- Wiesz
co, to… całkiem zabawne. Chyba zaczynam się bać.
Kiedy Leliana przyszła do gabinetu, prosząc o rozmowę na osobności,
Josephine spodziewała się absolutnie wszystkiego - wliczając w to konfrontację
z samą królową Elissą. Informacje, które posiadała na temat tych dwóch kobiet
zjeżyłyby włos na głowie odważniejszym od Ambasador.
Chyba nawet nie umiem wyobrazić sobie wszystkiego, do czego są zdolne.
Tyle śmierci. Tyle krwi na rękach tych dwóch… Teoretycznie historia
Bohaterki Fereldenu nie pozostawała tajemnicą. To, że wojowniczka z rodu
Couslandów doprowadziła do niewyobrażalnej eskalacji przemocy, łącznie z
likwidacją jednego z Kręgów czy wymordowania całego dalijskiego klanu - także.
Mimo swoich wpływów i związanych z nimi możliwości, Elissa nigdy nawet nie
próbowała tuszować tych wydarzeń - nikt też nie odważył się jej ich wypomnieć.
Była Bohaterką. Tak jak Leliana.
Josephine uniosła kącik ust w namiastce uśmiechu.
- Ty
się czegokolwiek boisz? - Stały na wieży, wdychając świeże, górskie powietrze; lady
Montilyet starała się nie dać po sobie poznać, jak wielką ulgę jej ono sprawia.
Choć uwielbiała swój gabinet, a wielogodzinny pobyt w nim stanowił nieodłączną
część jej dnia, ostatnimi czasy miała poczucie, że brakuje w nim powietrza.
A może tylko się jej wydawało? Na oddech Stwórcy, ostatnimi czasy sama nie
potrafiła za sobą nadążyć. Zresztą, służba również miała z tym problemy.
Leliana, dotychczas wsparta o mur i spokojnie podziwiająca widoki, teraz
spojrzała na nią z łagodnym uśmiechem. Właśnie on stanowił kwintesencję zmian,
jakie zaszły w Szpiegmistrzyni na przestrzeni ostatnich lat; choć Leliana
wyglądała niemalże tak samo, jak wtedy, gdy Josephine spotkała ją po raz
pierwszy na ulicach Val Royeaux, mimika kobiety uległa całkowitej
transformacji. Dalej potrafiła zdobyć się na całą gamę uśmiechów, żaden z nich
nie wyrażał jednak szczerej radości. Czasem wydawało się, że nie ma w nich ani
krzty energii. Innym razem była to jedynie ostentacyjnie sztuczna maska,
nieudolnie kryjąca nienawiść. Pytanie tylko - przeciwko komu?
Właśnie z taką miną psychopaci mordują swoje ofiary…
- Oczywiście,
że się boję, Josephine - odpowiedziała spokojnie. - Stwórca wie, że mam wiele
obaw.
Co za szkoda, że nie miał ochoty dzielić się tą wiedzą z Ambasador
Inkwizycji…
- Teraz
na przykład boję się…
Chwila wahania.
- Porażki?
- podpowiedziała ostrożnie Josephine; Leliana zaprzeczyła jednak ruchem głowy.
- Nie,
niekoniecznie. Brakuje mi słowa… - Pokręciła głową. - Jeśli nie zostanę wybrana
na Boską, to… co to będzie znaczyło? Że nie wierzę dość mocno? Że nie jestem
godna?
Leliana na Boską. Stwórco, czy to na pewno jest dobry pomysł?
Szpiegmistrzyni od samego początku deklarowała swoją kandydaturę,
niezrażona nawet brakiem poparcia ze strony Inkwizytora. Ich relacje od dawna
nie układały się zresztą najlepiej - choć Leir zastrzegał, że może zmienić
swoje zdanie w tej kwestii, chyba nikt nie oczekiwał, że to zrobi.
Cóż. Leliana dalej miała niezgorszego sojusznika.
Josephine pokręciła głową.
- Nie
chcę zakładać, która z was wygra - odezwała się w końcu. - Nie zrozum mnie źle.
Szanuję zarówno ciebie, jak i Cassandrę.
A nie mam już powodów, by cię faworyzować. Wiesz o tym.
Wiedziała.
- I
nie zamierzam niczego umniejszać żadnej z was. Sądzę, że obie zasłużyłyście na
ten tytuł.
Znów śmiech. Czy była to zwykła zagrywka, czy Leliana miała naprawdę dobry
humor?
Wyjazd z Twierdzy aż tak cię cieszy?
- Dyplomatyczna
jak zawsze. Inkwizycja nie mogła mieć lepszej Ambasador. - Leliana zmarszczyła
lekko brwi, jakby rozważając, czy poruszyć pewną kwestię. - Ostatnie pytanie.
Nie chcę zabierać ci zbyt wiele czasu, wiem, że jesteś zajęta.
Przede wszystkim - spięta…
- Tak?
Szpiegmistrzyni spojrzała na nią uważniej. O wiele, wiele uważniej.
- Dalej
jesteś szczęśliwa z Leirem?
“Spróbuj zrobić jej krzywdę, a powieszę cię za jaja.”
Słowa Leliany przekazane Leirowi, następnie dokładnie powtórzone przez
niego Josephine. Wtedy, parę lat temu, oboje się z nich śmiali.
Dzisiaj…
Dalej nie wahała się ani sekundy.
- Oczywiście,
że jestem - odpowiedziała pewnym tonem.
O tak. Szczęścia mieli aż w nadmiarze.
***
- Josephine?
Ty tutaj?
Dlaczego troska w głosie Cassandry tak bardzo ją zdenerwowała?
- Owszem.
Ja tutaj.
Na oddech Stwórcy, uspokój się, kobieto. Co w ciebie wstąpiło?
A nawet co ZOSTAŁO…
Przymknęła oczy. Westchnęła.
- Chciałam
tylko… porozmawiać. Przeszkadzam w czymś?
Och, oczywiście, że przeszkadzała. Cassandra siedziała z książką - i chyba
tylko dziecko nie byłoby w stanie domyślić się, jaka lektura wywołała u
Pentaghast tak silny rumieniec ekscytacji. W normalnych warunkach zapewne sama
by do niej dołączyła, narażając się na serię złośliwych komentarzy ze strony
Leira.
Leira tu nie ma.
Normalności też.
Cassandra pokręciła głową, odkładając książkę na blat stołu. Przynajmniej
ufała Ambasador na tyle pewnie, że nie zasłoniła tytułu na okładce.
- Nie
wyglądasz najlepiej, Jose.
Słyszała to już po raz setny w przeciągu ostatnich dni. Cullen, Blackwall,
służący - troska w przedmiocie zdrowia lady Montilyet otaczała ją z każdej
strony.
A sama czuła się jeszcze gorzej, niż tamci byliby skłonni przypuszczać.
- Cóż,
ja…
Na Stwórcę. Od czego zacząć?
- Rozmawiałam
z Cullenem. Powiedział mi o… Poszukiwaczu.
“I twoich planach”. Te słowa zawisły między nimi - całkowicie bezgłośnie.
Cassandra zacisnęła usta. Kilkakrotnie otworzyła je, jakby w końcu
odnalazła właściwą odpowiedź, by po chwili odkryć, że nie ma ona najmniejszego
sensu.
- Wiem,
jak może to wyglądać z twojej strony, Josephine - stwierdziła w końcu, krzyżując
ręce na piersiach. Klasyczna postawa obronna. Brakowało jej tylko tarczy. - Ale
zapewniam cię, że chodzi mi przede wszystkim o możliwość zapewnienia temu
człowiekowi bezpieczeństwa. To ostatni Poszukiwacz, którego nie dotknęły
machinacje Koryfeusza i nie mogę tego zignorować. Gdy… - dodała, jakby
niepewna, czy powinna kontynuować. - Gdy Leir pomógł mi z Wielkim Poszukiwaczem
Luciusem, zapytałam go, co jego zdaniem powinnam zrobić z naszym dziedzictwem.
Powiedział, że decyzja należy do mnie.
- A
skoro tak, chcesz zrobić to, co każe ci sumienie?
- Właśnie.
To brzmiało tak dobrze. Tak pięknie.
Josephine uśmiechnęła się gorzko.
- Jednocześnie
jednak chciałabyś przypilnować, czy Leir nie wysadzi nas wszystkich w powietrze.
- To
tylko…
- Zaprzecz,
jeśli się mylę, Cas.
Cassandra nie umiała kłamać. Była w tym jeszcze gorsza, niż Cullen.
Co za szczęście, że ty opanowałaś to do perfekcji, lady Montilyet.
- Josephine…
- podjęła ostrożnie. - Obie zdajemy sobie sprawę, że Leir jest w… złym stanie.
- A
niby skąd masz takie informacje?
Cassandra skrzywiła się, zupełnie, jakby odbiła wyjątkowo ciężki cios.
- Z
opowieści Cullena.
Opowieści Cullena. Które zasłyszał od samej lady Montilyet.
A zatem Cassandra wiedziała wszystko. O atakach, o bólu, o magii, która
szalała wokół Inkwizytora jak burza, wyczuwalna nawet dla kogoś, kto nigdy nią
nie operował. O strachu, który czuła Josephine i zapewne jeszcze większym lęku
samego Leira. O wszystkim.
Naprawdę nie domyślałaś się tego?
Och, wręcz przeciwnie. A jednak ta informacja i tak podziałała na nią, jak
cios obucha wymierzony prosto w głowę.
Cullen. Ty…
Przełknęła ślinę i zadarła lekko podbródek. Za wszelką cenę chciała
zachować powagę. Spokój.
W sumie… po co?
- To
jeszcze niczego nie przesądza.
Cassandra pokręciła głową.
- Nie
chcę się spierać, Josephine. Cullen przewidywał, że będziesz zła. Sądzę, że to normalne.
- Patrzyła na nią z coraz większym niepokojem. Czego się bała? Że ich Ambasador
wprost zabroni im przyjęcia Poszukiwacza w Twierdzy?
Do diabła. Mogła. I chyba powinna to zrobić - ze względu na własny, właśnie
podkopywany autorytet jako zastępczyni Inkwizytora, oraz lojalność względem
niego samego. Tak, zwłaszcza ze względu na niego.
A jeśli oni… mają rację?
- Josephine…
naprawdę marnie wyglądasz.
Zręczna zmiana tematu? Czy autentyczna troska?
Na Andrastę. Poszukiwaczka i tak wiedziała zbyt wiele.
- Cóż,
ja… - No już. Wyduś to z siebie. - Jestem w ciąży.
Cassandra zareagowała w absolutnie przewidywalny sposób. Wbiła w nią
zdumione spojrzenie, przez chwilę po prostu mrugając, jakby coś wpadło jej do
oka.
- Ja…
- odezwała się w końcu zmieszana. Może nie wiedziała, czy powinna jej współczuć,
czy raczej gratulować? - Cóż… To nawet widać.
Josephine zrezygnowała z pytania, czy jej zaokrąglony brzuch, dotychczas
ignorowany jako niezbyt rzucający się w oczy, został kolejnym tematem dysput
między Pentaghast a Komendantem. Za dużo nerwów. Za dużo pretensji
skonfrontowanych ze zdrowym rozsądkiem.
Oni naprawdę mieli rację. Czuła to, nawet, jeśli przypominało to kontakt z
rozżarzonym węglem.
- Leir
wie?
Pokręciła głową.
- Zamierzam
mu o tym napisać w kolejnym liście.
Kolejnym. Zaledwie drugim, licząc od dnia, kiedy Inkwizytor wyjechał -
przeszło siedem tygodni temu. Żałosny wynik w porównaniu z ożywioną
korespondencją, jaką zwykli prowadzić podczas rozłąki. Ciekawe, czy też o tym
myślał?
Na pewno. Tylko że ona potrzebowała tej ciszy. Chwili na
przemyślenie pewnych spraw.
A czy w ogóle można tu cokolwiek wymyśleć?
- Czy
powiesz mu o Poszukiwaczu? - Kolejne pytanie, zadane jeszcze ostrożniej, niż poprzednie
- a jednak zawierające o wiele głębszą treść.
Czy dołączy do intrygi? Czy pozwoli, by osoba z zewnątrz, Poszukiwacz,
obserwował ich dowódcę, a w razie potrzeby go…?
Spacyfikował?
Zabił. Musiała to nazwać po imieniu.
Westchnęła. To nieszczęsne dziecko w jej brzuchu musiało to słyszeć
kilkanaście razy w ciągu dnia.
- Nie.
Nie powiem.
***
- Cullenie?
Coś się stało?
Ten wzrok mógł oznaczać absolutnie wszystko.
Blondyn westchnął i szybkim ruchem zgniótł kartkę, której treść analizował
jeszcze chwilę temu. Z daleka rozpoznała ten papier; najwidoczniej raport
kapitana nie zawierał żadnych radosnych wieści.
Josephine skrzyżowała ręce na piersiach.
- Cullenie?
- Otrzymałem
raport żołnierzy patrolujących jeden z traktów - odezwał się w końcu. - Nasze
karawany zostały skonfiskowane.
- Że
co?
Nie “napadnięte”. “Zaatakowane”. “Okradzione”. Rabusie nie konfiskowali
niczego.
Na tym terenie tylko jedna osoba była w stanie to zrobić.
- Królowa
Elissa. - Cullen zdawał się czytać w myślach Josephine. Jego krokom towarzyszył
charakterystyczny szczęk zbroi; w gruncie rzeczy przestała już zwracać na to
uwagę. - Boi się wyprowadzić wojska przeciw Inkwizycji, ale pojedyncza karawana
nie stanowi, jak widać, problemu. - W głosie kapitana było wystarczająco dużo
jadu, by powalić całą armię Fereldenu. Kiedyś chyba by się uśmiechnęła.
Ale nie teraz. I nie do niego.
- Ile
karawan skonfiskowano, Komendancie?
- Raport
mówi o trzech. Nie można wykluczyć, że od momentu wysłania raportu było ich
więcej.
Ach. A zatem nie był to pojedynczy incydent, którego wyjaśnienie mogliby
odwlec w czasie. To wymagało interwencji dowódcy.
Nie uciekniesz od tego, Jose.
- Powiadomię
Leira - powiedziała z całą obojętnością, na jaką mogła się zdobyć. - Lepiej,
żeby… uważał, wracając do Twierdzy.
Nie to, by podejrzewała, że żołnierze królowej byliby w stanie zrobić mu
krzywdę.
To raczej on to zrobi. Sobie i wszystkim wokół...
***
Twoja niebywała inteligencja i altruizm właśnie próbują cię zabić, Dorianie
Pavus.
Przetransportowanie Yora poza obóz Inkwizycji nie sprawiło Tevinterczykowi
najmniejszego problemu. Znał magię Leira lepiej, niż wszyscy ci zahukani przez
Templariuszy magowie razem wzięci; ba, przecież osobiście go doszkalał,
pomagając przyjąć szerszą perspektywę, niż ta, którą wtłoczył mu do głowy Krąg.
I choć po latach treningu i zdobywania doświadczenia Trevelyan zwykł tworzyć
złożone, często wyjątkowo zawiłe zaklęcia, Dorian dobrze znał ich schemat.
Inna sprawa, że miał całkiem dużo czasu na zneutralizowanie barier
otaczających obóz. Nikt nie podejrzewał go o sabotaż, prawda? Nawet sam Leir.
Cholera. Każda myśl o nim bolała nie gorzej, niż uderzenie elektrycznego
pocisku.
Nie mogłem ci na to pozwolić.
To nie tak, że dotychczas Inkwizycja robiła same ładne rzeczy, prawda?
Herold Andrasty nie mógł wprawdzie konkurować z królową Fereldenu, jeśli chodzi
o liczbę ofiar (w gruncie rzeczy, z Elissą mógł równać się chyba tylko
Arcydemon, którego i tak finalnie zabiła), nie znaczyło to jednak, że nie
potrafił być bezwzględny. A jeśli chodziło o jego przeciwników… cóż. Nikt nie
oczekiwał hamulców moralnych po Venatori, prawda?
Poza tym… Tevinter też nie był święty.
Tak, Dorian Pavus zdecydowanie widział wystarczająco dużo okrucieństwa, by
się do niego przyzwyczaić. Prawdopodobnie plan zabicia Yora nie wstrząsnąłby
nim tak bardzo… jak to.
Użycie zakazanej magii. Ingerencja w samo jądro świadomości, w samą istotę
bytu qunari… tylko po to, by ją wypaczyć. Skreślić wszystkie jego myśli i
napisać je po swojemu.
Niewiele brakowało, by Dorian właśnie tak skończył, notabene z woli
własnego ojca. Leir doskonale o tym wiedział.
I jeszcze miał czelność udawać!
Zapewne domyślił się już swojej gafy. Ciekawe, czy żałował?
A ty żałujesz?
Tak. Chyba żałował.
Tutaj nie było dobrego rozwiązania. Pogódź się z tym.
A skoro tak, musiał wybrać to najbardziej kompromisowe. Zdecydował, że
odprowadzi Yora do granicy z Nevarrą - przechodząc z nim przez niemalże cały
obszar działania wojsk Inkwizycji i omijając wszystkie związane z tym
niebezpieczeństwa. Zarówno dzięki własnej wiedzy, jak i urokowi osobistemu.
Gdy podzielił się z qunari swoim planem, Adaar zareagował cokolwiek
rozsądnie - jasno dając do zrozumienia, że nie wierzy w żadne jego słowo.
Stosunkowo szybko zdał sobie jednak sprawę, że i tak nie ma już do stracenia
nic poza życiem. Mógł zignorować Doriana i zostać w obozie, czekając na coś -
najpewniej na śmierć. Mógł też pójść za nim - zapewne również na śmierć, ale z
szansą ocalenia wynoszącą więcej, niż kilka promili.
Całkiem prosta kalkulacja, czyż nie?
Miał szczerą nadzieję, że Yor nie zdecyduje się wypytywać go o motywy
postępowania. Dorian nie miał jeszcze pewności, czy zbędzie go słodkim
kłamstewkiem, czy też postawi na całkowitą szczerość. W praktyce jednak problem
rozwiązał się sam; od momentu opuszczenia obozu magowie nie zamienili ze sobą
ani słowa.
Ach. Pardon. Raz natknęli się na zwłoki jakiegoś elfiego dziecka; wszystko
wskazywało na to, że nie żyło już od dłuższego czasu. Sposób, w jaki strzała
sterczała z jego korpusu wskazywał na to, że zmarło natychmiast. Chociaż tyle.
Dorian podskórnie oczekiwał reakcji ze strony towarzysza. Zdążył już
dostrzec jego cokolwiek spore pokłady empatii, typowej zresztą dla uzdrowiciela.
A cierpienie dziecka zawsze uderzało najmocniej, prawda?
Tym większe było jego zdziwienie, gdy Yor skrzywił się paskudnie,
groteskowością dorównując niemalże Żelaznemu Bykowi, po czym odwrócił z odrazą
głowę.
Nie. To nie było typowe dla uzdrowiciela.
- Ekchm.
Yor wzruszył ramionami.
- Nienawidzę
gówniaków.
To była najdłuższa rozmowa, jaką przeprowadzili od początku podróży. Która,
swoją drogą, przebiegała zaskakująco spokojnie.
Co za szczęście. Mógł do woli oddawać się swoim wyrzutom sumienia!
*
- To…
wygląda nieciekawie.
Wszystko wskazywało na to, że trafili na pozostałości dalijskiego obozu;
ciężko było określić inaczej te strawione przez ogień arawele i walające się tu
i tam szczątki… wszystkiego.
Jedzenia. Broni.
Ciał.
- Na
Stwórcę… - Nawet wierzchowiec okazywał niepokój; Dorian wymamrotał pospieszne
zaklęcie, uspokajając konia, nim zdecydował się na paniczny galop w losowym
kierunku.Swoją drogą, w tym miejscu aż roiło się od magii. Unosiła się w
powietrzu, ciężka i otumaniająca, dominująca nawet nad wszechobecnym smrodem
śmierci.
Zupełnie, jakby…
Leir?
Nie, definitywnie nie. Aurę Inkwizytora rozpoznałby nawet na krańcu świata,
równie bezproblemowo, jak własne odbicie w lustrze. A jednak… podobieństwo było
uderzające.
Zerknął na Yora.
- Wyczuwasz
coś?
Qunari nie potrafił ukryć niepokoju. Przygryzając nerwowo usta, lustrował
otoczenie, cały czas zaciskając palce na kosturze. Jego dłoń skrzyła się
delikatnym, zielonym blaskiem.
- Nie
jestem pewny - przyznał w końcu. Miał dziwnie zachrypnięty głos, jakby nie używał
go od dłuższego czasu, co było zresztą zgodne z prawdą. - Trochę jakby… -
Rozejrzał się, szukając potwierdzenia swoich słów. - Jakby… szczelina?
Czyli kolejne zawirowania z Kotwicą w tle. Cudownie.
- Być
może Zasłona została uszkodzona. - Dorian upewnił się, że wierzchowiec nie zamierza
uciec, po czym podszedł do jednej ze spalonych arawel. Ostrożnie położył dłoń
na jej ścianie; niewielki fragment odpadł, nim jeszcze Tevinterczyk zdążył go
dotknąć.
Żadnej magii. Choć energia wirowała w powietrzu jak pijana, arawele spalono
konwencjonalnymi metodami.
Dziwne. Bardzo dziwne.
Z rozważań wyrwało go pogardliwe prychnięcie.
Co do…
Ze zdziwieniem spojrzał na lisa. Nienaturalnie wielkie zwierzę pojawiło się
niewiadomo skąd, siadając na pobliskim kamieniu i wpatrując się w maga uparcie.
Wyczekująco.
Jest… wielki.
I dziwnie znajomy.
Zaledwie myśl ta przeszła przez umysł Pavusa, rudzielec zeskoczył na trawę
i odbiegł w kierunku drzew; po paru susach zatrzymał się i spojrzał ponownie na
maga.
Uparcie.
Wyczekująco.
Nie, chyba jednak widziałem w życiu dziwniejsze rzeczy.
- Yor,
poznajesz tego pięknisia?
Qunari nie potrzebował pytania; już wcześniej dostrzegł lisa i, sądząc po
zdumionej minie, natychmiast go rozpoznał.
- Nepharien.
- Co wyrażał ten ton? Zdumienie? Radość? Niepokój? - On tu jest.
!!!
OdpowiedzUsuńGówniak <3
OdpowiedzUsuń