niedziela, 12 listopada 2017

10

Tego dnia też padał deszcz.
Minęło wiele dni od czasu, gdy przybyli do siedziby Inkwizycji – a przynajmniej tak mu się wydawało. Po pierwszej "oficjalnej" rozmowie z Nepharienem i Leirem zamierzał wrócić do Blacksmorth, niewielkiej osady położonej tuż przy Wybrzeżu Sztormów, którą zamieszkiwali od jakiś trzech lat. Nie można było powiedzieć, by najemnicy mieli tam wiele do roboty; rekompensowało im to jednak wyjątkowo przyjacielskie nastawienie mieszkańców. Nieczęsto zdarzało się, by grupę qunari przyjęto bez uprzedniej próby nabicia ich na widły. Starali się zresztą podtrzymać to pozytywne wrażenie – Yor musiał przyznać, że jego wiedza uzdrowiciela odegrała tu znaczącą rolę.
Czy był z tego dumny? Może trochę. Nie miało to już i tak żadnego znaczenia.
Blacksmorth zostało zrównane z ziemią. Mimo starań, nie udało im się zidentyfikować żadnego z poległych mieszkańców.
Odór śmierci przepełniał mu nozdrza. Tak wtedy, jak i teraz, gdy stał na dachu inkwizycyjnej wieży, a kruki krążyły wokół niego jak sępy.
Lubił to miejsce. A przynajmniej tolerował je lepiej, niż zatłoczone sale Podniebnej Twierdzy, gdzie on i jego ludzie wystawieni byli na spojrzenia mieszkańców – tyleż ciekawskie, co wrogie. Yor nie zamierzał ujawniać faktu posiadania Znamienia; w efekcie traktowano go tak samo, jak pozostałych najemników. Rogacze z dużą bronią. Podwładni Inkwizytora, który zwerbował ich, mimo oficjalnego odrzucenia sojuszu z qunari. Tak, ich przybycie siłą rzeczy wywołało pewne zamieszanie.
Prawdę powiedziawszy, mało go to obchodziło.
- Często tutaj jesteś, Yorze.
Ciepły kobiecy głos wyrwał go z rozmyślań, które zapewne i tak nie doprowadziłyby go do niczego konkretnego. Zerknął na przybyłą.
Szpiegmistrzyni, tak na nią tutaj mówiono. Śmiesznie. Jakkolwiek rudowłosa wcale na zabawną nie wyglądała.
Po niej chyba najbardziej widać, że ma nierówno pod sufitem...
Qunari wzruszył ramionami.
- Ładny macie stąd widok.
Leliana podeszła bliżej. Przez dłuższą chwilę milczała, razem z nim podziwiając panoramę, jakby szukając potwierdzenia tych słów.
- Czego wyglądasz? – zagadnęła z uprzejmym zainteresowaniem. Yor już wcześniej
zauważył, że ma ona specyficzny nawyk trzymania dłoni za plecami; nie potrafił odpędzić od siebie myśli, że chowa tam dwa ostre jak brzytwy sztylety.
- Niczego szczególnego – odpowiedział zdawkowo.
Szkoda, że nie zapytałaś, czego szukam tutaj. Mógłbym odpowiedzieć, że chodziło mi o samotność.
Lakoniczność wypowiedzi najwidoczniej jej nie zraziła.
- Każdy z nas za czymś tęskni – stwierdziła, opierając się łokciami o mur. – A wtedy
bardzo dużo osób przychodzi tutaj.
- Aha. – Nie, naprawdę nie zamierzał pytać, za czym tęskni ona. Przeciąganie tej
rozmowy nie miało najmniejszego sensu.
Mógłbyś spróbować być bardziej sympatyczny.
Natychmiast odrzucił ten pomysł.
- Mi brakuje ładnych butów. – Parsknęła, widząc jego minę; istotnie, nie potrafił
powstrzymać pełnego zdziwienia grymasu. – Naprawdę. Wszyscy jesteśmy żołnierzami, nawet, gdy pełnimy rozmaite funkcje. Chyba tylko Jego Świątobliwość i Pani Ambasador muszą – i mogą – dbać o to, by ich ubrania były naprawdę ładne. – Westchnęła ze szczerym żalem, przez chwilę analizując ten fakt. – Widziałeś się z nimi?
- Tak. Mam jechać z nimi do Orlais. – Starał się nadać swojemu głosowi maksymalnie
neutralny ton. Wykrzesanie entuzjazmu przerastało jednak jego możliwości.
 - Z Inkwizytorem – poprawiła go Leliana. – Lady Montilyet zostaje w Twierdzy i reprezentuje Herolda podczas jego nieobecności.
- Ach. Rozumiem. – Powinno mu to być obojętne, mimo to poczuł ukłucie żalu.
Teoretycznie zarówno Leir, jak i Josephine traktowali ich jednakowo; a jednak to Pani Ambasador sprawiała wrażenie o wiele bardziej serdecznej i przyjaźnie nastawionej. A może po prostu przekupiła go, gdy przyszła do ich kwater z kilkoma tacami ciastek, rzecz jasna, niesionymi przez jej służących? Możliwe. Wtedy pierwszy raz od dłuższego czasu mieli okazję skosztować czegoś słodkiego; nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało.
 - Inkwizytor jest bardzo zajęty – ciągnęła kobieta, całkowicie niezrażona jego brakiem chęci rozmowy. – To problem nie tylko ze względu na jego liczne obowiązki. Przez cały czas żywiliśmy nadzieję, że w końcu uda nam się zbadać i zrozumieć to... jak funkcjonuje Kotwica.
"Kotwica". Jakim cudem zdołali nazwać tak Znamię?
Uniósł brwi.
- A co z błogosławieństwem Andrasty?
Leliana spojrzała na niego z nowym zainteresowaniem.
 - Czy byłbyś w stanie powiedzieć to samo o sobie? Że jesteś Heroldem?
Nie, cholera. On nie chciał być żadnym Heroldem.
 - Nie – zaprzeczył natychmiast. – Nie będę nim nawet, gdy zacznę cały świecić na zielono.
- A skoro o tym mowa... jak do tego doszło? Jak to się stało?
Zacisnął usta.
 - Nie pamiętam. Nie wiem nic więcej, niż wy. – I nie zamierzał powiedzieć nic innego, mimo że widział jej sceptyczne spojrzenie. Do diabła, przecież mówił prawdę! Między wspomnieniami z Konklawe, zakończonymi hukiem eksplozji, a przebudzeniem się w ruinach Świątyni, ziała ogromna, czarna dziura. Niezmiennie od trzech lat. I nawet najbardziej świdrujące spojrzenie Szpiegmistrzyni nie było w stanie zmienić tego faktu.
Kobieta westchnęła głęboko.
- A co było potem? Gdy wędrowałeś ze swoimi najemnikami?
Zmarszczył brwi.
 - Nie rozumiem.
- Co działo się ze znamieniem?
Och, idź już sobie.
 - Bolało. Świeciło. Zamykało szczeliny. Nie licząc tego ostatniego, w najgorszych możliwych momentach. – Wzruszył ramionami. – I przyciągało Koryfeusza.
- Walczyliście z nim?
- Raczej staraliśmy się unikać konfrontacji. – I zapewne udało im się to tylko dlatego, że
Magister poświęcał im jedną trzecią swojej atencji. O czym, rzecz jasna, nie mieli wówczas pojęcia. – Chronić ludzi. Naprawiać szkody, które wyrządziły walki.
WASZE walki z nim, tak w ogóle.
Dopiero teraz, z perspektywy czasu, dostrzegał, jak wielkie mieli szczęście. Do samego końca unikali nie tylko walki z Koryfeuszem – jej ciężar wzięli na siebie Nepharien i Leir – ale też wykrycia przez żołnierzy Inkwizycji.
Musi cię to cholernie boleć, Słowiku.
- Wykonaliście więc kawał dobrej roboty – przytaknęła. – Czyli... między wami nie ma
drugiej osoby z Kotwicą?
- Nie. Tyle dobrego.
Wydawało mu się, czy te słowa ją rozczarowały?
- Wybacz to wścibstwo. Po prostu chcemy zrozumieć – wyjaśniła. – Ty i Nepharien
pokazaliście nam, że Kotwica nie jest jakimś jedynym, unikalnym znamieniem. Może ją mieć więcej osób. Chcemy wiedzieć, na jakiej zasadzie do tego doszło. I czy możliwe jest, chociażby czysto hipotetyczne, dalsze jej przenoszenie.
 - Nie znam się na magii Koryfeusza – stwierdził Yor. – Ale mogę ci coś powiedzieć jako uzdrowiciel z jako-taką wiedzą o zdrowiu. Sądzę, że to dalej nie przejdzie. A przynajmniej nie w sposób, który znamy. Koryfeusz zabrał ze sobą tę wiedzę do grobu, czy gdzie on tam teraz przebywa.
I chwała Stwórcy.
Leliana westchnęła.
 - Rozumiem, że to ciężki temat dla ciebie. Nie zrozum mnie źle. Chcemy tylko zrozumieć.
Och, cała ta rozmowa była ciężka, o czym jednak nie zamierzał jej informować. Miał wrażenie, że coraz gorzej wychodzą mu jakiekolwiek interakcje; nawet z własnymi towarzyszami nie potrafił znaleźć wspólnego języka.
Przynajmniej od czasu, jak dołączył do was ten dziwak z...
Ech, przerzucanie winy na najmłodszego stażem qunari nie miało sensu. Pogódź się z faktem, że tracisz resztki umiejętności społecznych – ot i tyle.


- O, tu jesteście! – Kolejny głos, równie znajomy i o wiele bardziej przyjazny, przerwał
im rozmowę. Josephine stała na brzegu schodów; świeca doczepiona do jej podkładki zgasła, choć ciężko było stwierdzić, czy zawinił poryw wiatru, czy też zgaszono ją już wcześniej. – Yor, Inkwizytor cię szuka – oświadczyła, przenosząc wzrok na Lelianę. – Przepraszam, jeśli przeszkodziłam w czymś ważnym...
Leliana roześmiała się, niedbale dygając w kierunku Ambasador.
- Nic się nie stało. Nasz gość zapewne podziękuje ci za uwolnienie go od mojego
towarzystwa.
Zabawne. Zupełnie, jakby czytała mu w myślach.
Choć razem zeszli po schodach i całą trójką przemierzyli korytarz aż do rozwidlenia – Leliana nie zaszczyciła go już nawet spojrzeniem.
I chwała Stwórcy też za to.


***


Najwyższa pora się pożegnać, moja droga.
Deshanna była stara. Czuła to zarówno w kościach, coraz bardziej bolących i kruchych, jak i w duchu. Od wielu, wielu lat pełniła funkcję Opiekunki rodu Lavellan; funkcję, która była jej przeznaczeniem, czemu zresztą nigdy nie zaprzeczała. Realizowała swoją rolę z dumą i najwyższym poświęceniem.
Ale była już stara. I zmęczona. Czuła to.
A może chodziło o coś innego?
 - Opiekunko! - Elf, który ją zawołał, został uznany za dorosłego zaledwie kilka dni temu. To częściowo mogło wyjaśniać niepokój zarysowany na jego twarzy; po prostu nie wpadł jeszcze w rutynę, która znieczuliłaby go na większość jakoby niepokojących sygnałów.
Kiedy zaczęłaś reagować taką obojętnością na to, co cię otacza?
Chyba od kiedy kamienny spokój stał się jedynym sposobem na uratowanie ich obozu przed spaleniem przez Pierwszego.
 - Ludzie... - Zwiadowca zaczął mówić, nie czekając na jej pozwolenie. - Zmierzają do nas ludzie. Idą prosto w kierunku obozu.
Część elfów przerwała swoje czynności, przysłuchując się im z zainteresowaniem; choć Deshanna czuła, że patrzą to na niego, to na nią, nie odwzajemniła ich spojrzenia. Zapewne liczyli, że doda im otuchy; za bardzo bała się, że nie spełni tych oczekiwań.
 - Jak wyglądają? - zapytała; nie musiała unosić głosu, by wszyscy ją usłyszeli. - Jaki sztandar niosą?
Nepharien ostrzegał ich przed symbolem oka i miecza. Ale przecież to nie było jedyne potencjalne zagrożenie...
 - Niosą maski - odpowiedział mężczyzna, marszcząc nieznacznie brwi. - Maski na czerwono-białym tle.
Orlais? Czego mogli chcieć od nich Orlezjańczycy?
 - Opiekunko...? Co mamy zrobić, Opiekunko? - Zapytał ją drugi zwiadowca.
Drgnęła. Czy naprawdę zamarła na tak długo?
 - Czekać. Nie zaatakujemy ich bez powodu - dodała, widząc, że młody elf ma wyraźną ochotę się sprzeciwić. To wystarczyło, by zamknąć mu usta.
Czegóż może chcieć od nich Cesarzowa?
Deshanna musiała przyznać, że jak na shemleńskiego władcę, Celene była wyjątkowo pobłażliwa względem elfów. Nie zmieniało to co prawda ogólnego rozrachunku - ludzie pozostawali najeźdźcami, którzy bezprawnie zagarnęli elfickie ziemie i pozbawili ich wolności - jednakże Cesarzowa nigdy nie traktowała ich w sposób okrutny. Zwykle po prostu dawała im wolną rękę i wzniośle ignorowała.
A przynajmniej taki obraz wyłaniał się z opowieści przekazanych przez dalijskie elfy od czasu przybycia klanu Lavellanów. Czy czegoś im nie powiedziały?
A może chodzi o coś więcej?
 - Niemniej jednak... - Słysząc jej słowa, elfy natychmiast zamarły, wbijając w nią uważne spojrzenie.
Tak wielka odpowiedzialność. Nepharienie, czemu cię tutaj nie ma?
 - Trzymajcie broń w pogotowiu. Tylko tak, by nie była widoczna.


*


To było oficjalne poselstwo. Ludzie co do zasady generowali ogromny hałas, nawet, gdy chcieli pozostać w ukryciu - ci jednak obwieścili swoje przybycie dźwiękiem trąb i przybyciem niewielkiej, choć niewątpliwie formalnej straży przedniej. Chwilę potem nadeszli i inni.
Zatrzymali się na skraju obozu. Być może wyczuli, że przekroczenie tej granicy narazi ich na zbyt duże niebezpieczeństwo, a może po prostu chcieli zachować pozory poprawności politycznej. Deshanna z niepokojem obserwowała tych zakutych w stal ludzi, mamroczących coś między sobą w dziwnym, orlezjańskim języku. Słyszała ich mowę zaledwie kilka razy i dziękowała za to wszystkim Stworzycielom. Niewiele rzeczy na świecie tak bardzo raniło jej uszy.
Gwardia rozstąpiła się i podzieliła na dwa równe szeregi; między nimi przeszedł mężczyzna, starszy shemlen, zdecydowanie niewyglądający na wojownika. W ręku trzymał zwój; rozwinął go i rozprostował pieczołowicie, przez chwilę przyglądając się jego treści. W końcu jednak przeniósł wzrok na zgromadzone elfy.
 - Dalijskie elfy! - zawołał zaskakująco donośnym głosem. - Gdzie jest wasz przywódca? - Najwidoczniej nie zamierzał bawić się w żadne powitalne formułki. Nie byli tego godni.
To był zły początek. Bardzo, bardzo zły początek.
 - To ja. - Dashenna wystąpiła przed szereg, podskórnie wyczuwając, że gromadzi się za nią coraz więcej elfów. Złość i niepokój unosiły się nad jej podopiecznymi niczym silna, magiczna aura.
Mężczyzna pokiwał głową z zadowoleniem.
 - W imieniu Cesarzowej Celene Pierwszej! - zaczął, najwidoczniej znów posiłkując się treścią zwoju. - Niniejszym ogłaszamy likwidację autonomii Dalii Orlezjańskiej oraz utworzenie Orlezjańskiego Rezerwatu Dalii!
 - Śmiesz żartować, shemlenie!
Posłaniec nie zareagował.
 - Na mocy tegoż dekretu pozbawiamy elfy dalijskoorlezjańskie autonomii samorządowej, prawa do zawierania transakcji handlowych oraz swobodnego przemieszczania się! - kontynuował odczyt. Deshanna żałowała, że zakrył swoją twarz zwojem.
Chciałabym patrzeć ci teraz w oczy, ty...
- Poddajemy nadzorowi elfickie prawo do swobodnego rozmnażania się, wytwarzania broni oraz przeprowadzania polowań na terenie Orlezjańskiego Rezerwatu Dalii... - Odkaszlnął - zwanego dalej "Rezerwatem"!
- Na mocy tegoż dekretu...
Nie skończył. Strzała przeleciała nad żołnierzami ze świstem, trafiając go prosto w gardło.


Ten kamień wywołał lawinę.
 - Przestańcie!
Elfy ruszyły do ataku; krzyk Opiekunki zaginął w bitewnym zgiełku, przegrał ze szczękiem stali i skowytem mordowanych. Nie miała innego wyjścia, jak tylko dołączyć do tego szaleństwa. Posłała ognistą kulę prosto w kierunku szarżującego na nią żołnierza; wybuch odrzucił jego towarzyszy na boki, a samą ofiarę zabił na miejscu.
Drzewa zaszumiały. Wieść o rozlewie krwi niosła się po puszczy lotem błyskawicy, docierając do każdego jej mieszkańca. Uciekajcie, albo walczcie, mówiła.
Czy ktoś odpowie na wezwanie?
Bez względu na przewagę liczebną tubylców, Orlezjańczycy byli przygotowani... i chętni do walki. Nie mieli szans jej wygrać, a mimo to, żaden z nich nie uciekł. Widziała, jak shemleni kolejno padają pod gradem elfickich strzał, częstokroć zabierając ze sobą nawet kilkoro walecznych elfów. Kazano im zostać. I zostali.
Wybici w pień. Tu nie ma miejsca na litość.


*


Krew?
Puszcza była niezwykłym sprzymierzeńcem dla tych, którzy mieli dość czułe zmysły, by usłyszeć jej wołanie. Sama ogarniała swoim zasięgiem więcej, niż jakikolwiek śmiertelnik; co więcej, stanowiła niezwykły nośnik tych informacji. Wprawny łowca znał przebieg wydarzeń mających miejsce dziesiątki mil od niego.
Niewielu potrafiło połączyć się z Puszczą równie głęboko, co Nepharien.
A jakie miałem, cholera jasna, wyjście?
To żaden dar losu. Żaden wybitny talent. To samotność, gdzie jego jedynymi towarzyszami był lis, głos ze snu i świecąca na zielono magia, okazjonalnie próbująca go zabić. Kto na jego miejscu nie spróbowałby znaleźć ukojenia w tak spokojnym, odwiecznym bycie?
Poprawka - co do zasady spokojnym. Dziś wszystko drżało, a przede wszystkim - cuchnęło krwią.
Ciche szczeknięcie wybiło elfa z transu.
 - Też sądzisz, że to paskudnie wygląda? - Zerknął na lisa. Ten, rzecz jasna, nie zaszczycił go odpowiedzią inną, niż nerwowy charkot; nie zmieniało to faktu, że rudzielec miał zaskakująco inteligentne spojrzenie.
Zabawna istota. Lis towarzyszył Nepharienowi od kilku lat; odnalazł go tuż po tym, jak uciekł z ruin Świątyni, zbiegając przed wojskami przyszłej Inkwizycji. Zresztą, kto tu kogo odnalazł? Tak czy owak, zwierzę lojalnie podążało za nim, częstokroć ostrzegając przed niebezpieczeństwem, które wyczuwał znacznie wcześniej jakimś genialnym lisim zmysłem. Nawet demony nie zmusiły go do ucieczki.
 - No. Masakra.
Zrezygnował z konia już jakiś czas temu. Zwierzę nie radziło sobie w głębi lasu, za to stanowiło zbyt łakomy kąsek dla drapieżników - z wilkołakami na czele. Teoretycznie mógł to wykorzystać na swoją korzyść i zrobić z wierzchowca przynętę. Biorąc jednak pod uwagę zachowanie dotychczas spotkanych istot, ich szybkość i całkowitą nieprzewidywalność, nie miał gwarancji, że zdoła ochronić towarzysza przed atakiem. Tyle wystarczyło, by zrezygnował z pomysłu.
Gdybym mógł poświęcić tego blondasa...
Za dużo gdybał ostatnimi czasy.
Musiał wrócić do obozu. I to szybko.


*


 - Opiekunko.
Ukłonił się jej z szacunkiem, ignorując spojrzenia wiercące mu dziurę w plecach. Również stara elfka nie skomentowała ich w żaden sposób; gestem kazała podopiecznym rozejść się, chwilę potem zapraszając Nephariena do swojej araweli.
Zabawne, że dalej chciała z nim rozmawiać w tym miejscu. Mało to razy próbował puścić je z dymem?
 - Czy znalazłeś wilkołaki? - zapytała, zaskakująco szybko przechodząc do rzeczy. Elf zmarszczył brwi, przez chwilę zastanawiając się, jak powinien to odebrać.
Żadnych pytań o samopoczucie? Dzięki.
 - Nie - przyznał, odkładając pakunki na podłogę. Szczęście w nieszczęściu, że zostało mu mało zapasów; materiał był już tak zszargany, że niewątpliwie nie wytrzymałby większego ciężaru. - Udało mi się znalezć więcej ich ofiar. Z tego widać, że wilkołaki cały czas kręcą się po zalesionych obszarach. Ale to oczywiste i niewiele mówi - przyznał z niechęcią. - Jest ich zdecydowanie więcej po fereldeńskiej stronie.
 - A zatem możemy uznać, że ten, który nas zaatakował, odłączył się od stada. - Opiekunka przytaknęła. - Może to anomalia. I nie mamy się czego bać.
Nie mamy się czego bać? Serio?
 - Opiekunko... - zaczął, upewniwszy się, że Deshanna nie chce już nic dodać. - Widziałem w obozie ludzkie zwłoki.
To nie tak, by ten widok go obrzydzał. Niemniej jednak, w dalijskiej puszczy pozostawał cokolwiek osobliwy.
Elfka westchnęła.
 - Powiedzmy, że mieliśmy... gości.
Miała wyraźną nadzieję, że zakończy temat w ten sposób. Wątpił jednak, by naprawdę liczyła, iż to marzenie się ziści.
 - Orlezjańczyków? Poznałem po zbrojach. - Zawsze mógł zapytać pozostałych mieszkańców obozu. Deshanna najwidoczniej pomyślała o tym samym.
 - To wysłannicy Cesarzowej. Chcieli zrobić z Dalii... rezerwat.
 - Co? - Prychnął. - Jaki rezerwat?
 - Shemleński. Z nami w roli... cóż. Mieszkańców. Zwierząt, w gruncie rzeczy.
Wystarczyła chwila. W jednej sekundzie dotarło do niego znaczenie słów Opiekunki; w kolejnej poczuł, jak krew gotuje mu się w żyłach, wzbiera potężną falą, której źródło mocy gnieździło się w jego lewej dłoni.
Nie walczył. Nie potrafił.
Nie chciał. Jakaś jego część naprawdę chciała... zniszczyć. Coś. Chociażby tę arawelę.
 - Nepharienie! - Opiekunka uniosła ręce, natychmiast otaczając ich barierą, nim zdążył przekierować swoją furię na coś konkretnego. Jej zachowanie było wręcz instynktowne. Miała wprawę.
 - Pierdoleni shemleni! - krzyknął, zaciskając dłonie w pięści. - Pierdolone płaskouche skurwysyny!
Czy to była wina blond idioty? Decydujący gracz w Thedas, na Stworzycieli, może on wcale nie mówił tego całkowicie na wyrost...
 - Nepharienie, złość nam nic nie da! - Opiekunka dalej ściszała głos, jakby w obawie, że ktoś ich usłyszy. On sam nie zamierzał zwracać na to uwagi. A niech ich Straszliwy Wilk porwie. - Musimy bronić swojego obozowiska, w razie, gdyby doszło do podobnych incydentów...
Bronić się. Czekać, aż przyjdą i odpierać ich ataki, pozwalając im odciąć się od świata, przyprzeć do ściany. Powybijać jak kuny.
Nie. Nie skończą w ten sposób, on nie skończy w ten sposób. Nie po tym wszystkim, co przeżył. Nie z takim sojusznikiem.
 - Musimy zaatakować - odpowiedział tak cicho, że zaskoczył tym siebie samego. Czuł, że mógłby teraz podpalić całą puszczę. - Choćby ich cholerną osadę. Pokazać, że możemy...
 - Oprzytomnij, dziecko! - Opiekunka spojrzała na niego z determinacją. Widział ją w jej oczach; widział w tym, jak zaciskała usta. - Zapominasz o swoich obowiązkach, Nepharienie!
 - Moim cholernym obowiązkiem - Lewą dłoń rozświetlił intensywny zielony błysk, który wychwycił kątem oka - jest pomszczenie tych, którzy zginęli z rąk tych drani!
Pomszczenie z nawiązką. Opiekunka nawet nie była świadoma, jakie siły mają po swojej stronie.
 - Twoim obowiązkiem jest ochrona klanu! - zaprzeczyła stanowczo. - Ochrona, a nie posyłanie na pewną śmierć!
A, do jasnej cholery...
 - Tylko oni zginą! Tylko shemleni, jak ich sam, do jasnej cholery, pozabijam!

Powiedział to nie w porę. Tak bardzo nie w porę.


*


Słyszał, jak nadchodzą.
Było ich mnóstwo. W większości nosili lekkie zbroje, umożliwiające im zręczne przemieszczanie się pomiędzy drzewami. Nie mieli wierzchowców.
Ale za to dzierżyli broń. Jej szczęk był słyszalny z daleka.
Nie ukrywali się. A elfy również nie zamierzały biernie czekać na śmierć.
Całkowicie zignorował Deshannę. Nie miała wyjścia, musiała walczyć razem z nimi; żadna alternatywa nie wchodziła w grę. Bała się, tak samo jak inni.
Chyba tylko on nie czuł nawet zalążka strachu. Gdyby wiedzieli, kto stoi po ich stronie...
Euforia. Tak, właśnie to czuł. Chciał walczyć z całym światem.
Nie bawił się w żadne motywacyjne przemówienia; wierzył, że nie będzie takiej potrzeby. To starcie potrwa zaledwie kilka sekund; wystarczy, by żołnierze znaleźli się w polu rażenia znamienia. Tak, nie będzie go dłużej ukrywał, nie w tak dramatycznej sytuacji. Ludzie muszą zrozumieć, elfy - nabrać nadziei.
Zmiotę was z powierzchni ziemi.
Stanął w pierwszym szeregu, na samym czele grupy, której nie dało się nawet nazwać oddziałem; zignorował zarówno pytające, jak i zaniepokojone spojrzenia. Ludzie szli pewnym krokiem.
Pewni. Zawsze pewni swego.
To ostatnie polowanie w waszym życiu, tępe dzidy.
Wystarczy uderzenie. Jeden zielony błysk, by narobili w gacie. To, czy przed śmiercią padną na kolana, czy może spróbują zwiać, nie miało już żadnego znaczenia.
Uniósł dłoń.


I nic się nie stało.
Nic.


Niemożliwe.
Potrzebował kilku sekund, by zrozumieć, co się stało. Strzały shemlenów doleciały do Dalijczyków o wiele szybciej.
 - One wybuchają!
Istotnie, strzały eksplodowały, zaledwie trafiały w cel; eksplozja była dość duża, by natychmiast zabić nie tylko ofiarę, ale też otaczających ją towarzyszy. Nie wszystkie pociski zachowywały się w ten sposób; tyle wystarczyło jednak, by grupa całkowicie straciła jakąkolwiek koordynację.
 - Nepharien!
Słyszał głos opiekunki. Słyszał zamęt.
I czuł strach chwytający go za gardło jak szpony wilkołaka.
Mocy, bez względu na to, jak się starał - nie wyczuwał w ogóle.


*


Fen'Harel nigdy nie pomagał za darmo.

2 komentarze: