kierunku Wrzeciona, który, swoim zwyczajem, całkowicie to zignorował.
Dorian zagwizdał cicho.
- Nie wiedziałem, że szlachta tego kalibru błąka się po pustkowiu i ratuje ludzkie istnienia.
Szlachcie tego kalibru nie zostało w życiu nic innego do roboty.
Reynard parsknął śmiechem.
- To nie był mój plan na dzisiejszy wieczór, przyznaję uczciwie. Po prawdzie, nie byłem pewny, czy nie śni mi się, że dziecko pyta mnie o drogę, a potem przedstawia się jako syn Herolda Andrasty…
- Walka z wiwerną też była snem?
- Jeżeli tak, a tego wykluczyć nie mogę i nie zamierzam, to zaskakująco realistycznym.
Dorian zawahał się przez chwilę.
- Pozwól więc temu snowi potrwać jeszcze trochę… i zostań z nami. Przynajmniej do świtu. - Zerknął na Ariena, jakby analizując własną decyzję. - Nie to, bym wątpił we własną siłę, ale nie ukrywam, że bez dodatkowej ochrony ciężko będzie nam dotrzeć do celu. A i leki trzymają mnie jeszcze cokolwiek konkretnie.
Reynard uniósł brwi.
- Leki?
- Umiem wyczuć, kiedy ktoś naszprycuje mnie czymś nasennym. To...
Ciche westchnienie.
- Skoro wiesz, kim jest Arien, to i tak wiesz już za dużo. Nie zaszkodzi chyba, jeśli usłyszysz i resztę…

***

Czy na pewno patrzył jeszcze na Nephariena?
Nie znali się zbyt długo, to jasne. Nawet, jeśli bilans siedmiu lat prezentował się lepiej, niż siedmiu dni, cóż to znaczyło dla ras tak długowiecznych jak elf czy qunari? A jednak odnosił wrażenie, że spędzili ze sobą o wiele, wiele więcej czasu, wystarczająco dużo, by mógł rozpracować każdy gest, każdą myśl Dalijczyka.
Naprawdę w to wierzył. Tylko kiedy przestał?
Nepharien się zmieniał - o ile mógł określić jako “zmiany” tę postępującą utratę kontaktu z rzeczywistością. Czasami spędzał godziny w jakimś dziwnym stanie letargu, nie śpiąc, ale też nie reagując na płynące z otoczenia bodźce, innym razem zaś, przeciwnie, wychodził do wszystkich swoich podwładnych, inspirując ich, przemawiając…
...tak bardzo nienaturalnym, obcym głosem.
Wspólną cechą obu tych stanów było to, że Nepharien wytrwale ignorował troskę ze strony towarzyszącego mu qunari - ewentualnie, w tych “rozmownych” chwilach, każąc mu iść do wszystkich diabłów. Nigdy nie wykonał polecenia.
Bo gdy ten stan przechodził, dostrzegał, jak bardzo elf się bał. Jak pod płaszczykiem ironii, ba, agresji nawet, maskował własny strach.
Właśnie dlatego nie posłuchał go ani razu.

Byłby idiotą, gdyby nie dostrzegał, jak bardzo nie pasuje do tej dziwnej historii. Opowieści o elfim powstaniu i Posłańcu Fen’Harela, któremu sam Straszliwy Wilk wskazywał drogę ku chwale. Bo kimże był, aby móc mierzyć się z czymś tak wiekopomnymi zdarzeniami?
Był Yorem. Najemnikiem, uzdrowicielem i, nie chwaląc się, producentem bodaj najlepszych ciasteczek w Thedas. Nikim więcej.
To, że miał moc, dziwne znamię zaklęte w lewej ręce, stanowiło wyłącznie dzieło przypadku. Zresztą, od dobrych paru lat, a konkretniej od dnia, gdy pokonali Koryfeusza, nie objawiało się ono niczym, aniżeli ciemniejszą plamą na skórze.
Przypadek. Od samego początku w tej szalonej historii trzymał go wyłącznie przypadek.

Nie zasłużyłeś, by tu być.
To nic nowego. Nawet przez chwilę nie udawał, że to zrobił. Przecież pozwolił tylko, by Dorian wyprowadził go z obozu, czyż nie?
Dorian. Ciekawe, gdzie się podziewał?
Nie zasłużyłeś na niego.
Przecież nawet nie próbował ich zestawiać, prawda? Był magiem, uzdrowicielem, posłańcem niczego, może z wyjątkiem czekolady. Nawet elfy niespecjalnie liczyły się z jego rozkazami, zwykle i tak będącymi raczej delikatnymi sugestiami. Gdzież mu było do przewodzenia komukolwiek?
To co tu jeszcze robisz?
Trwał. Po prostu trwał, bo Nepharien tego potrzebował.

- Jesteś pewny?
- Blokujesz go. Uniemożliwiasz realizację dzieła, które przekracza twoje zrozumienie.
- On tego potrzebuje. Bez tego się zatraci, wykończy, kto może to wiedzieć lepiej, niż ja, uzdrowiciel?
- Jesteś wrzodem na dupie. Nie możesz udzielić mu takiej pomocy, jakiej potrzebuje. Tylko zawadzasz, utrudniasz.
- On nie ma nikogo innego. Skoro tak, to lepiej, żebym chociaż ja…
- Zejdź mu z drogi. Po prostu.

Był w stanie w to uwierzyć, naprawdę był.
Gdyby nie to, że… te myśli przyszły zbyt nagle. Zbyt gwałtownie. Niczym u Nephariena, którego nastrój zmieniał się z prędkością światła.
I nie wynikało to tylko z faktu, że elf był narwany.

- Fen’Harelu, to ty?

Nigdy wcześniej nie widział tego miejsca. Tak nieskazitelnie zielonych drzew, kryształowo czystej wody, spokojnej, nienaznaczonej życiem okolicy. Powietrza w dziwnym, mlecznym kolorze, którego definitywnie nie pomylił z mgłą.
Dalijska puszcza? Jej senne odbicie…?
Przynajmniej nie śni ci się, że jesteś zużytym opatrunkiem. Czy co tam jeszcze potrafiłeś wymyśleć…
Nieskazitelnie szare niebo doskonale odzwierciedlało stan wiedzy rogacza.
Rozejrzał się znowu. Zaczerpnął tchu.
- Fen’Harel?!
Nic. Odpowiedziało mu tylko własne echo.
Cholera. A jeśli to nie…
- Jesteś przeszkodą.
A jednak. Głos odezwał się nagle, płynąc z wyjątkowo dziwnego kierunku; zupełnie, jakby jego właściciel ledwo sięgał Yorowi do kolan.
- Opóźniasz dzieło życia Nephariena.
Zerknął w dół, tylko po to, by tuż obok siebie dojrzeć znajomo wyglądającego lisa. Ogromne zwierzę, wielokrotnie przewyższające gabarytami swoich pobratymców, krzywiło się paskudnie na jego widok, zupełnie, jakby chciało go ugryźć.
-  Gdyby nie ty…
Yor zacisnął usta.
- No, gdyby nie ja, zapewne padłby z głodu.
- ...nasze dzieło zaszłoby o wiele, wiele dalej! Ale twoja ignorancja, twoje absolutne niezrozumienie powagi tego, o co walczymy…
- Nie zmuszałem go, żeby mnie tolerował!
Prychnięcie.
- A gdzie byś poszedł? Ile kroków byś zdążył zrobić, nim dorwałyby cię wojska Inkwizycji?
- To przecież nic…
 - To litość go do tego zmusiła, najemniku. I za tę litość płacą teraz wszyscy.

Zrób raz w życiu coś przydatnego.
Odejdź. Po prostu.
I nie przeszkadzaj w rzeczach, o których nie masz pojęcia.


***

- Wasza Miłość?
Szybko pożałowała, że uniosła głowę tak gwałtownie; potrzebowała paru sekund, by przestać widzieć mroczki przed oczyma, rozluźnić palce, nagle zaciśnięte na brzegu biurka w panicznym chwycie.
Cholera. Musiała porozmawiać z uzdrowicielką.
Josephine westchnęła cicho.
- Wejść! - krzyknęła, paskudnie słabo, niepewna nawet, czy została usłyszana. Szczęśliwie, służący wszedł do gabinetu chwilę później, całkowicie nieświadomy, że przez te kilka sekund zaklęcia otaczające pokój Inkwizytorki zinfiltrowały go od stóp do głów. Sprawdziły, czy nie ma ze sobą żadnego niebezpiecznego narzędzia, żadnej trucizny.
Niczego, co pomogłoby mu w dokonaniu zamachu stanu.
Jestem zmęczona. Tak cholernie...
Na Stwórcę, tylko czy medyk powie jej coś więcej? Przecież doskonale wiedziała, że ma dość - czuła to całą sobą, tak fizycznie, jak i w duchu. I poważnie wątpiła, by w najbliższym czasie sytuacja miała ulec poprawie.
Brakowało jej Ambasadora. Po tym, jak Dorian opuścił Podniebną Twierdzę…
...zabierając mojego syna na poszukiwania mojego męża, który, być może, hipotetycznie, żyje i przebywa w miejscu, które nie musi być materialne…
...Josephine nie znalazła nikogo, komu mogłaby powierzyć pełnienie jego obowiązków. Kandydatura Vivienne wydawała się oczywista; czarodziejka posiadała wszelkie niezbędne informacje i umiejętności, by podołać tej roli. Te klarowne, w pełni rozsądne argumenty zostały jednak skutecznie stłumione przez strach - irracjonalne poczucie, że zaklinaczce nijak nie można ufać. Tak jak i pozostałym.
Nie dołożę Szpiegmistrzowi Varrikowi kolejnych obowiązków. A Cullen…
Ostatecznie więc wzięła to na siebie, licząc, że dzięki wieloletniemu doświadczeniu upora się z obowiązkami o wiele szybciej. Życie szybko zweryfikowało tę teorię.
Może chociaż da mi jakąś miksturę. Może…
- Inkwizytorko, ród Trevelyanów prosi cię o audiencję.
Przez chwilę myślała, że się przesłyszała, że zmęczenie pozbawiło jej zdolności myślenia. Zmarszczyła brwi, wbijając wzrok w służącego, jakby widziała go pierwszy raz w życiu.
- Ród Trevelyanów?
- Tak, wasza miłość. Isolde Viveca Trevelyan domaga się spotkania z tobą.
Domaga. Czyli jednak nie “prosi”.
Zacisnęła lekko usta, próbując odtworzyć w pamięci rodowe drzewo Trevelyanów. Nie byłaby sobą, gdyby nie przestudiowała go uważnie już wiele lat temu, jeszcze zanim zaczęło łączyć ją z Leirem coś więcej, aniżeli stosunki służbowe. Naturalny krok dla dyplomaty, prawda?
Isolde Viveca. Isolde Viveca…
Przyrodnia siostra Leira?
A może ktoś, kto się za nią podaje? Ale, na Stwórcę, jak to zweryfikować? Gałąź rodu Trevelyanów, z której pochodził Leir, była w istocie mało znaczącą witką, nierozpoznawalną dla większości własnych krewnych; nikt też nie zapraszał tych ludzi na żadne większe bale, na których brylowali sojusznicy Josephine. Czy sam Leir byłby w stanie ją rozpoznać, biorąc pod uwagę to, jak szybko…
...jego własna rodzina zerwała z nim wszelkie kontakty?
Myśl, kobieto.
Odchrząknęła.
- Jak wiele osób towarzyszy lady Isolde?
- Trzy, wasza miłość. Nie licząc strażników i służby.
Czyli pełna obstawa. Na Stwórcę…
To mogli być oszuści. Oczywiście, że to mogli być oszuści. Ale nawet przy założeniu, że nie…
Nie napisali nawet jednego listu, od kiedy powstała Inkwizycja. Od kiedy Leir pokonał Koryfeusza. Czego mogli chcieć teraz, po tylu latach od jego zaginięcia?
A gdyby po prostu ich zignorować?
Josephine westchnęła.
- Zawołaj ich - powiedziała głosem tak obojętnym, że zdołał wystraszyć ją samą. Kiedy zdołała nauczyć się tak wypranego z emocji postępowania?
Od kiedy te emocje zaczęły cię zżerać. Najpewniej.

*

Cholera. Naprawdę liczyła, że Trevelyanowie okażą się tym rodzajem zaginionych krewnych, którzy występowali we wszystkich przeczytanych przez nią powieściach - tych, których rodzinne podobieństwo atakowało oczy odbiorcy, niczym rozpędzony bryłkowiec, nie pozostawiając cienia wątpliwości co do istnienia więzów krwi.
Niestety, tym razem nie mogła na to liczyć. Isabele okazała się starszą, na oko nieco ponad pięćdziesięcioletnią kobietą o poszarzałych już włosach, zaczesanych w perfekcyjnego, choć zarazem niezwykle prostego koka. Również jej suknia, choć niewątpliwie wykonana z najlepszego materiału, wyglądała cokolwiek skromnie - jasnobrązowa, obszyta złotą nicią, z szerokimi rękawami jako jedynym ustępstwem wygody na rzecz kobiecej próżności.
Czy Josephine mogła w niej dopatrzyć się podobieństwa do Leira? Być może, w tym chłodnym spojrzeniu szarych oczu, w tym dumnym kroku, którym nie mogło zachwiać coś tak trywialnego, jak wiek…
To typowe dla każdego, kto obraca się dłużej w polityce, Josephine. Nie doszukuj się niczego na siłę.
Ale ten mężczyzna tuż obok niej… tak, tutaj podobieństwo było o wiele wyraźniejsze. Podobny wzrost i burza kręconych włosów w znajomym, złotym odcieniu, te same, kształtne usta… i tyle. Już z tej odległości widziała, że, pomimo eleganckiego odzienia, nieznajomy jest wojownikiem z krwi i kości - sądząc po sylwetce, siłą dorównującym Cullenowi.
Czy to Durin?
Teraz pamiętała wyraźnie. Czworo rodzeństwa zrodzonych z pierwszego związku Lairda Trevelyana, pozostała dwójka - z małżeństwa z o wiele młodszą szlachcianką z rodu Alleinbergów. To zrozumiałe, że stary Laird zdecydował się na potomstwo z nową partnerką, choćby ze względów symbolicznych, o wiele ważniejszych dla szlachcica, który nie posiadał nic, poza tytułem rodowym. Mając rozeznanie w ówczesnej sytuacji majątkowej tej gałęzi Trevelyanów, Josephine zakładała jednak, że jeszcze jedno dziecko było ostatnim, na co mogli sobie wówczas pozwolić.
A potem pojawił się Leir. Drugie dziecko Hermine Alleinberg, którego ta mogła jeszcze pragnąć - i szóste dziecko Lairda Trevelyana, którego ten nie chciał mieć na pewno.
Problem, który, ujawniając magiczne zdolności, sam podsunął rozwiązanie własnego istnienia.
Nie, Josephine nie umiała myśleć o tych ludziach bez emocji. Nie zmieniało tego fakt, że historia Leira nie różniła się niczym od losów setek magów, których spotkał ten sam los; czyż jej własna przyjaciółka nie miała za sobą podobnego dramatu? Nawet to, iż sam Leir wydawał się w pełni akceptować tę decyzję, nie potrafił ugasić jej oburzenia. Na litość, w jego przypadku obojętność nie dowodziła absolutnie niczego.
To jego rodzeństwo. Nie mieli wpływu na decyzję swoich rodziców.
Ale czy nie mieli dość lat, żeby przypomnieć o swoim istnieniu?
Andrasto…
- To ogromny zaszczyt, że mogę was przyjąć - odezwała się w końcu, posyłając gościom delikatny uśmiech. Nie zamierzała wstawać z fotela, nawet, jeśli jej plecy byłyby za to głęboko wdzięczne; przybysze w żaden sposób na to nie zasługiwali. - Nawet, jeśli cokolwiek… zaskakujący.
- Wybacz nam to niespodziewane przybycie… droga szwagierko. - Isolde odpowiedziała pogodnie, jednocześnie jednak taksując rozmówczynię wzrokiem, który Josephine doskonale znała. Infiltracja podszyta kurtuazją; obojętność zakamuflowana wesołością. - Przez długi czas wahaliśmy się, czy w ogóle raczysz nas przyjąć…
JA raczę. Czyli nawet nie rozważaliście rozmowy z Leirem.
- Nie ukrywam, że Inkwizycja znajduje się… w ciężkiej sytuacji. - Czy powinna zaprosić ich, aby usiedli? Zapewne, ale i tak nie zamierzała tego robić. - Jeżeli jednak mogę wam w jakikolwiek sposób pomóc…
Towarzyszący Isolde mężczyzna, niepodobny do niej tak bardzo, że Josephine poważnie wątpiła w jakikolwiek stopień łączącego ich pokrewieństwa - czyżby jej mąż? - westchnął cicho.
- Śmiem stwierdzić, że nasza sytuacja jest dramatyczna - stwierdził, delikatnie akcentując ostatnie słowo. - Królowa Elissa lekceważy przywileje i zezwolenia na handel, którymi wiele lat temu obdarował nas król. Nasze towary zostały skonfiskowane już pięć razy. - Odetchnął znowu, tym razem o wiele głośniej i dramatyczniej. - Nie mamy gdzie handlować, szwagierko. Nie mamy z czego żyć.
Och, tak. Po stanie waszych ubrań i ilości służących widać, że przymieracie głodem.
Jednego wam odmówić nie mogę - jak przystało na Wolnomarchijczyków, niezwykle szybko przechodzicie do rzeczy.
Bezczelnie szybko.
Powstrzymanie się od tych komentarzy kosztowało Josephine zdecydowanie za dużo wysiłku. Musiała jednak przyznać, że, pomimo odruchowej złośliwości, rozumiała motywy Trevelyanów - ostatecznie, czyż sama nie dokładała wszelkich starań, by zapewnić swoim krewnym życie na tym samym, niezmiennym poziomie? Dla zaangażowanych w politykę szlachciców degradacja oznaczała większą katastrofę, niż wymarcie całego rodu. To zrozumiałe, że przy tak dużych stratach finansowych poczuli się zagrożeni.
Po prostu nie masz interesu w tym, by rozsądek podpowiadał pomoc tym ludziom. A serce każe ci wręcz posłać ich do wszystkich demonów.
- O ile się orientuję, pochodzicie z Wolnych Marchii - odpowiedziała ostrożnie. - Sytuacja tam jest stosunkowo stabilna. Dlaczego nie wrócicie do domu?
- Nasze rodzeństwo ledwo wiąże koniec z końcem, kochana szwagierko. - Isolde pokręciła głową. - Nie chcemy ich dodatkowo obciążać. Wystarczy, że schorowana matka zaprząta ich uwagę… i środki.
Tyle ze stereotypu rodziny, która zawsze trzyma się razem, co?
Na Stwórcę. Naprawdę nie chciała patrzeć na tych ludzi - i to bez względu na to, czy byli tymi, za których się podawali. Nie wiedziała, czy to ogół ostatnich wydarzeń, czy też świadomość relacji panujących w rodzinie Trevelyanów odpowiadała za tę falę negatywnych emocji, która dopadła ją, gdy obserwowała swoich rozmówców. Ale to nie miało nawet większego znaczenia.
Wyrzuć ich. Każ iść do diabła.
A jeśli mieli towary, które mogły przysłużyć się Inkwizycji? Jeśli dopuszczenie ich do handlu na tym terenie nie było złym pomysłem?
A jeśli byli szpiegami? Jeśli mogli powiedzieć jej coś, czego agenci Inkwizycji nie zdołali wykryć? Jeśli sami wiedzieli coś, czego Elissa wiedzieć nie powinna?
A jeśli Leir wcale nie chciałby ich wyrzucać?
To niedorzeczne.
A jeśli jednak? Rozmawiała z nim o rodzinie wystarczająco dużo razy, by nie być pewną, prawda?
Nie wiesz nawet, czy on wróci.
Na litość, kobieto, nie zastanawiaj się nad tym teraz!
Cisza trwała zbyt długo. Zbyt długo.
- Czy możemy liczyć na twoją pomoc, droga szwagierko? - Isolde przełamała ten pat, łagodnym, jakże uprzejmym tonem, który, co Inkwizytorka dobrze wiedziała, z serdecznością nie miał jednak nic wspólnego.
Odwlecz to. Nic w pośpiechu. Nic bez namysłu.
To, że wparowali tu z finezją stada bryłkowców, nie znaczy, że mają dyktować ci tempo tych rozmów.
Na Stwórcę, żeby jeszcze była w stanie racjonalnie myśleć…
- Postaram się wam pomóc - oświadczyła w końcu Josephine, odchylając się i opierając głowę o skądinąd wygodny fotel.
- Czy to oznacza, że możemy rozłożyć tu swoje towary?
- Nie od razu. Ale…
- A zatem kiedy podejmiesz decyzję?
Kiedy Leir wróci…
...jeśli wróci...
Albo kiedy dacie mi powód, żeby was stąd wyrzucić.
Uśmiech. Delikatny, łagodny, neutralny.
Jeśli w ogóle jesteście tymi, za których się podajecie… To wy macie nóż na gardle. Nie ja. I nawet nie umiecie tego ukryć.
- Wszystko w swoim czasie, kochana szwagierko. W swoim czasie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz