- No i, oczywiście, przesyłamy życzenia zdrowia i wytrwałości dla Cesarzowej Celene.
- Ta prośba została
wypowiedziana przez ciebie już sześć razy, wasza świątobliwość. -
Josephine łagodnie zwróciła uwagę na to, czego sam posłaniec nie odważył
się skomentować. Orlezjańczyk stał tuż obok drzwi do gabinetu,
wyprostowany jak żołnierz, przysłuchując się ich rozmowie z delikatnym,
niepewnym uśmiechem.
- To chyba nie jest
problem? - Wiedząc, że goniec i tak nie pozwoli sobie na słowo protestu,
Leir zerknął na niego po dłuższym czasie. Wcześniej próbował nawiązać
kontakt wzrokowy z Josephine; ta jednak starannie unikała jego
spojrzenia. - List jest bezpieczny?
- Tak, wasza miłość. Przysięgam go strzec, jak oka w głowie.
Mam nadzieję, że Celene nie pomyliła się w twojej ocenie.
Leir nie bał się tego,
że wiadomość mogłaby wpaść w niepowołane ręce - została spisana szyfrem
zbyt skomplikowanym, by zdołano ją odczytać ot tak. Chodziło przede
wszystkim o czas. Celene musiała wiedzieć, że ryzyko wojny z Fereldenem
znów alarmująco wzrosło.
Sprawa miała i drugie
dno. Poinformowana cesarzowa nie zaprotestuje, widząc żołnierzy
Inkwizycji na swoim pograniczu. Leir miał nadzieję, że uda im się
zapuścić wojska do Dalii - i, być może, wyeliminować pochodzące stamtąd
zagrożenie. Kwestie czysto strategiczne zamierzał pozostawić Cullenowi.
Bez względu na to, jak bardzo nie chciał z nim teraz współpracować.
Plan ten został zaakceptowany przez Josephine - lakonicznym stwierdzeniem, że wszystko odbędzie się zgodnie z wolą Inkwizytora.
Nie myśl o tym, powtarzał sobie w kółko. Ale jak o tym nie myśleć...?
Posłaniec wykonał
tysięczny już i, na szczęście, ostatni ukłon. Leir zbył go ruchem ręki;
Ambasador zdobyła się na więcej uprzejmości, żegnając Orlezjańczyka i
zamykając za nim drzwi.
Cisza. Znowu ta cholerna cisza.
Josephine, czemu mi nie powiedziałaś?
- Zanim
zbierzemy się w sali narad... - Kobieta obróciła się w jego stronę,
podchodząc powoli do biurka. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć.
Uniósł brwi, próbując przywołać na swoją twarz wyraz uprzejmego zainteresowania.
- Ach tak?
- Chodzi o Lelianę.
Tak. Jest pewna kwestia... - Była zdenerwowana. Nawet bardziej, niż gdy
za pierwszym razem słyszał tę historię z jej ust. - Ile wiesz o jej
przeszłości?
Teraz? Zapewne i tak nie wszystko, co wiedzieć powinienem.
- Dołączyła do królowej Elissy oraz króla Alistaira i wraz z nimi pokonała Plagę - odpowiedział. - To wiedzą wszyscy.
- Zatrzymajmy się przy tym. Cóż, zgodnie z tym, co opowiadała mi sama Leliana, ona i królowa były... blisko.
- Jak blisko?
Uśmiech. Nikły i smutny.
- Bliżej, niż ty i ja, mój drogi.
Zabolało. Cholernie zabolało.
- Ach. - W tym momencie powinien zareagować. Wyjaśnić tę... i wiele innych kwestii.
Powinien.
Ale odetchnął. I stchórzył.
- Jak myślisz, co łączy je teraz?
- Nie chcę za nic
ręczyć. Wydaje mi się jednak, że dalej są ze sobą blisko. - Zawahała
się. - Leliana się zmieniła. Nie ufa mi już tak, jak kiedyś. Nie wiem,
na ile jest to kwestią tego, co wszyscy przeszliśmy, a na ile tego,
że... cóż, jestem z tobą... niemniej jednak, nie mówi mi już tyle, co w
przeszłości.
Na litość Stwórcy. A kto tu sobie jeszcze wzajemnie ufał?
Ta dwójka. Szepcząc do siebie na korytarzu.
Nie drap tej rany. I nie otwieraj nowych.
Pokiwał głową.
- Nie doszło do niczego,
co mogłoby pogorszyć ich relacje. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Gdy
Josephine potwierdziła jego słowa skinieniem głowy, kontynuował. -
Możemy zatem założyć, że Elissa wie o nas dużo więcej, niż powinna. A
przynajmniej wiedziała. Aż do teraz.
- Masz jakiś plan?
- Owszem. Będziemy organizować drugie posiedzenia, niezależne od tych w Sali Narad. Bez jej wiedzy.
Ambasador uśmiechnęła się lekko.
- Chcesz oszukać Szpiegmistrzynię?
- Wierz mi, z jakiś przyczyn nie odczuwam przez to wyrzutów sumienia.
Żartowali. Jak kiedyś.
Pardon - udawali, że to robią. Jak kiedyś.
- Leir? - Prawie jej nie usłyszał. Jęk otwieranych drzwi był dużo głośniejszy.
Zatrzymał się w progu i obrócił w stronę partnerki.
- Tak?
- Nie byłeś zaskoczony tym, co powiedziałam.
Ależ był. Dotąd nie potrafił zrozumieć, kiedy ich relacje zdążyły przybrać tak fatalny obrót.
Rozważał kilka reakcji.
Począwszy od przyznania się do podsłuchiwania rozmowy, skończywszy na
złośliwości, którą zapewne zacząłby sobie wypominać już parę chwil
później.
Zamiast tego wyszedł bez słowa.
I pożałował natychmiast.
***
Shemleni. Cholerni shemleni.
Klął na nich nawet, gdy, jak teraz, to nie oni stanowili zasadniczy problem. To nic nie zmieniało. Poniekąd i tak ponosili winę.
Zaczęło się od ataku wilkołaka.
Przybył znikąd. Nie
zauważył go żaden zwiadowca, przez co monstrum swobodnie podeszło aż pod
same arawele - i wtedy zaatakowało. Elfka, która padła jego ofiarą, nie
miała szans na przeżycie.
Rzecz jasna, Dalijczycy
zareagowali natychmiast. Ciosy były silne, a strzały celne. Sam
Nepharien nie pożałował potworowi kilku ognistych pocisków.
Wilkołak był niezwykle
niebezpieczną bestią, ale nawet on powinien ugiąć się pod tak znaczną
przewagą liczebną przeciwnika. Ta bestia nie przypominała jednak żadnego
ze swoich pobratymców; wydawało się, że żaden uraz kończyny nie jest w
stanie jej wyhamować.
Dopiero Znamię zmusiło
ją do reakcji. Zielone światło płynące prosto z dłoni Nephariena
sprawiło, że wilkołak ryknął przeraźliwie i padł na ziemię, niczym
rażony piorunem. Elf nie zrezygnował z ataku, ignorując coraz bardziej
rozpaczliwe skomlenie, nawet, gdy dłoń zaczęła boleć tak przeraźliwie,
że pociemniało mu w oczach.
Bestia zdechła. Tylko to się liczyło.
Czym to było? Wilkołakiem? Demonem? Jakąś upiorną hybrydą? Ilu jego pobratymców przemierzało teraz dalijską puszczę?
Nepharien wiedział, że
to jego obowiązkiem będzie zbadać tę sprawę. Mimo namów Opiekunki,
postanowił nie brać ze sobą nikogo, określając to jako zbędne ryzyko.
Nie kłamał - skoro na tego dziwnego stwora podziałało tylko znamię, po
co miał zabierać ze sobą kogokolwiek?
Prawdą jednak było, że
potrzebował samotności. Zabawne - miał przewodzić tym ludziom, a ich
obecność męczyła go, uciskała, przypominała o ogromie ciążącej na nim
odpowiedzialności. Tak bardzo się jej obawiał, a jednocześnie tak bardzo
chciał się wykazać.
Tak bardzo chciał przywrócić pobratymcom dawną chwałę. A przynajmniej... dawną godność.
*
Na złe emocje zawsze reagował złością.
Strzeżcie się, wilcze dupy.
Ślady poprowadziły go
daleko poza Dalię. Zdaje się, że po drodze przekroczył granicę
shemleńskiego państwa, tym jednak nie zamierzał zawracać sobie głowy.
Żołnierze będą tak samo natrętni wobec grupy elfów - bez względu na
narodowość.
Zawędrował na jeden z
głównych traktów. Chcąc nie chcąc, musiał z niego korzystać;
przemieszczając się między drzewami, zamiast po utwardzonej drodze,
zwróciłby na siebie o wiele większą uwagę. Szczęście w nieszczęściu, że
mógł mieć ze sobą wierzchowca.
Pierwszą myślą było
skorzystanie z pomocy dalijskiego jelenia, lub innego dzikiego
mieszkańca lasu. Skoro i tak już na pierwszy rzut oka Nepharien wyglądał
na Dalijczyka, to czemu miałby rezygnować z tak czysto elfickiego
akcentu? Zabawnie byłoby, gdyby objawił przy tym gapiom znamię.
Zwłaszcza, że, z tego, co widział, Inkwizytor sam upodobał sobie do roli
wierzchowców dalijskie jelenie.
Daj spokój. Szkoda zwierzęcia.
Ostatecznie poprzestał
na jakimś koniu. Zwierzę było w stosunkowo dobrej kondycji; zamknięte w
stajni, czekało cierpliwie na właściciela, który biesiadował w karczmie.
Spożywanie posiłków z dala od swoich towarzyszy - ba, traktowanie ich
jako zupełnie odrębną kategorię "zwierząt" - wykraczało poza elfickie
rozumowanie. Także pod tym względem ludzie wykazywali się przeraźliwą
wręcz ignorancją; chyba tylko swoje ogromne psy, mabari, traktowali w
sposób nie naruszający ich godności. Swoją drogą, Lavellan nigdy nie
widział tak szkaradnych wilków.
Cóż, grunt, że zwierzę nie protestowało.
Na trakcie panował wyjątkowy ruch. Zdaje się, że w pobliskiej wiosce shemlenów
odbywał się targ; w wyniku tego na targach zaroiło się od kupców,
wiozących na wozach rozmaite towary. Jednocześnie drogę wciąż okupowali
uchodźcy; niektórzy rozbijali przydrożne obozowiska, co częściowo
wyjaśniało wyjątkowo intensywny smród.
Jeśli się zarzygam, to chyba nie zrobi większej różnicy, co?
Wszystko wskazywało na
to, że ktoś jednak próbował doprowadzić ten bałagan do porządku.
Pomiędzy podróżującymi krążyło zaskakująco dużo żołnierzy; o ile herbu
części z nich nijak nie rozpoznawał, o tyle emblemat Inkwizytora był
widoczny z daleka.
Zabawne, że dostrzegł go właśnie na Yorze.
No nie. Przecież ty przyciągasz kłopoty jak muchy, rogaty debilu.
Mimo to, przez chwilę
miał ochotę zagadać czarodzieja, choćby po to, by wyjaśnić, co ten robi
na trakcie odziany w te śmieszne wdzianka. Zrezygnował jednak, widząc,
ilu shemleńskich żołnierzy go otacza. Swoją drogą, po co Inkwizycja
przysłała tu tak dużą grupę?
Zmarszczył brwi,
starając się przyjrzeć uważniej tej dziwnej zbieraninie, jednocześnie
nie zwracając jednak na siebie ich uwagi. Tak, niewątpliwie była tu też
zgraja Yora; w przeciwieństwie do ludzi, qunari różnili się od siebie
nawzajem, stąd dobrze zapamiętał ich twarze. Jednej nie potrafił jednak
rozpoznać.
O. Nowy rogacz?
Tak, z całą pewnością
nie widział go przy Yorze ostatnim razem. Od tego czasu minęło kilka
tygodni; jeśli jednak qunari faktycznie był nowy, to najwidoczniej
zdążył się już zaaklimatyzować.
Niektórzy mają większe umiejętności społeczne niż ty.
A, do diabła. Nie będzie
się wystawiał żołnierzom tego blondwłosego idioty; nic mu też do tego,
czy robił to obdarzony znamieniem qunari. Jego życie, jego brak
instynktu samozachowawczego, jego sprawa. Nepharien miał wilkołaki do
wytropienia; fakt, że nawet tu wyczuwał ich smród, zdecydowanie go
niepokoił.
*
Wypadałoby uzupełnić zapasy.
Nie znosił shemleńskich
miast. Kupcy traktowali go pogardliwie i zawyżali ceny towarów;
strażnicy obserwowali go zaś, jakby właśnie próbował je ukraść. Jakby
tego było mało, prawie każda osada miała wydzielone elfickie obcowisko.
Sama świadomość istnienia tych miejsc doprowadzała Nephariena do furii.
Może wysadzenie osady
nie jest takim głupim pomysłem? Bawił się tą myślą jak zabawką,
stopniowo zmniejszając dystans dzielący go od murów miasta.
I wtedy zadzwonił dzwon.
Tak shemleni informują, że mają poważny problem.
Tłum na trakcie oszalał.
Piesi zawrócili
natychmiast; niektórzy porzucili przy tym niesione przez siebie tobołki,
tak, że podążający za nimi ludzie potykali się o nie i upadali na
ziemię jak kłody. Wozów nie można było wycofać równie sprawnie, mimo to,
kupcy próbowali, taranując przy tym kolejnych wędrowców.
I wtedy głupi
wierzchowiec się spłoszył. Klnąc siarczyście, Nepharien daremnie
próbował zapanować nad koniem, ten jednak nie reagował nawet, gdy został
potraktowany elficką magią. Ostatecznie elf musiał ratować się
ucieczką; zeskoczył z siodła, wpadając między drzewa i koziołkując kilka
razy.
Świat zawirował. Pachniał lasem i krwią.
Wstawaj. Wstawaj, na wszystkich Stworzycieli, rusz tyłek!
Chyba nawet nic sobie nie złamał. Chociaż tyle.
Przez chwilę po prostu obserwował tłum. Bo i co innego mu zostało? Kilku shemlenów,
najwidoczniej obdarzonych nieznacznie wyższą inteligencją, aniżeli ich
pobratymcy, zeskoczyło ze szlaku, kryjąc się między drzewami; pozostali
jednak dalej pędzili przed siebie niczym stado baranów. Ot. Ludzie.
Huk dzwonów nie ustawał. W tle słyszał krzyki.
Czuł dym. I krew.
I nie zamierzał reagować.
Wszyscy powinniście tak skończyć.
Niewiele brakowało, by
odwrócił się na pięcie i zniknął między drzewami, próbując podjąć
zagubiony trop. Wtedy jednak na jego oczach jeden z uciekających
mężczyzn spadł z konia - i już się nie wynurzył, zapewne stratowany
przez hołotę.
Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie światło. Niewielka iskierka wielkości dłoni,
wystrzeliła ponad tłum, szybko się oddalając. Być może nawet by jej nie
dostrzegł, gdyby nie kolor.
Tę wściekle zieloną barwę rozpoznałby na końcu świata.
Cholera!
Zareagował
instynktownie. Ostatnim przebłyskiem rozsądku schował lewą dłoń za
plecami; dopiero wówczas pozwolił uaktywnić się drzemiącej w niej mocy.
Mógł to być w gruncie rzeczy zbędny środek bezpieczeństwa; uciekający
tłum i tak całkowicie go ignorował. Również iskra, która po pełnej
napięcia chwili ruszyła powoli w jego kierunku, nie została przez nikogo
zauważona.
A może jednak? A, później będzie się tym przejmował.
Szybciej, szybciej, szybciej!
W końcu iskra znalazła się na wyciągnięcie ręki. Pochwycił ją niczym motyla, szybkim ruchem, natychmiast zaciskając palce.
Gdy je rozchylił, odkrył, że po magii nie pozostało nic poza delikatnym obłokiem dymu.
Zaklął.
Tylko dym. I aura. Zaklęcie było drobne, ale nie potrzebował wiele, by rozpoznać jego twórcę.
No proszę. Blondas wysłał gońca?
A zatem kilkanaście
metrów przed nim mogą znajdować się interesujące informacje - być może w
formie listownej. Pchanie się w tłum byłoby teraz samobójstwem, z czego
Nepharien doskonale zdawał sobie sprawę.
Nic to. Poczeka. Miał mnóstwo czasu.
A może to pobojowisko przyciągnie wilkołaki, których tak uparcie poszukiwał?
Ha. Chociaż raz ludzie się do czegoś przydadzą.
Strzeżcie się, wilcze dupy. <3
OdpowiedzUsuńBiedny Leir, że jedyne co mu jęczy to drzwi :( A Neph znalazł swoją Płotkę, tropi wilkołaka, tylko mieczy na plecach brakuje.
OdpowiedzUsuń