niedziela, 12 listopada 2017

6



No, Nepharien. Oddychaj. Oddychaj. Raz, dwa, trzy...

I nie podpal lasu, jeśli łaska.

Ten gniew tutaj nie pasował. Zawędrowali już w głąb puszczy, w obszar, który od niedawna nazywali domem. Jego klan wywodził się z Wolnych Marchii; nie wrócił tam, od kiedy wysłano go wraz z grupą towarzyszy jako szpiega na obrady Konklawe. Sam fakt podróży był wystarczającą rewolucją w jego życiu – a biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się potem...

Nie to, żeby nigdy nie ciągnęło go w nieznane. Opiekunka już dawno zauważyła niezwykłą ciekawość świata swojego młodego następcy. Zapewne już wcześniej wyruszyłby w świat, gdyby nie obowiązki.

I może świadomość, że zapewne szybko zakończyłby swą podróż jako służący jakiegoś shemlena. Niekoniecznie tego całego Inkwizytora.

Na samą myśl o tym blondwłosym pajacu czuł, jak gniew znowu w nim narasta. Bez wątpienia był potężnym magiem – elf sam korzystał z Mocy, był więc w stanie rozpoznać godnego przeciwnika. No i miał znamię.

Tylko że, do jasnej cholery, on, Nepharien z klanu Lavellan, niczym mu nie ustępował!

Zacisnął usta, nie chcąc, by do towarzyszy dotarł jakikolwiek jęk frustracji. Nawet nie pamiętał, czy widział blondasa na Konklawe. Przed wybuchem nie zwrócił na niego uwagi; wszyscy shemleni wyglądali jednakowo.

A jeśli chodziło o późniejsze wydarzenia... mdliło go na samą myśl. To był mętlik, chaos, którego przy całej swojej znajomości magii nie był w stanie odtworzyć co do szczegółu. Pamiętał Koryfeusza, to jasne; tę szkaradną mordę zapamięta do końca życia. Jedyne pewne wspomnienie z chwil spędzonych w Świątyni. Ale co tam się właściwie wydarzyło?

Skoro to właśnie tam zdobył znamię, to znaczy, że Leir też tam był, prawda? Cholera, szkoda, że nie kopnął go wówczas w jaja...



Po przybyciu do Fereldenu przez jakiś czas wędrował samotnie. Widok obcowisk okazał się najbardziej traumatycznym widokiem w jego życiu; sprawiło to, że w żadnym mieście nie przebywał zbyt długo, a w końcu zaczął ich całkowicie unikać. Poszukiwał dalijskich elfów, oficjalnie pozostających co prawda pod jarzmem shemlenów, ale jednocześnie cieszących się dużo większą autonomią. Jak dało się przewidzieć, przyjęli go bez większego entuzjazmu, bardziej nieufni, niż zachwyceni widokiem dalekiego krewnego. W żadnym z obozów nie zabawił zbyt długo. W żadnym nie przyznawał, że posługuje się magią.

Tak mijały miesiące. Wędrował po puszczy, zabijając demony i próbując oswoić tę dziwną, dziką magię osadzoną w jego dłoni. Po jakimś czasie wykrył, że z jej pomocą można zamykać szczeliny, przez które przedostawały się zabijane przez niego potwory. Szybko zrobił użytek z tej wiedzy; choć za pierwszym razem znamię wymknęło mu się spod kontroli i niemalże go zabiło, z czasem nabrał nie tylko wprawy, ale też satysfakcji z tego, co robił. Nie oczekiwał jednak, by ktokolwiek to docenił.

W międzyczasie śnił. Nawet, jeśli senne majaki nie dostarczały mu odpowiedzi na większość pytań, przynajmniej pozwalały nie zwariować ze strachu i samotności. A przede wszystkim wskazywały mu cel. Niewiele mówiły o tym, co zaszło, ale jasno wyznaczały to, co powinien zrobić.

Głos, który go wówczas nawiedzał, z czasem stał się jego najbardziej zaufanym towarzyszem.

A potem pojawił się klan. Gdy otrzymał wiadomość, że Opiekunka wraz z resztą Lavellanów chce przybyć do Fereldenu, uznał to za niesmaczny żart, a w najgorszym wypadku – zmyślną pułapkę. Nie chciał uwierzyć w to aż do chwili, gdy zobaczył ich na własne oczy.

Był szczęśliwy. Czuł jednak, że odstaje od nich nawet bardziej, niż w chwili, gdy opuszczał Wolne Marchie.



*



- Jesteście nareszcie!

Miał szczerą nadzieję, że owo „nareszcie" pochodziło z tęsknoty, a nie z ochoty przydzielenia jemu oraz pozostałym towarzyszom tysiąca zadań na rzecz wspólnoty. Rozumiał ich wagę, to jasne. Ale w tym momencie za bardzo odczuwał własne zmęczenie, by naprawdę się nimi przejąć.

- Aneth ara. Zmęczeni i wygłodzeni, ale jesteśmy. – Wyglądało na to, że podczas jego nieobecności nie doszło do żadnych niepokojących zdarzeń. Te same nieco nadgryzione zębem czasu arawele, te same pogodne twarze. Od czasu do czasu spotykali podróżujących ludzi; nie zdarzyło się, by kogokolwiek obdarzyli uśmiechem. Bo i za co? – Działo się coś niepokojącego?

Łowca, który jako jeden z pierwszych wyruszył na ich powitanie, wzruszył ramionami.

- Nic, czego nie mogliśmy się spodziewać. Las mówi, że na jego obrzeżach stacjonują wojska pod dwiema banderami.

- Czy jedna z nich miała w sobie oko?

Elf zmarszczył brwi.

- Tego drzewa już nie powiedzą.

Cóż. Mógł założyć, że się nie mylił.

- Wojsko nie wejdzie w puszczę – stwierdził jakiś elf, z którym Nepharien nigdy nie zamienił nawet słowa. – Nie przemieszczą swojej armii między drzewami. Poza tym, tu jest Dalia.

Nepharien ledwo powstrzymał się od komentarza. Na litość, po tym, co widział, nie zdziwiłby się, gdyby ci głupi ludzie podpalili cały las.

A niech to. Nie było sensu się kłócić. Tutaj, w rodzimym obozie, wyjątkowo dopuszczał możliwość ustąpienia komuś w dyskusji.




*


- Czego się dowiedziałeś, da'len? – Opiekunka zawsze nazywała go w ten sposób. Co z tego, że wszedł w dorosłość już jakiś – skądinąd niewielki, jak na elfa – czas temu, a wzrostem przewyższał większość swoich pobratymców? Nie wspominając już o tym, że żaden z nich nie miałby z nim szans w bezpośrednim starciu...

Dla Opiekunki nie miało to jednak znaczenia. Był jej następcą – i jej wychowankiem. Jej małym.

- Tego, że shemleni to idioci – odpowiedział z ponurym uśmiechem. – I że z całą pewnością nie uznają naszych zasług.

- Jakie żądania im przedstawiłeś?

- Zażądałem wyzwolenia Dalii. Tyle z całą pewnością potrafią zrobić. To ich ziemie.

Nie wnikał, do kogo należały w formalnym tego słowa znaczeniu. Ludzkie królestwa nie były na tyle ważne, by zawracać sobie nimi głowę; zarówno ich władcy, jak i zasięg terytorialny zmieniały się z prędkością topniejącego na wiosnę śniegu. Nie miały szans dorównać ich elfickiemu dziedzictwu.

Liczył się tylko fakt, że ten blondwłosy kutas z całą pewnością miał możliwość wpłynięcia na kogo trzeba, by elfy odzyskały dawną swobodę. Tylko to go interesowało.

- Odmówili?

- Oczywiście, że tak. Ale ja im nie odpuszczę.

Opiekunka milczała. Była stara, nawet jak na elfa; upływający czas pozostawił wyraźne ślady na jej twarzy. Tylko troska w jej oczach pozostała niezmienna. Nepharien wolał założyć, że była to obawa o niego samego, a nie o obóz, nad którym w przyszłości miał przejąć pieczę.

- Czy jesteś pewny, że to ma sens, Nepharienie?

Zaskoczyła go. Zapomniał nawet o wodzie, mimo, że jeszcze przed chwilą myślał, że nie da rady zignorować dłużej swojego pragnienia.

- Co masz na myśli, Opiekunko?

Kobieta zacisnęła usta. Wyraźnie zastanawiała się, jak ubrać myśli w słowa – albo czy w ogóle powinna się nimi dzielić. Wiedziała, że Nepharien nie zrobi jej krzywdy pod wpływem gniewu, a przynajmniej miał taką nadzieję. Owszem, bywał porywczy, a znamię wymykało mu się przy tym czasem spod kontroli, ale mimo to...

- Twoim obowiązkiem jest zapewnienie klanowi przetrwania – odezwała się w końcu. – Zachowanie jego dziedzictwa, by nie popadło w całkowite zapomnienie. Obawiam się, że działania, które planujesz... mogą narazić nasz klan na wymarcie.

Złość przyszła nagle. Zbyt szybko, by mógł nad nią zapanować.

- Masz mnie za idiotę?! – Gdy machnął ręką w jakimś bliżej nieokreślonym, gniewnym geście, przy jego palcach zatańczyły niewielkie płomienie. – Ja chcę nas ratować!

Opiekunka rzuciła zaklęcie; magiczna bariera otoczyła ich jak bańka, uniemożliwiając mu wyładowanie swojej złości na czymś innym, niż ona sama. Nigdy nie wpadł jednak w szał tak głęboki, by zaatakować Opiekunkę. A jeśli chodziło o arawelę... cóż, naprawiano ją. Przynajmniej kilka razy.

- Chcę wyciągnąć nas z głuszy, do której nas zepchnięto! – ciągnął. Płomienie tańczyły wokół jego dłoni; jakże chętnie cisnąłby nimi prosto w twarz blondasa. – Chcę, byśmy odbudowali naszą potęgę, zamiast tylko pielęgnować wspomnienia o niej! I chcę... Chcę, żeby ci cholerni shemleni zapłacili za to, co nam zrobili!

Czuł, jak głos mu się załamuje. Gorąco wierzył w to, co mówił; wierzył w to cały czas. Docierało jednak do niego, że po raz kolejny stracił nad sobą panowanie – i znowu, tak jak wcześniej, sięgał przy tym do magii. Choć Opiekunka stworzyła ochronną tarczę, żadne z nich nie miało pewności, czy zdołałaby go powstrzymać.

Kiedyś tak nie było. Nie tak. Czy to samotność sprawiła, że utracił emocjonalne hamulce, czy to znamię popychało go do ich zniszczenia?Od czasu, gdy je zyskał , jego moc wzrosła wielokrotnie.

Tak bardzo chciał to wykorzystać...



A jednak elfka patrzyła na niego, jakby do niczego nie doszło. Gdy nabrała pewności, że się uspokoił, po prostu zniszczyła utworzoną przez siebie barierę.



Znowu. Znowu to zrobił.

- Da'len – odezwała się łagodnie. – Jesteś pewny swego. I naprawdę widzę, że masz ku temu podstawy. To, co robiłeś przez ostatnie lata...

Zabijał demony. Zamykał szczeliny oddzielające ich świat od innego. Walczył z istotą podającą się za boga.

I rozmawiał. W snach prowadził rozmowy, które pozwalały mu zrozumieć. I zwyczajnie nie zwariować.

- ...to było wspaniałe i imponujące. Ale nie sądzisz, że powinieneś wrócić do swojej pierwotnej roli, mój mały? Do nauki i szkolenia do pełnienia roli Opiekuna?

Czy naprawdę byłby w stanie teraz zadowolić się tą rolą? Ot, tak?

- Nie, Opiekunko. - Próbował mówić pewnym i przede wszystkim spokojnym głosem. Wiedział, że bezskutecznie. -  Dopiero się rozkręcam.



*



Dobrze się spisałeś.

Nieznajomy mówił po elficku, a jednak z dziwnym akcentem, którego Nepharien nigdy nie potrafił rozpoznać. Również wygląd rozmówcy nic mu nie mówił - przede wszystkim dlatego, że nigdy go nie widział. Choć sceneria snów zmieniała się za każdym razem, zawsze słyszał tylko ten dziwny głos.

Och, znał zasady, jak każda osoba korzystająca z Mocy. "Nie ufaj niczemu, co mówi do ciebie we śnie" było jedną z naczelnych reguł. Rozsądek również nakazywał zerwanie kontaktu zaraz po jego nawiązaniu. Ale kiedy Nepharien przejmował się regułami?

Rzecz jasna, nie zaufał bytowi od razu. Wiedział, że może mieć do czynienia ze wszystkim, od ducha aż po wyjątkowo przebiegłego demona. A jednak rozmawiał ze swoim gościem co noc, stopniowo odkrywając jego naturę. Ta współpraca uratowała go przed śmiercią - i szaleństwem.

Fen'Harel. Bóg, który nigdy nie pomaga za darmo.

I którego tok myślenia ciężko było mu czasem zrozumieć. A gdy już to osiągał, prawda często okazywała się niezwykle gorzka.

 - Dobrze? - powtórzył z niedowierzaniem. - Przecież niczego nie osiągnąłem. Sądzę wręcz, że mnie wyśmiali.

Pokazałeś, że elfy nie pozwolą dalej siebie niewolić. Zasiałeś strach w sercu człowieka. To sukces, który zaowocuje.

Wystraszenie byle jakiego człowieka nie było przecież żadnym osiągnięciem.

 - Znasz go?

Owszem i to równie dobrze, jak ciebie. Równie dobrze, jak qunari.

Qunari. Chodziło o Yora?

 - Więc mi powiedz coś o nim, do cholery! - zawołał, mimo że jego rozmówca był w stanie usłyszeć nawet najmniejszy szept. Poczuł, jak złość wzbiera w nim niczym fala energii.

A wraz ze złością przyszła myśl.

 - Ty wiesz, jak... jak zyskaliśmy TO? - Wyciągnął lewą dłoń. Kotwica pozostawała uśpiona, obaj wiedzieli jednak, o czym mowa. - Pytałem cię. Mówiłeś, że nie wiesz, ale...

Wiem.

 - Ty... - Zacisnął pięść. Co miał mu zrobić? Podpalić go? - Czemu mnie oszukałeś?

Dla bezpieczeństwa. To, że atakowaliście Koryfeusza z różnych stron, utrudniało mu działania. A fakt, że byliście rozproszeni, zwiększał szansę, że którykolwiek z waszej trójki przeżyje.

Czysty pragmatyzm. Tylko dlatego pozwolił mu chodzić z cholerną dziurą we wspomnieniach...

 - Teraz nie musisz się już o to bać - prychnął.

Istotnie. Zagrożenie minęło. Teraz możemy skupić się na tym, co ważne

 - A CO jest dla ciebie ważne? Nie wydaje mi się, aby była to szczerość...

Wyzwolenie wszystkich elfów. Przywrócenie im chwały, nim całkiem o niej zapomną.

To na tej wizji zbudowali swoje porozumienie, przymierze, które trwało już dobre kilka lat. Tę myśl Nepharien powtórzył sobie kilkukrotnie, choć pokusa ciśnięcia ognistą kulą prosto w twarz - pysk? - rozmówcy była ogromna. Och, na litość, przecież rozmawiał z Fen'Harelem, prawda? Choć ogrom legend na jego temat był najprawdopodobniej stekiem bzdur, musiało w nich istnieć jakieś ziarno prawdy. Dlaczego oczekiwał, że istota o tak przewrotnej naturze będzie z nim szczera?

Uspokój się. Pohamuj gniew. Boga i tak nie podpalisz.

 - Skoro tak... - zaczął, starając się mówić wolno i spokojnie. - To czy możesz mi... przypomnieć, jak doszło do tego, że zdobyłem znamię?

Wiedział tyle, co zwykły śmiertelnik - że miało to związek z wybuchem na Konklawe. Był tam osobiście, to wiedział doskonale. Pamiętał wszystko, aż... aż do wybuchu. Potem ocknął się wśród ruin, ranny, skoncentrowany wyłącznie na tym, by uciec przed shemlenami przeszukującymi zgliszcza. Między jednym wspomnieniem a drugim istniały tylko majaki, bardziej frustrujące, niż pozwalające na jakiekolwiek domysły.

Czy to uspokoi twoją duszę?

 - Nie wiem. Po prostu... chciałbym wiedzieć. To moje wspomnienia, należą mi się.

Wydawało się, że rozmówca rozważa wszystkie za i przeciw.

Niech tak będzie.



*



Trupy. Wszędzie trupy. Krążył między korytarzami, oszołomiony, sam niepewny, czego właściwie szuka. Żywych? Wyjścia?

Zielone światło. Wszechobecne, widoczne nawet, gdy zamykał oczy i próbował iść po omacku. Więc szedł. Czasem biegł, gdy starczyło mu tchu.

Uderzył w coś z całym impetem; świat eksplodował, zakręcił się wariacko, tak że elf ledwo zachował równowagę. Odruchowo wyciągnął rękę, opierając się o ścianę.

Qunari, na którego wpadł, najwidoczniej przeżył zderzenie bez najmniejszego uszczerbku.

 - Hej, nic ci nie jest? - zapytał z troską. Ton głosu pasował do jego aparycji - do całej sytuacji - jak pięść do nosa.

 - Coś za jeden? - wymamrotał elf, przykładając dłoń do czoła i próbując utrzymać się na nogach. Nie mógł tu zemdleć, nie tutaj, nie teraz. Nie, gdy najpewniej przyjdzie im walczyć.

 - Jestem Yor - odpowiedział tamten. Przyjrzał mu się uważniej, po chwili sięgając po kostur. - Jestem uzdrowicielem, jeśli potrzebujesz...

 - Zjeżdżaj, poradzę sobie - warknął, przerywając mu w pół słowa. Zawroty głowy powoli ustępowały; skorzystał z tego faktu, by przyjrzeć się rozmówcy nieco przytomniejszym wzrokiem. Zabawne, wyglądało na to, że qunari używał magii, a jednak nie wyglądał jak saarebas, których dotychczas spotkał. Na dobrą sprawę, nie odróżniało go nic, poza bronią. - Widziałeś jeszcze kogoś?

Qunari pokręcił głową.

 - Nie mam pojęcia, co się stało. Chciałem odszukać kogokolwiek...

Wtedy usłyszeli huk. Potężny wystrzał, jakby piorun uderzył w świątynię; odgłos był krótki, w przeciwieństwie do przepełnionych bólem krzyków. Te niosły się upiornym echem.

 - Musimy stąd spieprzać!

 - Musimy im pomóc! - zaprotestował qunari. Po czym, nim elf zdążył zareagować bodaj najkrótszym przekleństwem, pobiegł w kierunku źródła hałasu.

Czemu jak idiota rzucił się za nim? I tak nie miał szans za nim nadążyć!





Krzyk Yora wypełnił jego uszy.

Chwilę wcześniej qunari zniknął mu za zakrętem; teraz stał przy otwartych drzwiach prowadzących do głównej sali, co dziwne, wypełnionej ludźmi. Przelotne spojrzenie rzucone w tym kierunku wystarczyło, by stwierdzić, że są w poważnych tarapatach. 
Grupa napastników, na pierwszy rzut oka shemlenów, rzuciła się w ich stronę, wściekła i uzbrojona po zęby. Tuż za nimi stał... tak, rozpoznał go natychmiast, Koryfeusz, dostrzegalny z daleka, wyższy niż jakakolwiek śmiertelna istota.

Yor dalej krzyczał. I ktoś jeszcze, jakiś mężczyzna, którego Nepharien nie był w stanie dostrzec.

Qunari nie reagował na zagrożenie. Zgięty w pół z bólu, uniósł głowę, patrząc na napastników, a jednak nie uciekając, ani nie podejmując walki. Trzymał coś w lewej dłoni, coś, co świeciło intensywnym zielonym blaskiem. W końcu powoli, jakimś nadludzkim wysiłkiem, obrócił się i cisnął tym czymś przed siebie.

Zielony pocisk błyskawicznie przeleciał przez pół korytarza i trafił prosto w Nephariena.

Już rozumiał, czemu qunari tak krzyczał. Tak ostrego bólu nie czuł nawet, gdy ognista kula wybuchła mu w rękach.



*



 - Ten krzyczący mężczyzna... to był Inkwizytor?

Owszem. Przeszkodził Koryfeuszowi i zabił wielu jego ludzi. Miał być drugą ofiarą, zaraz obok Boskiej. To zemsta za zniszczenia, których zdążył dokonać.

 - To pochwała? Podziw dla człowieka? - Znów fala złości. Jeszcze cicha. Zaledwie ostrzegawcza.

Podziwiałem go, istotnie. Jest potężnym magiem, o bardziej otwartym umyśle, niż większość shemlenów.

Głos odpowiedział mu bez jakichkolwiek emocji.

Teraz jednak jego umysł jest zatruty, a osąd mylny. Osłabł i stracił cały potencjał, który posiadał. Nie wspominając o tym, że jest człowiekiem.

 - Teraz cię to interesuje? Wcześniej z nim współpracowałeś!

Wtedy stawką było po prostu przetrwanie świata. Teraz celem jest przywrócenie go elfom. I zamierzam osiągnąć to z twoją pomocą. Nikogo innego teraz nie potrzebuję, Nepharienie.

Nie miał serca odmówić. Nie miał chęci odmówić.

Nadchodził jego czas.

I czas wszystkich elfów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz