poniedziałek, 13 listopada 2017

Azyl

Nadchodził. Ogień trawiący szczątki trebusza zdawał się nie czynić mu najmniejszej krzywdy; potwór przechodził przez płomienie bez wahania, nawet nie zerkając w ich kierunku. Patrzył tylko na niego.
Spójrz mu w oczy, durniu.
Ja... nie potrafię.Wybuch był mocny; Trevelyan przekoziołkował dobre kilka metrów, nim wylądował na ziemi, przy okazji uderzając głową o jakąś belkę. Ból w prawej ręce prawie uniemożliwiał mu ruszenie bodaj najmniejszym palcem; lewa dłoń promieniowała zaś jakimś dziwnym ciepłem, zupełnie, jakby trzymał ją tuż nad kulą energii.
Moc? W jego ciele nie pozostała nawet odrobina mocy...
On nadchodził.
Leir wstał, podpierając się na lewej ręce, rozpaczliwie wyglądając kostura; gdy dostrzegł coś o znajomym kształcie, doskoczył w jego kierunku, nieomal znów tracąc równowagę. Znalezisko okazało się kawałkiem kija od miotły.
Bolało. Bolało jak jasna cholera.
Od pierwszego dnia tego... piekła.Zachwiał się, czując, jak ziemia drży pod jego stopami. Dziwny ryk, w istocie bardziej podobny do charkotu, rozniósł się echem po dolinie, paraliżując, mrożąc krew w żyłach.
Smok. Bestia przyleciała znikąd, nieomal tratując Trevelyana; tylko kilka kroków uratowało blondyna przed ciosem ogona.
On nadchodził. Nieubłaganie, choć powoli. Tylko pewni zwycięstwa nie przyspieszają kroku.
 - Igrałeś z mocą, której nie rozumiesz, głupcze. Zakończymy to tu i teraz.
Leir zebrał całą odwagę, by spojrzeć stworowi w oczy - jedyny ludzki element na jego upiornej twarzy.
 - Dlaczego...? - zapytał z trudem. Czyżby miał złamane żebro? Ach, Stwórco, żeby tylko jedno... - Dlaczego to robisz?
Miał zginąć. Co mu da sprowokowanie przeciwnika do zwierzeń, co da wiedza, z czyjej ręki umrze i w jakim celu? Nic, poza paroma sekundami zrozumienia; nie był bohaterem książki, by przykładać do tego jakąkolwiek wartość.
A zatem grał na czas. Tylko i wyłącznie.
Stwór uśmiechnął się drwiąco.
 - Ta moc jest poza twoim zrozumieniem. Poza możliwościami jakiegokolwiek śmiertelnika. - Wyciągnął dłoń przed siebie. Energia, która wirowała wokół potwora, wydawała się niemalże bliźniaczym odbiciem znamienia na dłoni blondyna - o jaskrawo czerwonej barwie.
Ciało Leira zareagowało instynktownie. W jednej chwili widział, jak jego lewa ręka unosi się na wysokość oczu; chwilę potem czuł, jak cała energia życiowa koncentruje się tylko w niej. Choć walczył, nie był w stanie ustać na nogach; powoli osunął się na ziemię, zaskakująco ciepłą i miękką.
Odpływał.
Nie!
Charkot smoka znów wypełnił uszy maga; ślina bestii ściekała mu po włosach i twarzy. Pod jej wpływem skóra piekła, jakby polewana czymś żrącym.
Pamiętasz, jak w dzieciństwie wylałeś na siebie wywar z trupikorzenia?
 - Przybyłem tu po Kotwicę, śmiertelniku. Proces jej usuwania rozpoczyna się teraz.
Kotwica. Więc tak nazywa się to przeklęte...
Myśl. Do jasnej cholery, myśl!

*

Ile czasu spędził w tej pozycji? Ile minut, godzin, ile dni?
Stwór podszedł do niego szybkim krokiem i chwycił za lewy nadgarstek, unosząc do góry zdecydowanym ruchem.
Ból go otrzeźwił. Jęknął, patrząc prosto w twarz przeciwnika.
Tak. Teraz to nie było takie straszne. A może po prostu... godził się z tym, że nie ma już nic do stracenia?
Myśl. Kurwa... - Widziałem więcej, niż jakikolwiek śmiertelnik. - Istota mówiła wolnym, jednostajnym głosem, jak wróżbici, całkowicie zatopieni w swoich wizjach. - Widziałem narodziny i śmierć tego świata, widziałem, jak powstaje i upada potęga. Widziałem tron Stwórcy w Złotym Mieście... Pusty tron.
Ból i słabość, niemoc, która przytępiała każde cierpienie. Leir jednak chciał walczyć. Na Andrastę, naprawdę chciał walczyć.
Jego wzrok spoczął na trebuszu, ostatnim, którego nie uszkodził atak czerwonego smoka. Wycelowanym prosto w pobliskie wzgórze; zapewne Cullen uznał, że miłosierniej będzie przysypać mieszkanców Azylu żywcem, aniżeli skazać ich na śmierć z rąk oszalałych Templariuszy.
Być może miał rację.Stwór potrząsnął nim jak lalką. Jego twarz, dotychczas niezmienną niczym orlezjańska maska, wykrzywił grymas gniewu.
 - Związana. Permanentnie związana! - warknął, bardziej do siebie, niż kogokolwiek innego. Potrząsnął nim ponownie, jakby licząc, że dzięki temu znamię samo odpadnie od dłoni człowieka; gdy i to nie przyniosło efektu, odrzucił maga ze wzgardą, jak bezużyteczny śmieć. Choć pomiot wydawał się całkowicie pozbawiony mięśni, Leir miał wrażenie, że to olbrzym cisnął nim przez pół doliny; z całą siłą uderzył w trebusz, odbijając się od niego i upadając na ziemię.
Krzyknął. Chyba.
To sen. To koszmar.
Nie zginiesz tutaj!
Czuł, że pod kolanem ma coś twardego; gdy przesunął nogę, jego oczom ukazał się znajomy kawałek drewna.
Kostur. Połamany, zapewne niezdatny do jakichkolwiek większych zaklęć, ale jednak - jego kostur. Zacisnął na nim prawą dłoń.
Ignoruj ból. Ignoruj! - Niech tak będzie. Rozpocznę przygotowania od nowa. - Po tej chwilowej słabości stwór odzyskał spokój; znów ruszył w jego stronę spokojnym, pewnym krokiem, krokiem zwycięzcy. - A pierwszym krokiem będzie eliminacja ciebie, śmiertelniku.
Wstań. Wstań!Jedno zaklęcie. Dokładnie na tyle pozwoli kostur, nim jego energia całkowicie się wyczerpie.

To był ten moment, gdy Leir powinien odpowiedzieć. Zakończyć dialog błyskotliwą ripostą, która co prawda nie uratowałaby mu życia, ale pozwoliła zachować resztki godności.
Nie miał na to siły. Chyba... marny z niego bohater.
Zamiast tego obrócił się szybko - i wymierzył ostatnie, starannie wymierzone zaklęcie.
Prosto w blokadę trebusza.
Panie, daj im uciec, Andrasto, pozwól im wszystkim uciec...

*

Huk. Zupełnie jakby sam Stwórca uderzył piorunem w pobliskie wzgórze. Nawet ryk smoka nie zdołał tego zagłuszyć; góra rozpadła się pod wpływem uderzenia, zniknęła z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie tylko pył.
Poszło!Koryfeusz zerknął na Leira, potem na jego dzieło i znów na Herolda; gdy spojrzał mu w oczy po raz drugi, jasnym już było, że zrozumiał.
Człowiek go przechytrzył.
 - Ty... - Uniósł dłoń. 
Leir rzucił się do ucieczki.
Ryk smoka, huk uderzających o ziemię głazów, odgłos strzału - ignorował całą tę kakofonię, jak i fakt, że w zasadzie nie miał pojęcia, gdzie biegnie. Prędzej, prędzej, prędzej, na Stwórcę, czemu nie potrafi biec szybciej?
Prędzej, prędzej, szybciej!
Smok odleciał. Leir zdążył dostrzec, jak potwór wznosi się i niknie w chmurach niczym wspomnienie koszmaru.
Chwilę potem lawina uderzyła w maga z całą swoją siłą. Bariera, którą odruchowo próbował stworzyć, zamigotała i znikła po zaledwie paru sekundach.

Taką rolę przyszło mu spełnić?
Przecież wyraził na to zgodę, prawda? Wiedział, że idzie po śmierć.
Więc czemu... czemu chciał walczyć?
Świst wiatru, huk uderzeń, trzask kości, ból, krew na twarzy. Cisza.
Zimno. Jak setki szpilek wbijanych w ciało.
I biel.
Nie zginę tutaj...

*

Żył. I był wystarczająco przytomny, by dostrzec, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł.
Co to jest? Szyb? Podziemny korytarz?Bez względu na to, zamierzał stąd wyjść. 
Szedł zatem, próbując ustalić, w której części Azylu się znalazł. Szybko zrozumiał, że nie ma to większego sensu - korytarze były zbyt rozległe, a jego wiedza na temat tego miejsca - zbyt uboga. Co więcej, znaczna część kompleksu zawaliła się w wyniku lawiny.
Droga prowadziła go cały czas w dół, coraz głębiej w ziemię; mógł podążyć narzuconą trasą, albo spróbować się wycofać.
Nie skończę życia w ten sposób...Parł naprzód. A gdy poczuł, że nie jest w stanie ustać na nogach - opadł na kolana.
I szedł dalej.

*

Od dłuższego czasu nie wpatrywał się w nic, oprócz śniegu między swoimi dłońmi. Lewa ręka, prawa ręka, lewa ręka, prawa ręka... stopniowo posuwał się do przodu, patrząc tylko na ten biały puch, jakby mógł w nim wyczytać, czemu Stwórca zesłał na nich to szaleństwo.
Przestań myśleć. Przestań się miotać.
Jakaś jego część nie marzyła o niczym innym - a jednak walczył dalej. Tak z bólem, jak i marazmem, w jaki próbowała wpaść jego świadomość.
Nie mogę przestać. Cholera, nie mogę...Muszę myśleć. I walczyć.W chwilach, gdy nie wyglądał jakiejkolwiek wskazówki, która pomogłaby mu rozeznać się w otoczeniu - powtarzał formułki. Zaklęcia, których słowa wpajano mu od dziecka, a których wymowę zarzucił już dawno temu; wiersze, które czytała im kiedyś Starsza Zaklinaczka; a w końcu i tabliczkę mnożenia.
Tylko słowa Pieśni nie chciały mu przejść przez gardło.
Poczekaj, aż stracisz wszelką nadzieję.Szedł dalej.

*

 - Myślisz, że masz szansę wygrać, śmiertelniku?
Ocalały? Tutaj?
Żaden uchodźca nie nazwałby cię "śmiertelnikiem", idioto.Leir zadrżał, zupełnie, jakby ten nienaturalny głos okazał się podmuchem lodowatego wiatru. Gdy zadarł głowę, ciało zareagowało spazmem bólu.
Żebra? Czy jednak kręgosłup?
Początkowo nie był w stanie dostrzec swojego niespodziewanego towarzysza; dopiero po chwili zrozumiał, że to, co wziął za zwykły majak, zyskało łudząco humanoidalny kształt.
Demon rozpaczy. Tak silny, że Leir mógł wyczuć jego aurę - mimo dzielącej ich odległości i własnego wyczerpania. Mimo to, kreatura wydawała się cokolwiek nieszkodliwa; przybrała formę jakieś zgarbionej postaci, być może staruszki, wspartej na pospolitej lasce. Czarny kaptur całkowicie zasłaniał jej twarz.
Jakim cudem widzisz to w tej ciemności?Szybko znalazł wyjaśnienie. Aura demona była dość mocna, by wydzielać własne światło; odpowiedź tyleż prosta, co tragiczna.
Spokojnie. Tylko spokojnie. Myśl.Nie miał szans wygrać ewentualnej walki. Nie w chwili, gdy przerastało go nawet stworzenie drobnego płomienia w celu ogrzania się. Demon to wiedział. Mógł go zabić na miejscu.
Walcz. - Sądzę, że... dalej mam szansę - odpowiedział Leir. Choć próbował się uśmiechnąć, wiedział, że efekt przypominał raczej bolesny grymas. - Przeżyłem lawinę. To już coś.
 - Jesteś tu sam, śmiertelniku. Wszyscy cię opuścili. Ratowali swoje życie...
Przecież taki był plan, prawda? Sam kazałem im to zrobić. Cullen to wiedział, on...Głos demona wbił się w jego świadomość jak ostrze; kruszył resztki odwagi, burzył mury zdrowego rozsądku. Zagłuszał myśl, że to on sam, Leir, wydał im rozkaz ewakuacji.
Tak było, tak było, przecież... - ...mogli zabrać cię ze sobą. - Czy ta dziwna istota czytała mu w myślach? Leir wiedział, czuł, że to powinno być dla niego sygnałem ostrzegawczym, niepodważalnym dowodem, iż stwór przeczesuje wszystkie jego myśli, niszcząc te, które dawały mu siłę do walki. Wiedział to.
Ale... to już nie miało żadnego znaczenia.
Nie chcę tu umrzeć. Nie chcę tu umrzeć...Myśl. Walcz.
 - Zaczekaj... demonie - szepnął, zaciskając nerwowo palce. Jego lewa dłoń rozbłysła zielonym blaskiem; czyżby stwór rzeczywiście cofnął się przy tym o krok? - Zaczekaj - powtórzył. - Oni mnie zostawili, to prawda... - Idioto, nie potwierdzaj jego słów, nie potwierdzaj istnienia lęków, którymi ten się żywi, nie karm go swoim strachem!
- Ale jesteś tu ty. - Odetchnął. Bolało. - Zawrzyjmy umowę.
Nigdy nie paktuj z demonami. To jedna z naczelnych zasad wpajanych wszystkim magom Kręgu; i choć Trevelyan bynajmniej nie uznawał dogmatów Zakonu za niepodważalne, tak z tym nakazem zgadzał się w zupełności. Demony były zbyt niebezpieczne, zbyt przebiegłe, by zwykły śmiertelnik potrafił nad nimi zapanować. Oczywiście, zdarzali się ludzie, którzy wierzyli, że mają dość sił, by poskromić te piekielne istoty; w przeciwnym wypadku w ogóle by tego nie próbowali, czyż nie? Fakt, że zawsze kończyli tragicznie, tylko potwierdzał opinię maga w tej kwestii.
Teraz zamierzał złamać własne zasady.
Jaki mam wybór?Demon wydał z siebie osobliwy charkot, przypominający odgłos kruszonego szkła. Śmiał się.
 - Masz tupet, śmiertelniku. I nic więcej. Nic, co zainteresowałoby najżałośniejszego spośród demonów. - Stwór wyprostował się, odrzucił laskę; chwilę potem urósł jeszcze bardziej, niemalże uderzając głową o sklepienie. Dziwne światło, otaczające go niczym blask świecy, przybrało na sile. - To będzie nawet zabawne!
Siła uderzenia odrzuciła Leira do tyłu; przejechał bezwładnie po oblodzonej ziemi, finalnie uderzając o ścianę korytarza. Krew zlepiła mu włosy, zalała oczy. Nie widział nic.
Nic, poza blaskiem demona. Stwór dopadł do maga w paru susach, chwycił go za gardło i uniósł jak lalkę, potrząsnął kilka razy, znów cisnął o ścianę. I znów. I znów.
Odpływał. W niebyt. W Pustkę.
Nie...
Demon ryknął z bólu.
Światło. Jadowicie zielony blask płynął prosto z dłoni Leira, zupełnie, jakby nagle zmieniła się w pochodnię. Nie zauważył, kiedy podniósł ją ponad głowę; zupełnie, jakby ponownie kierowała nim jakaś nadludzka siła, zmuszając mięśnie do wysiłku, gdy on sam nie był w stanie tego zrobić.
Skąd pochodziła?
Tuż nad nimi, przy samym sklepieniu, coś zawirowało, syknęło, rozbłysło tysiącem barw, strzelając energią na wszystkie strony. Sam blask tej dziwnej energii zdawał się ranić demona; stwór opadł na ziemię, zasłaniając głowę zniekształconymi łapami. Gdy wył, ściany drżały w posadach.
W końcu zniknął. Zmienił się w popiół, czy też po prostu zniknął bez śladu - tego Leir nie potrafił ocenić. Wraz z przeciwnikiem zniknęła moc, pozostawiając mężczyznę samego - w absolutnej ciemności.
I z niewielką ilością energii. Czuł ją w sobie, niczym delikatny płomień, który może zgasnąć pod najlżejszym podmuchem wiatru.
Czy to...Znamię. Czym by nie było, najwidoczniej postanowiło przyjść mu z pomocą; a towarzyszące temu wyładowanie pozwoliło Leirowi odzyskać część utraconej mocy.
Czy to wystarczy?
Na Stwórcę, musi.Najpierw wylecz nogi. Nie pozwól, by wdało się zakażenie. Nie pozwól, by panika wzięła górę nad rozsądkiem.
Myśl.
A potem... idź przed siebie. Idź dalej.
Walcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz