No, Nepharien. Oddychaj. Oddychaj. Raz, dwa, trzy...
I nie podpal lasu, jeśli łaska.
Ten gniew tutaj nie
pasował. Zawędrowali już w głąb puszczy, w obszar, który od niedawna
nazywali domem. Jego klan wywodził się z Wolnych Marchii; nie wrócił
tam, od kiedy wysłano go wraz z grupą towarzyszy jako szpiega na obrady
Konklawe. Sam fakt podróży był wystarczającą rewolucją w jego życiu – a
biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się potem...
Nie to, żeby nigdy nie
ciągnęło go w nieznane. Opiekunka już dawno zauważyła niezwykłą
ciekawość świata swojego młodego następcy. Zapewne już wcześniej
wyruszyłby w świat, gdyby nie obowiązki.
I może świadomość, że zapewne szybko zakończyłby swą podróż jako służący jakiegoś shemlena. Niekoniecznie tego całego Inkwizytora.
Na samą myśl o tym
blondwłosym pajacu czuł, jak gniew znowu w nim narasta. Bez wątpienia
był potężnym magiem – elf sam korzystał z Mocy, był więc w stanie
rozpoznać godnego przeciwnika. No i miał znamię.
Tylko że, do jasnej cholery, on, Nepharien z klanu Lavellan, niczym mu nie ustępował!
Zacisnął usta, nie
chcąc, by do towarzyszy dotarł jakikolwiek jęk frustracji. Nawet nie
pamiętał, czy widział blondasa na Konklawe. Przed wybuchem nie zwrócił
na niego uwagi; wszyscy shemleni wyglądali jednakowo.
A jeśli chodziło o
późniejsze wydarzenia... mdliło go na samą myśl. To był mętlik, chaos,
którego przy całej swojej znajomości magii nie był w stanie odtworzyć co
do szczegółu. Pamiętał Koryfeusza, to jasne; tę szkaradną mordę
zapamięta do końca życia. Jedyne pewne wspomnienie z chwil spędzonych w
Świątyni. Ale co tam się właściwie wydarzyło?
Skoro to właśnie tam zdobył znamię, to znaczy, że Leir też tam był, prawda? Cholera, szkoda, że nie kopnął go wówczas w jaja...
Po przybyciu do
Fereldenu przez jakiś czas wędrował samotnie. Widok obcowisk okazał się
najbardziej traumatycznym widokiem w jego życiu; sprawiło to, że w
żadnym mieście nie przebywał zbyt długo, a w końcu zaczął ich całkowicie
unikać. Poszukiwał dalijskich elfów, oficjalnie pozostających co prawda
pod jarzmem shemlenów, ale jednocześnie cieszących się dużo
większą autonomią. Jak dało się przewidzieć, przyjęli go bez większego
entuzjazmu, bardziej nieufni, niż zachwyceni widokiem dalekiego
krewnego. W żadnym z obozów nie zabawił zbyt długo. W żadnym nie
przyznawał, że posługuje się magią.
Tak mijały miesiące.
Wędrował po puszczy, zabijając demony i próbując oswoić tę dziwną, dziką
magię osadzoną w jego dłoni. Po jakimś czasie wykrył, że z jej pomocą
można zamykać szczeliny, przez które przedostawały się zabijane przez
niego potwory. Szybko zrobił użytek z tej wiedzy; choć za pierwszym
razem znamię wymknęło mu się spod kontroli i niemalże go zabiło, z
czasem nabrał nie tylko wprawy, ale też satysfakcji z tego, co robił.
Nie oczekiwał jednak, by ktokolwiek to docenił.
W międzyczasie śnił.
Nawet, jeśli senne majaki nie dostarczały mu odpowiedzi na większość
pytań, przynajmniej pozwalały nie zwariować ze strachu i samotności. A
przede wszystkim wskazywały mu cel. Niewiele mówiły o tym, co zaszło,
ale jasno wyznaczały to, co powinien zrobić.
Głos, który go wówczas nawiedzał, z czasem stał się jego najbardziej zaufanym towarzyszem.
A potem pojawił się
klan. Gdy otrzymał wiadomość, że Opiekunka wraz z resztą Lavellanów chce
przybyć do Fereldenu, uznał to za niesmaczny żart, a w najgorszym
wypadku – zmyślną pułapkę. Nie chciał uwierzyć w to aż do chwili, gdy
zobaczył ich na własne oczy.
Był szczęśliwy. Czuł jednak, że odstaje od nich nawet bardziej, niż w chwili, gdy opuszczał Wolne Marchie.
*
- Jesteście nareszcie!
Miał szczerą nadzieję,
że owo „nareszcie" pochodziło z tęsknoty, a nie z ochoty przydzielenia
jemu oraz pozostałym towarzyszom tysiąca zadań na rzecz wspólnoty.
Rozumiał ich wagę, to jasne. Ale w tym momencie za bardzo odczuwał
własne zmęczenie, by naprawdę się nimi przejąć.
- Aneth ara. Zmęczeni
i wygłodzeni, ale jesteśmy. – Wyglądało na to, że podczas jego
nieobecności nie doszło do żadnych niepokojących zdarzeń. Te same nieco
nadgryzione zębem czasu arawele, te same pogodne twarze. Od czasu do
czasu spotykali podróżujących ludzi; nie zdarzyło się, by kogokolwiek
obdarzyli uśmiechem. Bo i za co? – Działo się coś niepokojącego?
Łowca, który jako jeden z pierwszych wyruszył na ich powitanie, wzruszył ramionami.
- Nic, czego nie mogliśmy się spodziewać. Las mówi, że na jego obrzeżach stacjonują wojska pod dwiema banderami.
- Czy jedna z nich miała w sobie oko?
Elf zmarszczył brwi.
- Tego drzewa już nie powiedzą.
Cóż. Mógł założyć, że się nie mylił.
- Wojsko nie wejdzie w
puszczę – stwierdził jakiś elf, z którym Nepharien nigdy nie zamienił
nawet słowa. – Nie przemieszczą swojej armii między drzewami. Poza tym,
tu jest Dalia.
Nepharien ledwo
powstrzymał się od komentarza. Na litość, po tym, co widział, nie
zdziwiłby się, gdyby ci głupi ludzie podpalili cały las.
A niech to. Nie było sensu się kłócić. Tutaj, w rodzimym obozie, wyjątkowo dopuszczał możliwość ustąpienia komuś w dyskusji.
*
- Czego się dowiedziałeś, da'len?
– Opiekunka zawsze nazywała go w ten sposób. Co z tego, że wszedł w
dorosłość już jakiś – skądinąd niewielki, jak na elfa – czas temu, a
wzrostem przewyższał większość swoich pobratymców? Nie wspominając już o
tym, że żaden z nich nie miałby z nim szans w bezpośrednim starciu...
Dla Opiekunki nie miało to jednak znaczenia. Był jej następcą – i jej wychowankiem. Jej małym.
- Tego, że shemleni to idioci – odpowiedział z ponurym uśmiechem. – I że z całą pewnością nie uznają naszych zasług.
- Jakie żądania im przedstawiłeś?
- Zażądałem wyzwolenia Dalii. Tyle z całą pewnością potrafią zrobić. To ich ziemie.
Nie wnikał, do kogo
należały w formalnym tego słowa znaczeniu. Ludzkie królestwa nie były na
tyle ważne, by zawracać sobie nimi głowę; zarówno ich władcy, jak i
zasięg terytorialny zmieniały się z prędkością topniejącego na wiosnę
śniegu. Nie miały szans dorównać ich elfickiemu dziedzictwu.
Liczył się tylko fakt,
że ten blondwłosy kutas z całą pewnością miał możliwość wpłynięcia na
kogo trzeba, by elfy odzyskały dawną swobodę. Tylko to go interesowało.
- Odmówili?
- Oczywiście, że tak. Ale ja im nie odpuszczę.
Opiekunka milczała. Była
stara, nawet jak na elfa; upływający czas pozostawił wyraźne ślady na
jej twarzy. Tylko troska w jej oczach pozostała niezmienna. Nepharien
wolał założyć, że była to obawa o niego samego, a nie o obóz, nad którym
w przyszłości miał przejąć pieczę.
- Czy jesteś pewny, że to ma sens, Nepharienie?
Zaskoczyła go. Zapomniał
nawet o wodzie, mimo, że jeszcze przed chwilą myślał, że nie da rady
zignorować dłużej swojego pragnienia.
- Co masz na myśli, Opiekunko?
Kobieta zacisnęła usta.
Wyraźnie zastanawiała się, jak ubrać myśli w słowa – albo czy w ogóle
powinna się nimi dzielić. Wiedziała, że Nepharien nie zrobi jej krzywdy
pod wpływem gniewu, a przynajmniej miał taką nadzieję. Owszem, bywał
porywczy, a znamię wymykało mu się przy tym czasem spod kontroli, ale
mimo to...
- Twoim obowiązkiem
jest zapewnienie klanowi przetrwania – odezwała się w końcu. –
Zachowanie jego dziedzictwa, by nie popadło w całkowite zapomnienie.
Obawiam się, że działania, które planujesz... mogą narazić nasz klan na
wymarcie.
Złość przyszła nagle. Zbyt szybko, by mógł nad nią zapanować.
- Masz mnie za idiotę?!
– Gdy machnął ręką w jakimś bliżej nieokreślonym, gniewnym geście, przy
jego palcach zatańczyły niewielkie płomienie. – Ja chcę nas ratować!
Opiekunka rzuciła
zaklęcie; magiczna bariera otoczyła ich jak bańka, uniemożliwiając mu
wyładowanie swojej złości na czymś innym, niż ona sama. Nigdy nie wpadł
jednak w szał tak głęboki, by zaatakować Opiekunkę. A jeśli chodziło o
arawelę... cóż, naprawiano ją. Przynajmniej kilka razy.
- Chcę wyciągnąć nas z
głuszy, do której nas zepchnięto! – ciągnął. Płomienie tańczyły wokół
jego dłoni; jakże chętnie cisnąłby nimi prosto w twarz blondasa. – Chcę,
byśmy odbudowali naszą potęgę, zamiast tylko pielęgnować wspomnienia o
niej! I chcę... Chcę, żeby ci cholerni shemleni zapłacili za to, co nam zrobili!
Czuł, jak głos mu się
załamuje. Gorąco wierzył w to, co mówił; wierzył w to cały czas.
Docierało jednak do niego, że po raz kolejny stracił nad sobą panowanie –
i znowu, tak jak wcześniej, sięgał przy tym do magii. Choć Opiekunka
stworzyła ochronną tarczę, żadne z nich nie miało pewności, czy
zdołałaby go powstrzymać.
Kiedyś tak nie było. Nie aż
tak. Czy to samotność sprawiła, że utracił emocjonalne hamulce, czy to
znamię popychało go do ich zniszczenia?Od czasu, gdy je zyskał , jego
moc wzrosła wielokrotnie.
Tak bardzo chciał to wykorzystać...
A jednak elfka patrzyła
na niego, jakby do niczego nie doszło. Gdy nabrała pewności, że się
uspokoił, po prostu zniszczyła utworzoną przez siebie barierę.
Znowu. Znowu to zrobił.
- Da'len – odezwała się łagodnie. – Jesteś pewny swego. I naprawdę widzę, że masz ku temu podstawy. To, co robiłeś przez ostatnie lata...
Zabijał demony. Zamykał szczeliny oddzielające ich świat od innego. Walczył z istotą podającą się za boga.
I rozmawiał. W snach prowadził rozmowy, które pozwalały mu zrozumieć. I zwyczajnie nie zwariować.
- ...to było wspaniałe i
imponujące. Ale nie sądzisz, że powinieneś wrócić do swojej pierwotnej
roli, mój mały? Do nauki i szkolenia do pełnienia roli Opiekuna?
Czy naprawdę byłby w stanie teraz zadowolić się tą rolą? Ot, tak?
- Nie, Opiekunko. -
Próbował mówić pewnym i przede wszystkim spokojnym głosem. Wiedział, że
bezskutecznie. - Dopiero się rozkręcam.
*
Dobrze się spisałeś.
Nieznajomy mówił po
elficku, a jednak z dziwnym akcentem, którego Nepharien nigdy nie
potrafił rozpoznać. Również wygląd rozmówcy nic mu nie mówił - przede
wszystkim dlatego, że nigdy go nie widział. Choć sceneria snów zmieniała
się za każdym razem, zawsze słyszał tylko ten dziwny głos.
Och, znał zasady, jak
każda osoba korzystająca z Mocy. "Nie ufaj niczemu, co mówi do ciebie we
śnie" było jedną z naczelnych reguł. Rozsądek również nakazywał
zerwanie kontaktu zaraz po jego nawiązaniu. Ale kiedy Nepharien
przejmował się regułami?
Rzecz jasna, nie zaufał
bytowi od razu. Wiedział, że może mieć do czynienia ze wszystkim, od
ducha aż po wyjątkowo przebiegłego demona. A jednak rozmawiał ze swoim
gościem co noc, stopniowo odkrywając jego naturę. Ta współpraca
uratowała go przed śmiercią - i szaleństwem.
Fen'Harel. Bóg, który nigdy nie pomaga za darmo.
I którego tok myślenia ciężko było mu czasem zrozumieć. A gdy już to osiągał, prawda często okazywała się niezwykle gorzka.
- Dobrze? - powtórzył z niedowierzaniem. - Przecież niczego nie osiągnąłem. Sądzę wręcz, że mnie wyśmiali.
Pokazałeś, że elfy nie pozwolą dalej siebie niewolić. Zasiałeś strach w sercu człowieka. To sukces, który zaowocuje.
Wystraszenie byle jakiego człowieka nie było przecież żadnym osiągnięciem.
- Znasz go?
Owszem i to równie dobrze, jak ciebie. Równie dobrze, jak qunari.
Qunari. Chodziło o Yora?
- Więc mi
powiedz coś o nim, do cholery! - zawołał, mimo że jego rozmówca był w
stanie usłyszeć nawet najmniejszy szept. Poczuł, jak złość wzbiera w nim
niczym fala energii.
A wraz ze złością przyszła myśl.
- Ty wiesz, jak... jak
zyskaliśmy TO? - Wyciągnął lewą dłoń. Kotwica pozostawała uśpiona, obaj
wiedzieli jednak, o czym mowa. - Pytałem cię. Mówiłeś, że nie wiesz,
ale...
Wiem.
- Ty... - Zacisnął pięść. Co miał mu zrobić? Podpalić go? - Czemu mnie oszukałeś?
Dla bezpieczeństwa.
To, że atakowaliście Koryfeusza z różnych stron, utrudniało mu
działania. A fakt, że byliście rozproszeni, zwiększał szansę, że
którykolwiek z waszej trójki przeżyje.
Czysty pragmatyzm. Tylko dlatego pozwolił mu chodzić z cholerną dziurą we wspomnieniach...
- Teraz nie musisz się już o to bać - prychnął.
Istotnie. Zagrożenie minęło. Teraz możemy skupić się na tym, co ważne
- A CO jest dla ciebie ważne? Nie wydaje mi się, aby była to szczerość...
Wyzwolenie wszystkich elfów. Przywrócenie im chwały, nim całkiem o niej zapomną.
To na tej wizji
zbudowali swoje porozumienie, przymierze, które trwało już dobre kilka
lat. Tę myśl Nepharien powtórzył sobie kilkukrotnie, choć pokusa
ciśnięcia ognistą kulą prosto w twarz - pysk? - rozmówcy była ogromna.
Och, na litość, przecież rozmawiał z Fen'Harelem, prawda? Choć ogrom
legend na jego temat był najprawdopodobniej stekiem bzdur, musiało w
nich istnieć jakieś ziarno prawdy. Dlaczego oczekiwał, że istota o tak
przewrotnej naturze będzie z nim szczera?
Uspokój się. Pohamuj gniew. Boga i tak nie podpalisz.
- Skoro tak... -
zaczął, starając się mówić wolno i spokojnie. - To czy możesz mi...
przypomnieć, jak doszło do tego, że zdobyłem znamię?
Wiedział tyle, co zwykły
śmiertelnik - że miało to związek z wybuchem na Konklawe. Był tam
osobiście, to wiedział doskonale. Pamiętał wszystko, aż... aż do
wybuchu. Potem ocknął się wśród ruin, ranny, skoncentrowany wyłącznie na
tym, by uciec przed shemlenami przeszukującymi zgliszcza. Między
jednym wspomnieniem a drugim istniały tylko majaki, bardziej
frustrujące, niż pozwalające na jakiekolwiek domysły.
Czy to uspokoi twoją duszę?
- Nie wiem. Po prostu... chciałbym wiedzieć. To moje wspomnienia, należą mi się.
Wydawało się, że rozmówca rozważa wszystkie za i przeciw.
Niech tak będzie.
*
Trupy. Wszędzie trupy. Krążył między korytarzami, oszołomiony, sam niepewny, czego właściwie szuka. Żywych? Wyjścia?
Zielone światło.
Wszechobecne, widoczne nawet, gdy zamykał oczy i próbował iść po omacku.
Więc szedł. Czasem biegł, gdy starczyło mu tchu.
Uderzył w coś z całym
impetem; świat eksplodował, zakręcił się wariacko, tak że elf ledwo
zachował równowagę. Odruchowo wyciągnął rękę, opierając się o ścianę.
Qunari, na którego wpadł, najwidoczniej przeżył zderzenie bez najmniejszego uszczerbku.
- Hej, nic ci nie jest? - zapytał z troską. Ton głosu pasował do jego aparycji - do całej sytuacji - jak pięść do nosa.
- Coś za jeden? - wymamrotał elf, przykładając dłoń do czoła i próbując utrzymać się na nogach. Nie mógł tu zemdleć, nie tutaj, nie teraz. Nie, gdy najpewniej przyjdzie im walczyć.
- Jestem Yor - odpowiedział tamten. Przyjrzał mu się uważniej, po chwili sięgając po kostur. - Jestem uzdrowicielem, jeśli potrzebujesz...
- Zjeżdżaj, poradzę
sobie - warknął, przerywając mu w pół słowa. Zawroty głowy powoli
ustępowały; skorzystał z tego faktu, by przyjrzeć się rozmówcy nieco
przytomniejszym wzrokiem. Zabawne, wyglądało na to, że qunari używał
magii, a jednak nie wyglądał jak saarebas, których dotychczas spotkał.
Na dobrą sprawę, nie odróżniało go nic, poza bronią. - Widziałeś jeszcze
kogoś?
Qunari pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, co się stało. Chciałem odszukać kogokolwiek...
Wtedy usłyszeli huk.
Potężny wystrzał, jakby piorun uderzył w świątynię; odgłos był krótki, w
przeciwieństwie do przepełnionych bólem krzyków. Te niosły się upiornym
echem.
- Musimy stąd spieprzać!
- Musimy im pomóc! - zaprotestował qunari. Po czym, nim elf zdążył zareagować bodaj najkrótszym przekleństwem, pobiegł w kierunku źródła hałasu.
Czemu jak idiota rzucił się za nim? I tak nie miał szans za nim nadążyć!
Krzyk Yora wypełnił jego uszy.
Chwilę wcześniej
qunari zniknął mu za zakrętem; teraz stał przy otwartych drzwiach
prowadzących do głównej sali, co dziwne, wypełnionej ludźmi. Przelotne
spojrzenie rzucone w tym kierunku wystarczyło, by stwierdzić, że są w
poważnych tarapatach.
Grupa napastników, na pierwszy rzut oka shemlenów,
rzuciła się w ich stronę, wściekła i uzbrojona po zęby. Tuż za nimi
stał... tak, rozpoznał go natychmiast, Koryfeusz, dostrzegalny z daleka, wyższy niż jakakolwiek śmiertelna
istota.
Yor dalej krzyczał. I ktoś jeszcze, jakiś mężczyzna, którego Nepharien nie był w stanie dostrzec.
Qunari nie reagował
na zagrożenie. Zgięty w pół z bólu, uniósł głowę, patrząc na
napastników, a jednak nie uciekając, ani nie podejmując walki. Trzymał
coś w lewej dłoni, coś, co świeciło intensywnym zielonym blaskiem. W
końcu powoli, jakimś nadludzkim wysiłkiem, obrócił się i cisnął tym
czymś przed siebie.
Zielony pocisk błyskawicznie przeleciał przez pół korytarza i trafił prosto w Nephariena.
Już rozumiał, czemu qunari tak krzyczał. Tak ostrego bólu nie czuł nawet, gdy ognista kula wybuchła mu w rękach.
*
- Ten krzyczący mężczyzna... to był Inkwizytor?
Owszem. Przeszkodził
Koryfeuszowi i zabił wielu jego ludzi. Miał być drugą ofiarą, zaraz obok
Boskiej. To zemsta za zniszczenia, których zdążył dokonać.
- To pochwała? Podziw dla człowieka? - Znów fala złości. Jeszcze cicha. Zaledwie ostrzegawcza.
Podziwiałem go, istotnie. Jest potężnym magiem, o bardziej otwartym umyśle, niż większość shemlenów.
Głos odpowiedział mu bez jakichkolwiek emocji.
Teraz jednak jego
umysł jest zatruty, a osąd mylny. Osłabł i stracił cały potencjał, który
posiadał. Nie wspominając o tym, że jest człowiekiem.
- Teraz cię to interesuje? Wcześniej z nim współpracowałeś!
Wtedy stawką było po
prostu przetrwanie świata. Teraz celem jest przywrócenie go elfom. I
zamierzam osiągnąć to z twoją pomocą. Nikogo innego teraz nie
potrzebuję, Nepharienie.
Nie miał serca odmówić. Nie miał chęci odmówić.
Nadchodził jego czas.
I czas wszystkich elfów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz