wtorek, 17 kwietnia 2018

Tom 2: 14

- Arien?
Nauczył się wyczuwać jego obecność. W zasadzie nie potrafił wyjaśnić tego zjawiska; to było jak uderzenie zaklęciem, nagła iluminacja, zaskakująca, ale nie pozostawiająca cienia wątpliwości - jego syn tu był.
Może jego moc pozostawia podobny ślad, co moja? A może to kwestia krwi i niczego więcej?
Chyba nie zamierzał wierzyć w bajki o ojcowskiej intuicji?
Nieważne. Grunt, że nie było mowy o pomyłce.
Arien zawsze pojawiał się w tym samym miejscu. Kolejna rzecz, dla której w zasadzie nie istniało żadne sensowne wyjaśnienie; choć badał ten obszar wielokrotnie, nie wyczuł żadnej luki, żadnej szczeliny, która mogłaby wskazywać na ukryte przejście do świata, w którym kiedyś żył.
Nawet bardzo, bardzo dobrze ukryte. Przecież znał się na swojej robocie, prawda?
Tu chodzi o Kotwicę. Prawdopodobieństwo popełnienia błędu jest nieprzemijająco wysokie.
Sądząc po wieku Ariena, Leir miał wystarczająco czasu, by wykryć jakąkolwiek lukę. A jednak…
A jednak młody Trevelyan jakoś tu wchodził - i, co ważniejsze, wychodził. Ani razu nie zdołał jednak pociągnąć ojca ze sobą.
Kwestia odległości? A może siły ich obydwu?
Szlag. Tak wiele pytań…
A każda potencjalna próba ucieczki może wystawić życie Ariena na niebezpieczeństwo. Tu nie ma miejsca na błąd.
Kurwa.

- Tata!
Coś się zmieniło. Wyczuł to natychmiast, jeszcze zanim Arien dobiegł do niego, zarzucając ojcu ręce na szyję. To wrażenie, czy naprawdę zdążył urosnąć przez ostatnie parę… tygodni?
Widziałem się z nim dwadzieścia trzy razy. Zakładając, że miało to miejsce co noc…
Ile rzeczy z życia własnego dziecka przeleciało mu między palcami?
To nie to.
Było coś jeszcze. Teoretycznie Arien pozostawał materialny od pierwszego spotkania z Inkwizytorem - przy uwzględnieniu niemożliwości używania magii w jakiejkolwiek postaci. Nic nie wskazywało na to, by podobne ograniczenia spotykały go, chociażby incydentalnie, w życiu codziennym - a przynajmniej nie wynikało to z niecierpliwych odpowiedzi, jakie Leir zdołał pozyskać od swojego potomka.
Ponad dwadzieścia razy pytałeś go o to samo. Też by cię szlag trafił.
Nie powiedziałbym.
Arien jest inny. O wiele bardziej gwałtowny. Będzie wymagał stanowczego nauczyciela, jak już…
...jeśli już stąd wyjdziesz.
Tym razem moc młodego maga była wyczuwalna tak wyraźnie, jak nigdy wcześniej. Promieniowała z niego niczym światło, czego on sam zdawał się w ogóle nie dostrzegać.
Tak jak czegokolwiek poza swoim ojcem.
Przez ułamek sekundy Leir miał ochotę stwierdzić, że lada moment zostanie uduszony przez własne dziecko - ostatecznie zrezygnował z tego jednak, po prostu odwzajemniając uścisk.
To nie byłaby zła śmierć.
- Tata, wyciągamy cię! - Arien krzyknął mu do ucha, po czym, jakby zorientowany w nietakcie, odsunął się, przyglądając ojcu uważnie. Jego uśmiech wskazywał na całą masę emocji, spośród których niewątpliwie wybijała się duma. Bez względu na to, co miał na myśli, niewątpliwie dostrzegał w tym ogrom własnych zasług. - Pójdziesz z nami!
Co?
Leir zmarszczył brwi.
- Co masz na myśli, smarku? - Zdążył już zauważyć, że to określenie irytuje młodego Trevelyana, co oczywiście wcale nie odwiodło go od używania go, gdy sytuacja temu sprzyjała. Zgodnie z oczekiwaniami Inkwizytora, Arien prychnął cicho, zanadto jednak podekscytowany własną wiedzą, by okazać złość w bardziej widowiskowy sposób.
- Wujek Dorian i Reynard nam pomogą!
- Pozwól, że ja to wyjaśnię bardziej zrozumiale.


Oczywiście, że wyczuł Doriana. Mag emanował mocą, jak świeca blaskiem, zbyt intensywnie, by umknęło to komukolwiek z bodaj najsłabiej wykształconym zmysłem. Dostrzegał jego obecność za każdym razem, gdy Tevinterczyk towarzyszył Arienowi w tej dziwnej podróży do krainy, która, w teorii, mogła być skrajem Pustki - a w praktyce czymkolwiek.
To, czy robił z tej świadomości użytek, pozostawało odrębną kwestią.
Jak długo potrafisz ignorować obecność ludzi?
Tych, którzy na to zasługują? Nawet całe życie.
Dorian westchnął cicho.
- Znaleźliśmy cię. - Ton jego głosu nie wskazywał na jakiekolwiek emocje, które towarzyszyły mężczyźnie przy tym odkryciu. Mimo to, wbił wzrok w twarz blondyna, zaciskając nerwowo usta, zupełnie, jakby oczekiwał z jego strony jakieś gwałtownej reakcji - przynajmniej słownej. - Jesteśmy… cóż, tak po prawdzie, to w rzeczywistym świecie trzymam dłoń na twoim czole, pomijając fakt, że jesteś zamknięty w jakieś cudacznej bańce. Jajku. Kokonie w sumie.
Ani śladu charakterystycznego uśmiechu, który, zgodnie z jestestwem maga, powinien towarzyszyć tym pozornie beztroskim słowom. Ani cienia żartu.
I co? Mam się tym wzruszyć?
- Ach tak - odpowiedział Leir, próbując nadać swojemu głosowi możliwie obojętny ton. - Jaka jest nasza lokalizacja?
- Samo centrum wybuchu, jak wnioskuję ze zdewastowanej okolicy i pokracznej pozycji twojego ciała. - Nerwowe przełknięcie śliny, dające dwie bezcenne sekundy na pozbieranie myśli. - Swoją drogą, Arien mówił ci, jak historycy ochrzcili to, co zrobiłeś z Kotwicą?
Leir uniósł brwi.
- Mam się bać?
- Rzeź Trevelyana. Powiedziałbym, że to całkiem gustowne określenie.
“Rzeź Trevelyana”. Cóż, przynajmniej nie ma wątpliwości, kto robi za czarny charakter w kronikach.
- Sądząc po tym, co zdążyłem usłyszeć, całkiem zasłużone. - Chciał prychnąć, dokładnie tak, jak Arien chwilę temu. O Stwórco, naprawdę chciał. - W takim razie sam pozwolę sobie na pytanie. Kim jest Reynard?
Wahanie na twarzy maga zniknęło po chwili krótszej, niż ułamek sekundy.
- Przyjaciel. Zdecydował się nam pomóc całkowicie bezinteresownie. Na twoim miejscu doceniłbym gest.
Nie podobał mu się ten ton. Zdecydowanie nie.
Im więcej zaangażowanych w tę akcję, tym mniejsze ryzyko dla twojego syna. Potem pozwolisz sobie na wybrzydzanie.
Na gorzkie żale też.
- Jaki jest plan, Dorianie?
Mag odetchnął głęboko.
- Nigdy nie próbowaliśmy naruszyć struktury… tego. - Rozłożył szeroko ręce, jakby chciał nimi objąć cały obszar. - Z całą pewnością nie muszę nikomu tłumaczyć, dlaczego. Ale tym razem… cóż, nie będziemy wiedzieć więcej, niż teraz.
- Jesteś pewny, że zdołasz zapanować nad tym… co nastąpi po uderzeniu?
Krzywy uśmiech był w gruncie rzeczy wystarczającą odpowiedzią.
- Z najlepszym iluzjonistą, jakiego znam? Jeśli tylko zniży się do współpracy ze mną… jestem niemalże pewny, że tak.
Nie daj się sprowokować. Nie daj.

- Niech będzie. Zaczynajmy.



Uderzyli prosto w jezioro.
To był najbardziej oczywisty cel. Wskazywały na to zarówno kajdany, dalej oplatające nadgarstki Inkwizytora, a mające zakotwiczenie gdzieś pod powierzchnią wody, jak i blask, który zdawał się wydobywać gdzieś z głębin.
Dlaczego nie dostrzegł go wcześniej?
Nie starali się nadać swojej mocy żadnej konkretnej formy czy kształtu. Pocisk był silny, choć nie złożony z całej ich energii, oszczędzonej na wypadek konieczności przeprowadzenia ponownego ataku.
Zaświecił nad nimi, niczym spadająca gwiazda. A potem zapikował, nabierając prędkości, by uderzyć z hukiem w sam środek tafli.
Coś huknęło. Pękło jak szkło.

Ziemia zniknęła.
Czuł, że w jednej chwili stracił równowagę, instynktownie próbując zacisnąć dłoń na czymkolwiek, co pomogłoby mu się utrzymać. Znaleźć punkt zaczepienia.
Drobna, dziecięca dłoń. I wysoki, dziecięcy krzyk.
- Arien!
Zacisnął palce na nadgarstku syna, przyciągając go do siebie, obejmując ramionami, jakby mógł zamortyzować to, o co w końcu niechybnie uderzą. Zacisnął oczy, otaczając ich tarczą ochronną, przylegającą szczelnie jak kokon.
Moc stawiała opór, parzyła jego nerwy, niepokorna, jak nigdy wcześniej, gryzła i uciekała, równie nieuchwytna, co wiatr.
Cholera jasna!
Arien zacieśnił uścisk, wtulając się w ojca, jakby ta dziwna siła lada moment miała ich rozdzielić. Inkwizytor zaklął znowu.
W głąb, w głąb siebie, w dół, do najgłębszych rezerwuarów mocy, do ostateczności, kurwa, Trevelyan, panuj nad tym!
Moc zatańczyła wokół nich, zawirowała jak wstęga i pomknęła gdzieś w górę, gdzieś wysoko, rozjaśniając ciemność intensywnym blaskiem, by po chwili…

Ręka paliła żywym ogniem.
Słyszał krzyk, zachrypnięty, dziwnie odległy, ale niewątpliwie należący do niego. Nie potrafił nad nim zapanować, zmusić ciało, by przestało wyć z bólu, zwijać się i dygotać, jakby całkowicie niezależne od woli właściciela. Nawet, gdy w wyniku tych konwulsji uderzył głową o ziemię.
- Arien, odsuń się! - Nieznany, męski głos z intensywnym orlezjańskim akcentem  nieomal przebił się przez jego wrzask; wyczuł, jak po chwilowym zamieszaniu ktoś klęka obok i kładzie dłonie na jego skroniach, chroniąc głowę przed kolejnymi obrażeniami.
Ból. I inna para rąk, zaciskająca palce na lewym przedramieniu Trevelyana.
Czemu wszystko zdawało się być tak odległe?
Magia wirująca przy jego przedramieniu. I szalejąca wszędzie wokół, napierająca, zapierająca dech w…
- Reynard, zablokuj to!
Rozpoznał to uczucie. Świętego Ognia nie dało się pomylić z niczym innym - zawsze towarzyszył mu ten charakterystyczny, rześki zapach, jak na łące tuż po silnej, letniej burzy. Drażniący wszystkie zmysły magów nie tylko tym, jaki był, ale też tym, czym był.
Templariusz.
Niech to…
Wszechobecny ciężar osłabł nieco, skoncentrowany wyłącznie wokół przedramienia. Mimo, iż miał pewność, że otworzył oczu, nie widział nic, poza ciemnością.
I nie słyszał nic, poza krzykiem. Swoim własnym, Doriana, tego dziwnego mężczyzny. I Ariena.

*

Światło go oślepiło.
Syknął boleśnie, zasłaniając twarz dłonią; dopiero chwilę później zauważył, że coś - ktoś  - nad nim częściowo przysłania mu widok na niebo. Czyjeś dłonie, odziane w skórzane rękawice, dalej podtrzymywały głowę Inkwizytora, mimo, iż całkowicie panował już nad swoim ciałem.
To, że nie rzuca tobą jak porażonym, nie znaczy, że…
Nieznajomy zabrał dłoń z jego skroni.
- Zdejmij mi rękawicę, Dorian.
Leir szybko zrozumiał sens tej komendy; mężczyzna przyłożył dwa palce do jego szyi, dociskając je lekko i przez chwilę trwając w milczeniu.
- Puls w normie.
Śmierdział lyrium wystarczająco intensywnie, by móc wyczuć go z odległości paru kilometrów.
Rusz się!
Nie zrozumiał dalszych słów mężczyzny. Miał miękki, przyjemny dla ucha głos, mówił jednak o wiele za szybko, by nierozbudzony jeszcze umysł był w stanie za nim nadążyć.
- Rey, obawiam się, że póki co, musisz do niego mówić wolniej.
Leir zmarszczył brwi. Jego oczy zaczęły w końcu powoli przystosowywać się do światła; przez chwilę nie był jednak pewny, czy twarz, którą właśnie ujrzał, nie stanowiła kolejnego wariackiego majaku.
Zapamiętałbyś tę szkaradną bliznę.
- Słyszysz mnie? - Zgodnie z instrukcjami Doriana, mężczyzna zwolnił, dalej jednak kalecząc każde słowo orlezjańskim akcentem. Zaciskał lekko zęby, jakby w napięciu czekając na reakcję Inkwizytora; w końcu uniósł dłoń, zatrzymując ją na wysokości swojej głowy i pomachał nią lekko. - Pamiętasz, jak masz na imię?
- Leir Trevelyan - burknął w końcu blondyn. - Nie rób ze mnie idioty, Templariuszu.
Gdzieś z boku dotarło do niego głośne westchnienie Doriana.
- Tak. Definitywnie odzyskał świadomość.
Odsuń się od tej kreatury!
Wstał zbyt nagle, zbyt gwałtownie; ból promieniujący z lewego przedramienia skutecznie zagłuszył jednak mroczki przed oczyma, natychmiast go otrzeźwiając, zmuszając do bolesnego krzyku, zaraz zastąpionego przez siarczyste przekleństwo.
- Ostrożnie! - Dorian zacisnął palce na jego ręce; dotyk zwiększył ból, uniemożliwił jednak dalsze poruszanie kończyną. - Ostrożnie, do cholery!
Wdech. I wydech.
Aż w końcu spojrzał w kierunku swojej ręki - i zaklął jeszcze ostrzej.
Przedramię, na którym Dorian zaciskał swoje palce, było czarne. Przypominało spaloną ziemię, po której maszerowali, nacierając na wojska Koryfeusza; wąskie, doskonale widoczne jednak pęknięcia dodatkowo podkreślały podobieństwo. Tylko fakt, że skóra odkształcała się pod naciskiem palców Tevinterczyka utwierdzał Leira w przekonaniu, że nie patrzy na rzeźbę z kamienia.
Przecież możesz nią ruszać. Czujesz.
Ból. I niewiele więcej.
- Leir? - Dorian w końcu spojrzał mu w twarz; Inkwizytor nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że zrobił to, próbując uniknąć bezpośredniego kontaktu wzrokowego. - Możesz poruszyć palcami?
Spróbował. Poruszały się wolno, z trudem, jakby stawiając opór nieistniejącej wodzie, paląc niemiłosiernie każdy nerw. Czuł, że nie jest w stanie się powstrzymać przed kolejnym przekleństwem - a już na pewno nie przed grymasem, paskudnie wykrzywiającym jego twarz.
Nie bardziej, niż blizna tego śmierdzącego lyrium…
- Boli?
- Jak cholera - przyznał niechętnie, po raz ostatni zmuszając rękę do ruchu. Bolała. Cały czas tym samym, tępym bólem.
- Możemy ją unieruchomić. - Znajomy, orlezjański akcent doleciał do niego gdzieś z tyłu. - Mam coś, co mogłoby posłużyć za…
- Ty, Templariuszu - przerwał mu w pół słowa, ostro, tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Nawet nie próbuj mnie dotykać.
Tak nie traktuje się kogoś, kto pomógł uratować ci życie, wiesz?
Tak traktuje się Templariuszy. W najlepszym wypadku.

Do jasnej cholery, Dorian. Dlaczego go ze sobą zabrałeś?
Co takiego miało miejsce, że…

Minęło sześć lat, Trevelyan. Sześć lat.
Mogło wydarzyć się absolutnie wszystko.

*

Kilka kroków od nich, obok resztek jakiś zaschniętych habazi, których identyfikacją nie zamierzał zaprzątać sobie głowy, stał Arien.
Leir zamrugał kilkakrotnie. Przez ułamek sekundy nie wiedział, jak powinien zareagować; zupełnie, jakby świadomość faktu, że patrzy na własnego syna, potrzebowała kilku dodatkowych sekund, by na dobre zagnieździć się w umyśle maga.
Czy to kwestia światła, czy jego syn naprawdę wyglądał, jakby miał gorączkę?
Boi się.
Przecież… ty sam się boisz.
- Arien? - Wstał ostrożnie, ignorując wsparcie Doriana, który natychmiast rzucił się w kierunku Inkwizytora, ratując go przed potencjalnym upadkiem. Cholera, w tej chwili nawet obecność tego przeklętego Templariusza nie miała najmniejszego znaczenia. Nawet, gdyby ta zaraza zdecydowała się użyć lyrium…
Zabiję go wtedy. Rozszarpię na strzępy.
Chłonął każdy szczegół. Każdy kosmyk brązowych włosów chłopca, sposób zaciśnięcia piąstek, uniesienia główki, jakby w nadziei, że doda mu to paru dodatkowych centymetrów wzrostu. Stał sztywno… nie, cholera, stał dumnie i pewnie, z godnością swojej matki, nawet w sytuacji, która wytrąciłaby z równowagi dojrzalszego od niego. W której jego własny ojciec nie wiedział, jak zareagować.
Przypominał Jose. Na Andrastę, tak strasznie przypominał Josephine…
Miał problem z zachowaniem równowagi. Stawiał ostrożnie każdy krok, czując, że kolana mogą się pod nim ugiąć w każdej chwili.
Dorian czuwał. Ale nie zamierzał mu za to dziękować.
- Arien. - Zatrzymał się w końcu, uśmiechnął lekko, niepewnie. - Na żywo wyglądasz na starszego, niż we śnie, wiesz?
Ośmielił się. I zrobił kolejny krok do przodu.

- A więc to jest twój syn.
Drgnął mimowolnie, całkowicie zaskoczony, choć przecież, na Stwórcę, powinien być na to przygotowany. Przez cały czas starał się nakierować Ariena i wskazać mu drogę do miejsca, w którym, jak zakładał, przebywał - z uwzględnieniem faktu, że jest to cel orientacyjny, zapewne wymagający dłuższych poszukiwań i krążenia w kółko.
Rzecz jasna, wiedział, że podczas tej wędrówki mogą wpaść na Andersa. A jednak obecność maga poraziła go niczym zaklęcie.
Jasna cholera. A jeśli widok Templariusza wytrąci apostatę z równowagi?
Przez sześć lat był spokojny. Wyciszony niemalże.
A wcześniej rozwalił wieżę w Kirkwall. I nie zrobił tego dla zabawy.
Nic nie wskazywało jednak na to, aby mężczyzna bodaj rozważał przeprowadzenie jakiegokolwiek ataku. Przyglądał się Arienowi uważnie, marszcząc czoło, jakby analizując własne myśli.
- To będzie silny mag - zawyrokował w końcu, potakując głową, jakby na potwierdzenie własnych słów. - Bardzo silny.
- Istotnie. - Leir płynnie wszedł mu w słowo, całkiem zmniejszając dystans dzielący go od potomka i częściowo zasłaniając go swoim ciałem przed czujnym wzrokiem apostaty. Wiedział, że jego rozmówca ma rację; sam był w stanie wyczuć moc, wirującą wokół chłopca jak tornado, silną i niespokojną, wymagającą natychmiastowego utemperowania. Teraz, na jawie, to poczucie było jeszcze silniejsze - i nie ulegało wątpliwości, że doświadczali go wszyscy obecni. Nawet ci śmierdzący lyrium na kilometr.
Zwłaszcza oni.
To jeszcze jeden powód, by nie roztrząsać tego tematu.
- A teraz wróci ze mną do domu - dodał, tonem jasno wskazującym na zakończenie dyskusji. - Dziękuję za pomoc, której mi udzieliłeś. Bez tego niewątpliwie… byłoby o wiele ciężej przetrwać to wszystko.
Nie dałbyś rady. Zwariowałbyś. Albo zniknął.
Rzecz jasna, nie zamierzał o tym wspominać. Ostatnie, czego potrzebował, to utwierdzenie apostaty w przekonaniu, że zrobił cokolwiek, co upoważniałoby go do żądania stosownego wynagrodzenia.
Sęk w tym, że…
- Chciałbym, żebyś w zamian coś dla mnie zrobił, Leirze. - Anders przeniósł na niego wzrok, na pozór czujny i całkowicie przytomny; wystarczyło jednak przyjrzeć się nieco uważniej, by zrozumieć, że apostata odpłynął gdzieś świadomością, a to, co mówił, stanowiło zaledwie jej pogłos. - Gdy wrócisz do miejsca, które nazywasz domem… postaw pomnik Terrilis Hawke. Najlepszy, na jaki będzie cię stać. Nawet, jeśli świat nigdy nie dowie się, jak zginęła… Nie chciałbym, aby całkiem o niej zapomniał. Nie zasłużyła na to.
Przymknął oczy. Spod cienkiej skóry jego powiek przebijało się jasne, błękitne jak niebo światło.
- Moja Terrilis…
Niewiele brakowało, by przytaknął. Na Stwórcę, Leir naprawdę chciał przytaknąć, zobowiązując się do budowy tej cholernej statuy, z czego i tak nikt nigdy by go nie rozliczył. Jedno z tysiąca kłamstw, które wypowiedział w przeciągu ostatnich lat.
Zadecydowały sekundy. Ich ułamki.

- Terrilis doczekała się większej ilości pomników, niż ktokokolwiek, poza Andrastą, Anders - wtrącił łagodnie Reynard. - Wszyscy wiedzą, jak zginęła.
Ty jebany idioto!
- Wszyscy wiedzą, że zrobiła to bohatersko. - Leir zareagował natychmiast, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z apostatą, zanim zrobi to nieszczęsny Templariusz. - I z bólem należy przyznać, że to musi nam wszystkim wystarczyć. Okoliczności temu towarzyszące…
- Są dobrze znane, Inkwizytorze Trevelyan. - Słyszał zmianę w jego głosie, subtelne, a jednak doskonale wyczuwalne przejście do ostrzejszego, oskarżycielskiego wręcz tonu. - Z historii, którą sam opowiedziałeś całemu światu.
To już nie był przypadek - a jeśli Leir jakkolwiek w to wątpił, nabrał pewności natychmiast po przeniesieniu wzroku na twarz de Vaubana. Mężczyzna hardo odwzajemnił spojrzenie, mrużąc oczy, otwarcie rzucając mu wyzwanie samym swoim spojrzeniem. Karty zostały odsłonięte, a ich znaczenie stało się w pełni zrozumiałe.
- Inkwizytorze?
Dla wszystkich.



- Nie powiedziałeś mi, kim jesteś.
Przez chwilę myślał, że to oskarżenie rzucił ktoś obcy, kogo obecności nie zauważył wcześniej; głos Andersa brzmiał obco, nienaturalnie, a towarzyszący mu pogłos przywodził na myśl istoty, które swego czasu towarzyszyły Inkwizytorowi w najmniej sprzyjających momentach.
Demon?
Szybko zrozumiał swój błąd. Nie umiał powiedzieć, czy wcześniej wyczuł moc otaczającą Andersa, czy też dostrzegł ją gołym okiem; intensywne, bladoniebieskie światło, przecinające jego skórę niczym sieć żył, wydobywające się z oczu, całkowicie je przy tym przysłaniając.
To…
Zemsta. Sprawiedliwość. Wybór określenia zależał wyłącznie od preferencji politycznych, jednak opowieści o tym, do czego ten byt był zdolny, pozostawały zaskakująco jednolite.
Zabijał wszystkich. I nie patrzył na nic.

Zdajesz sobie sprawę, że wpadłeś po uszy?
Wszyscy patrzyli na niego - o ile tylko mógł tak określić puste spojrzenie Andersa, którego kierunku nawet nie potrafił sprecyzować. Arien - pytająco i z wyraźną dezorientacją, Dorian - zaciskając nerwowo usta, Reynard zaś z najczystszą pogardą.
No i był jeszcze ten słoń. Najwidoczniej przejął spojrzenie po swoim właścicielu.
Po same, cholerne uszy?
- Nie mówiliśmy sobie wszystkiego - stwierdził cicho Leir, powoli, na pozór od niechcenia, zwiększając dystans dzielący go od Andersa. Miał pełną świadomość, że tak marna odległość nie uratuje go przed mocą apostaty, który potrafił wysadzić w powietrze cały Krąg; teoretycznie dawała mu jednak kilka cennych sekund na reakcję.
Twoja moc jest wydrążona do cna, Trevelyan. Nie masz szans odbić czegokolwiek, nawet przeklętego kamienia.
- Ty też nie mówiłeś mi, kim jesteś - ciągnął spokojnie, zatrzymując się w końcu tuż przy… tym czymś, co zapewne było wierzchowcem Templariusza. Stwór śmierdział nim na kilometr; zarżał niespokojnie, gdy mag stanął tuż obok, ale ostatecznie nie przesunął się ani o milimetr. - Nie przedstawiłeś się, tak samo, jak ja. Wszystko, co o tobie wiem… to wyłącznie efekt moich domysłów. Sam nie powiedziałeś mi niczego.
Rzadko zdarzało mu się mówić prawdę. A jeszcze rzadziej przynosiło to korzyść.
Anders zaatakował z furią, ostrzegając go ostrym, przeszywającym krzykiem. Moc, którą uwolnił w chwili krótszej, niż mrugnięcie okiem, natychmiast rozeszła się po okolicy, napierając na nią potężnym, nieodpartym ciśnieniem.
Nie masz szans tego odbić!
I nawet nie próbował. Zaledwie dostrzegł, że ta potężna magia zaczęła kumulować się w rękach apostaty, skwiercząc i strzelając iskrami energii, chwycił Ariena za rękę i pociągnął ze sobą tuż za grzbiet przerośniętego wierzchowca, wystarczająco wysokiego, by osłonić ich obu. Instynktowna próba stworzenia tarczy ochronnej spełzła na niczym.
Próbuj, kurwa!
Próbował. Z Arienem przyciągniętym do siebie pewnym, stanowczym ruchem, podczas gdy syn płakał wniebogłosy, przekrzykując nawet narastający huk.
- ANDERS!
Grzbiet rogatego bydlęcia zasłaniał mu widok na sytuację; wystarczyło jednak nieznacznie schylić głowę, by dostrzec charakterystyczne buty Templariusza, wysokie i brudne od błota, stojące tuż obok, po drugiej stronie potwora.
On go OSŁANIA?
Idiota. Skończony idio…
Moc zaskwierczała znowu, rozbłysła, zamierając w połowie, jak zamrożona zaklęciem; zakończyła swój tor z hukiem, po którym nastąpiła głucha, martwa niemalże cisza.
Gdyby tylko mógł się wychylić…
Nawet nie próbuj. Usmaży ci głowę, gdy tylko ją wystawisz.
- Anders, naprawdę rozumiem twoją złość. - Charakterystyczna paplanina de Vaubana niosła się po okolicy, pozostawiając po sobie pogłos, zupełnie, jakby był demonem, przemawiającym z najgłębszych odmętów Pustki. - I doskonale rozumiem, co chcesz zrobić, ale, na litość Stwórcy, czy czegokolwiek, w co wierzysz, nie celuj we Wrzeciona, dobrze?
Wrzecion? To bydlę nazywa się Wrzecion?
Poczuł, jak jego serce przyspieszyło nieznacznie; organizm zmagazynował w końcu pierwsze okruchy mocy. Jakkolwiek czas, jaki na to potrzebował, wydawał się zaskakująco długi, Leir był świadom, że nie ma czasu, by rozważyć ten problem dokładniej.
Miał zalążek. Miał cokolwiek.
- Wiem, że to tylko bryłkowiec bojowy, który stoi ci na drodze - ciągnął dalej Orlezjańczyk, jeszcze szybciej, jeszcze mniej wyraźnie, niż najwyraźniej miał to w zwyczaju. - I że choćbym wypruł sobie wszystkie żyły, nie zdołam cię powstrzymać. Dlatego… dlatego po prostu proszę. Nie atakuj.
Moc zamarła.

I zgasła.
Nie wierzę, że ten dureń…
Arien pierwszy zdecydował się wyjść z ukrycia; Leir powstrzymał go w ostatniej chwili, zaciskając palce na ramieniu syna. Także bydlę - Wrzecion - zarżało nerwowo, aż w końcu przesunęło się w bok, najwidoczniej pociągnięte za uzdę przez swojego właściciela.
Gdzieś z tyłu stał Anders; kuper bryłkowca dalej zasłaniał go skutecznie, tak, że tylko zamarła w powietrzu magia sygnalizowała istnienie śmiertelnego zagrożenia. Leir wzmocnił uścisk na ramieniu syna, nie pozwalając, by dziecko wyrwało się w jakimkolwiek kierunku, wbrew wszelkim instynktom zachowawczym.
Chwilę potem zobaczył Reynarda.
- Inkwizytorze Trevelyan… - Uśmiechał się; wszystko wskazywało na to, że ten grymas praktycznie nigdy nie schodził mu z twarzy. Nawet, jeśli na co dzień nie przybierał tak chłodnego, pogardliwego wręcz wymiaru.
Daj spokój. To tylko śmierdzący lyrium gówniarz…

- Nawet nie byłoby mi cię szkoda, Inkwizytorze - syknął cicho Orlezjańczyk; mocny akcent niemalże uniemożliwiał zrozumienie kolejnych słów - gdyby nie Arien… i cały świat, który na ciebie liczy. Tylko dlatego nie zginąłeś tu i teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz