niedziela, 12 listopada 2017

12

Ostrzegali, że nadchodzą. Nie tylko dzierżąc widoczny z daleka sztandar.
 - Nie chcemy walczyć! Odrzućcie broń!
Na spotkanie wyszedł im elf. W rękach trzymał miotłę - z całą pewnością świadom, jak żałosna jest to broń w obliczu całego oddziału Inkwizycji. Mimo to, zaciskał na niej palce, jakby naprawdę szykował się do ataku. Chciał walczyć, miał to wypisane na twarzy.
 - Odrzuć broń! - Yor podziwiał żołnierza, który zdołał zachować absolutną powagę. Nie wiedział, czy na jego miejscu roześmiałby się, czy... może wręcz przeciwnie.
Elf pokręcił głową.
 - Jesteście z nami, albo przeciw nam! - krzyknął zachrypniętym głosem, potrząsając wyzywająco swoją śmiertelnie niebezpieczną bronią.
Żałosny frazes.
Jeden z szermierzy musiał dojść do tego samego wniosku.
 - Zabijcie go! - rozkazał z irytacją. - Chuja tam, powiemy, że stawiał opór!
Wystarczyła jedna strzała. Elf padł jak rażony gromem.


*


Tak to się zaczęło. Karuzela śmiechu i śmierci.
Jakiś czas później - Adaar już dawno zrezygnował z liczenia upływających godzin - gdy w zwartym szeregu przemierzali jedną z szerszych uliczek Obcowiska, grupa elfów zaatakowała ich z powietrza. Stojąc na dachach i drzewach, ciskali w żołnierzy czym popadło - od bełtów, przez kamienie, skończywszy na podpalonych kawałkach drewna.
 - Zestrzelić ich!
Choć w oddziale nie brakowało łuczników, wydawało się, że nie nadążają z eliminacją wrogich strzelców. Na miejsce jednego pojawiało się dwóch następnych, przynajmniej tak samo zdesperowanych, jak poprzednik.
Buntownicy z Obcowiska nie mieli nic, absolutnie nic do stracenia.
Inkwizytor rozkazał unikać rozlewu krwi. Ale teraz, gdy jej zapach dotarł do nozdrzy jego żołnierzy, zapewne nie umieliby nawet powiedzieć, jak ich przywódca ma na imię.
Zadziałał instynkt. I nic więcej.


*


Tętent kopyt przebił się nawet przez zgiełk walki.
 - Spuścili konie!
 - Na bok! Na bok, kurwa!
 - Zestrzel je!
Wystraszone zwierzęta galopowały prosto na nich. Choć Yor nie naliczył ich więcej niż siedem, ulica była zdecydowanie zbyt wąska, by oddział mógł rozproszyć się i uniknąć stratowania.
Nie mieli czasu na balet.
Moc wyszła od qunari, prosto z serca, jak krew z niewidzialnej żyły. Leir stwierdził kiedyś, że to dziwna, barbarzyńska metoda sterowania magią; Yor nie zamierzał się tym przejmować.
Z dzikim wizgiem konie uderzyły o ogromną ścianę lodu; ogłuszający huk łamanych kości i kruszonego muru sprawił, że obie strony zamarły na chwilę. Spóźniona strzała łucznika Inkwizycji trafiła jedno ze zwierząt prosto w łeb. Koń i tak już nie żył.
To...
Czuł zimno. Jakby krew również zamarzła mu w żyłach.
 - Zabić elfie kurwy!
Krzyk, coraz bardziej zwierzęcy, narastał, rozbrzmiewał we wszystkich kierunkach.
Niczym pieśń do Stwórcy, który i tak nie zamierzał odpowiedzieć.


*


Choć nie obyło się bez strat, ich oddział jako jedyny wykazał się tak rażącą niesubordynacją.
To było celowe. On musiał to zaplanować.
Yor miał pewność, że cała grupa zostanie surowo ukarana. Jak inaczej Inkwizytor mógłby utrzymać dyscyplinę w szeregach?
Czy przypadkiem było, że przydzielono Adaara właśnie do tego oddziału? Czy może Trevelyan chciał go zabić w majestacie prawa, które sam ustanawiał?
Nie rób z niego boga. On nie był w stanie rozplanować tego tak daleko. Nie był w stanie tyle przewidzieć.
Ale czy na pewno?
Na litość Stwórcy, gdyby Jose tu była...
Wtedy mógłby wierzyć, że zadecydował przypadek. A teraz go zabiją. Powieszą jak szeregowca.
Możesz przecież walczyć. Użyć znamienia. Masz tyle samo mocy, co Trevelyan.
Zaryzykować życiem swoich ludzi? Pozbawić ich szans na ziemie, które mogły zostać ich prawdziwym domem?
Nie jesteś słabszy od Trevelyana.
Ależ był. Psychicznie.


A może wręcz przeciwnie?


***

Leir! Leir!
Ktoś go wołał. Chciał odpowiedzieć - nie zdążył.
Chaos porwał go jak fala.


*


I tak oto Złote Miasto czernieje
Z każdym krokiem, który stawiacie w mej siedzibie.
Podziwiajcie doskonałość, albowiem jest ulotna.
Sprowadziliście grzech do Niebios
A zagładę na cały świat. 


*


Myślisz, że nawrócenie cokolwiek ci da?
Fragment Pieśni uleciał równie szybko, jak się pojawił. Nie pozostawił po sobie nic, oprócz... Pustki.
Nie wyrwiesz się z tego. Nie uciekniesz.

Pustka, błysk, pustka, znów błysk, pustka, nic, nic, płomień, błysk zielony jak suknia królowej Elissy.
Ból. Krzyczał, choć czuł, że z jego gardła nie wydobywa się ani jeden dźwięk, a usta nawet nie drgnęły.
Krzyczał w duchu. W nicości.
Kiedyś wzniósł się na sam szczyt. Teraz pikował na samo dno.


*

Otworzył oczy.
Przez dłuższą chwilę po prostu walczył o oddech. Zakaszlał, z trudem obracając się na bok; jeszcze więcej wysiłku kosztowało go dojście do siebie.
Żył.
Rozczarowany?
Sen. Kolejny sen. Z całą pewnością nie ostatni.
Josephine.
Jej tu nie ma. Wolisz nie wiedzieć, w czyim łóżku teraz przebywa.
Drżąc jak w gorączce, zmusił się, by usiąść na brzegu posłania. Na szczęście, jakiś przezorny służący postawił dzban w zasięgu jego ręki; upił łyk, a po krótkiej chwili wahania przechylił naczynie, wylewając część jego zawartości prosto na swoje włosy.
Nawet to nie otrzeźwiło go do końca.
 - Na litość Stwórcy... - Miał zachrypnięty głos, zupełnie, jakby faktycznie krzyczał przez sen. Miał jednak pewność, że tak nie było; Josephine zarzekała się, że w trakcie swoich koszmarów pozostawał zupełnie nieruchomy, niczym trup.
A ty dalej próbujesz jej ufać, idioto?
Znowu. Znowu ten głos.
 - Na litość Stwórcy, kurwa, zamknij się! - jęknął, choć nawet nie umiałby powiedzieć, do kogo kieruje te słowa. Kotwicy?
Zerknął na swoją lewą dłoń. Świeciła znajomym, zielonym blaskiem, nie tak intensywnym jednak, jak podczas swoich ataków, które, notabene, również zdarzały się coraz częściej. Różnica między snem a jawą coraz bardziej się zacierała.
To mnie zniszczy. To CHCE mnie zniszczyć.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Gdybyś tu była, Jose...
 - Inkwizytorze!
Uniósł brwi, słysząc głos tuż przy wejściu do namiotu. Głos brzmiał obco. Nerwowo.
 - Inkwizytorze!
Szybkie zaklęcie, by osuszyć włosy i posłanie. Kolejne, by otoczyć się ochronną tarczą.
 - Wejść!
Chwilę potem ujrzał żołnierza. Mężczyzna zasalutował; Leir widział, z jakim trudem uspokaja swój oddech.
Biegł?
 - Inkwizytorze, doszło do... incydentu w obozie qunari - zameldował w końcu. - Twierdzą... że... obrali sobie nowego przywódcę. I że odchodzą.


*


Chyba powinienem się tym bardziej przejąć?
Teoretycznie sytuacja była dramatyczna. Nie ma nic gorszego dla dowódcy, niż moment, gdy oddział decyduje się wypowiedzieć mu posłuszeństwo - a możliwości jego ukarania pozostają mocno ograniczone. Wtedy zdrajcy mogą śmiać się władzy prosto w oczy.
Qunari się nie śmiali. Ich nowy lider również zachowywał śmiertelną powagę.
 - Nie jesteśmy częścią Inkwizycji. I nie byliśmy nią nawet przez chwilę - oświadczył, patrząc Leirowi prosto w oczy. Fakt, że musiał mocno schylać głowę, by spojrzeć w twarz przywódcy, był niezwykle irytuący; jak każdy qunari, także i ten rębacz pozostawał zdecydowanie wyrośniętym gorylem, szerszym nawet w barach, niż większość pobratymców. Prawą dłoń zaciskał na rękości topora; Leir poważnie wątpił, by sam był w stanie chwycić go choćby i oburącz.
Inkwizytor pokiwał nieznacznie głową.
 - Nie jesteście - przyznał spokojnie. Nie musiał nawet podnosić głosu; żaden z żołnierzy nie odważył się hałasować. - Traktujemy was jako równorzędnych partnerów, pozostających z nami tylko ze względu na własną dobrą wolę.
Mógłbyś kazać ich zabić.
Odrzucił ten pomysł nie tylko dlatego, że nie był pewny, czy sam na niego wpadł. Bez względu na to, kto ostatecznie przewodził rogaczom, wątpił, by Yor pozwolił wystrzelić ich jak kaczki. Być może zdecydowałby się nawet na użycie Kotwicy?
Mordownia we własnym obozie nie wchodziła w grę.
Qunari uśmiechnął się drwiąco.
 - Nasza dobra wola się skończyła. Nie chcemy tych ziemi, tych śmierdzących bagien, które nam oferujecie. - Odetchnął, rozejrzał się, hardo patrząc zarówno na żołnierzy, jak i własnych towarzyszy. - Przysłużyliśmy się równie mocno, co wy, Inkwizycjo. Stać nas na więcej!
Kolejne przytaknięcie.
Idźcie w cholerę.
 - Idźcie więc i niech Stwórca was chroni - odpowiedział Trevelyan. Zabawne, jak łatwo było utrzymać spokój ducha. Miał wrażenie, że jego umysł dalej balansuje gdzieś na pograniczu snu, nie mogąc przyswoić skali problemu.
Przeniósł wzrok na Yora.
 - Yorze...
 - Ja zostaję. - Adaar przerwał mu w pół słowa. W świetle pochodni jego skóra nabierała niezdrowego, szarego odcienia. - Oczywiście, jeśli tylko mogę...
Szarego, prawie jak u Josephine.
Blondyn uniósł brwi.
 - Każdy sojusznik, każdy partner jest u nas mile widziany - stwierdził, zerkając to na uzdrowiciela, to na pozostałych najemników. Zabawne. Chyba w końcu zaczynał ich rozróżniać.
Szkoda tylko, że imię nowego przywódcy tej zgrai dalej jakoś do niego nie dotarło.
 - Kiedy wyruszacie, przyjacielu?
 - Noc nam nie straszna. Odchodzimy natychmiast. - Rogacz zdjął rękę z broni. Złudzenie, czy istotnie patrzył na swojego rozmówcę z większą dozą szacunku? - Panahedan, Heroldzie.
Leir odpowiedział tym samym. Tylko Yor zachował milczenie.


*

 - Rozejść się!
 - Przeczuwałeś, że to dzisiaj nastąpi? - Nim zadał pytanie, Leir rozejrzał się dyskretnie. Nic. Nawet zaklęcie nie wykryło potencjalnych szpiegów.
Yor był zbyt przybity, by zwrócić na to uwagę.
 - Chyba tak. Niekoniecznie dzisiaj, ale... - Nie skończył. Każdym ruchem, każdym grymasem dawał do zrozumienia, jak bardzo chciałby stąd zniknąć. - Dzisiaj byłem cały dzień z twoim oddziałem. Nie mam pojęcia, co się stało, ale...
Ach tak. Ta banda idiotów, która wysiekła więcej elfów, niż pozostali żołnierze razem wzięci. Zajmie się nimi jutro.
Leir westchnął cicho.
 - Nieważne. Nie będę cię teraz dręczył. Jutro porozmawiamy - stwierdził, próbując zdobyć się na uśmiech. Jakkolwiek nie miał na to najmniejszej ochoty. Ba - nawet nie czuł, że powinien to zrobić. Już nie.
Najwyższa pora zrobić z tobą porządek, rogaczu.


*

 - Przeszkadzam?
Dorian wyraźnie nie spodziewał się gości. Rozłożony na swoim posłaniu - ilu dodatkowych służących musieli zabrać ze sobą, by ktoś dbał o te nieszczęsne tevinterskie koce? - kartkował coś, co zdecydowanie nie wyglądało na raport. Przysypiał.
Widok Inkwizytora natychmiast go jednak otrzeźwił.
 - O tej porze? Aż drżę z zaciekawienia - przyznał z nieco sennym uśmiechem, odkładając książkę i siadając na brzegu posłania. - Cóż tym razem? Bunt kucharek?
 - Nie, nic z tych rzeczy. Chciałem po prostu... porozmawiać.
Dorian uniósł brwi. Po dłuższej chwili po prostu roześmiał się serdecznie.
 - Nasz wiecznie biegający Promyczek, Herold wszystkich pracoholików, przywódca oddany wyższym sprawom chce porozmawiać. Panie i panowie, świat własnie stanął na głowie! - Choć mag mówił z ironią, to bez jadu, którego Leir po cichu oczekiwał. W gruncie rzeczy... skąd ta obawa?
Po prostu masz świadomość, że marny z ciebie przyjaciel.
Zabawne. Choć teoretycznie nie stracił nic ze swojej charyzmy, miał wrażenie, że jego wewnętrzny krąg drży w posadach.
Ale przecież zawsze mógł ufać Dorianowi. Prawda?
Teraz sam nie zamierzasz być wobec niego szczery.
Leir parsknął śmiechem.
 - Uważaj, jeszcze nie skończyłem! - Z tymi słowami wyciągnął rękę z butelką wina, którą wcześniej starannie ukrywał za swoimi plecami. Tevinterczyk zagwizdał cicho.
 - Ty i picie? Na oddech Stwórcy, co będzie następne?
 - Mam szczerą nadzieję, że nic, naprawdę. Naprawdę chcę po prostu... porozmawiać.


*


Nie mógł zapytać o to wprost.
Jeśli tevinterskie podejście do magii krwi mogło wydawać się niewyobrażalne dla przeciętnego Fereldeńczyka, to Dorian Pavus wyróżniał się nawet na tle własnych rodaków, zdecydowanie je potępiając. Zachowanie to miało swoje przyczyny, czego Leir pozostawał w pełni świadomy; na własne uszy słyszał przecież rozmowę maga ze swoim ojcem, jak też historię, która doprowadziła do ich rodzinnego dramatu. Pewnych blizn nie był w stanie zagoić nawet czas.
Z tego też powodu Leir nigdy nie naciskał na to, by przyjaciel dzielił się z nim swoją wiedzą. Zaspokojenie ciekawości nie było warte nerwów z tym związanych, nawet, jeśli Pavus nie dawał ich po sobie poznać.
Teraz jednak chodziło o coś więcej, niż ciekawość.
Musiał dojść do tego tematu okrężną drogą. Chwała Stwórcy, że Dorian zaliczał się do tych osób, którym do szczęścia wystarczy sam kontakt wzrokowy z rozmówcą - czy raczej słuchaczem, chętnym do przyjęcia ich monologu. Leir musiał po prostu odzywać się odpowiednio często - ostatecznie sam nie miał opinii osoby małomównej - oraz skrzętnie unikać tematu miłości, który zapewne lada moment zaprowadziłby ich do Josephine. A w końcu dojść do sedna całej tej szopki.
Brakowało ci go.
Owszem. Ostatnią taką rozmowę od serca przeprowadzili... chyba zaraz po tym, jak zaczął się cały ten cyrk z rogaczem i rudym idiotą. Ile to już minęło? Cztery miesiące?
Krótkie, bolesne ukłucie w piersi. Wyrzut sumienia.
Gdy Dorian zakończył swoją wypowiedź wybuchem śmiechu, Leir poszedł w jego ślady.
 - A daj spokój. - Trevelyan machnął ręką. - Czasem mam ochotę dać po beczce piwa na każdego maga w Twierdzy. Tylko po to, żeby zobaczyć, co zrobią.
 - Rozcieńczonego? - Dorian uśmiechnął się złośliwie. Fakt, że magowie Kręgu praktycznie nie dostawali alkoholu, a jeśli już, to po zmieszaniu z dużą ilością wody, był jednym z jego ulubionych tematów do żartowania. Leir dawno przestał walczyć zarówno z tym, jak i z własną wpojoną abstynencją.
Teraz spojrzał na rozmówcę z udawanym politowaniem.
 - Nie rozcieńczamy piwa. Nie żartuj sobie.
 - Nie muszę. Kiedy przybyłem do Fereldenu, żarty pisały się same.
Tutaj Leir powinien zamilknąć.
A jednak zrobił inaczej.
 - Niemniej, chciałbym zobaczyć ich reakcję. Co wygarnęliby Komendantowi? Co... w ogóle by zrobili?
Staczasz się, Trevelyan.
 - Czy straciliby nad sobą panowanie? Zupełnie, jakby opętał ich demon, albo... zniewolił maleficar?
Błysk w oku. Zupełnie, jakby Leir machnął mu przed oczyma nożem, a nie butelką wina.
Mimo to, głos Doriana pozostał niezmiennie ciepły.
 - Sądzę, że raczej to pierwsze.
Leir odetchnął. Udając, że się namyśla, dolał trunku do obu kielichów, swój dodatkowo uzupełniając wodą z dzbana.
Pij do dna, Dorian. Nie mogę dać ci lepszego znieczulenia.
 - W sumie, jak już o tym mowa... myślisz, że ta wiedza dotarła już do nas?
Dorian zmarszczył brwi.
 - Jaka wiedza?
 - O magii krwi. O tym, jak praktykować ją na tenviterską modłę... by zmanipulować przeciwnika. Nie zrozum mnie źle, chodzi o to, że Fereldeński "maleficar" to co do zasady ktoś, kto przywołuje demony, by siać zniszczenie. A zwykle rozwalić jakiś Krąg. - Leir wzruszył ramionami. - Tevinterska magia krwi jest... inna. Bardziej subtelna. Zastanawiam się, czy w świetle ostatnich wydarzeń ta wiedza mogła się rozprzestrzenić.
Chwila wahania. To wystarczający znak, że wchodzili na grząski grunt.
 - To możliwe - stwierdził w końcu ostrożnie Tevinterczyk. - Fakt, że większość magów jest po twojej stronie nie zmienia tego, że przy granicach dalej kręcą się apostaci. Sądzę jednak, że dalej są to w zdecydowanej większości plotki i legendy, tak dalekie od rzeczywistości, jak ty od pijaństwa.
Nie kontynuował. I najwidoczniej nie chciał.
 - W zasadzie... - podjął z udawanym wahaniem Inkwizytor - jak to wygląda? Czy taki rytuał... wyciszenia, zmiany myślenia, czy jakby nazwać ten proces... jest w stanie przeprowadzić jeden mag?
Wzruszenie ramion.
 - Wiesz, jak to wygląda. Teoretycznie na scenie może być jeden aktor, ale zawsze bezpieczniej jest, jak pojawi się ich paru. - Dorian spojrzał na blondyna uważniej. - Chyba, że mówimy o naprawdę, naprawdę potężnym magu. Najlepiej też z pewną dawką doświadczenia, żeby był w stanie zmienić umysł, a nie go wysadzić.
Trevelyan nie musiał udawać zainteresowania. Naprawdę je czuł, ten sam dreszcz fascynacji, który kiedyś przejmował go w Kręgu, gdy zagłębiał magię samą w sobie. Gdy wynajdywał problem i wchodził na drogę do jego rozwiązania.
 - A co z krwią? Na jakim etapie jest pobierana?
Dorian zmarszczył brwi.
 - Promyczku, zdajesz sobie sprawę, że nie rozmawia się ze zgwałconym o tym, jak kogoś zgwałcić, prawda? Sądzę, że z PRAWIE zgwałconym również lepiej tego nie poruszać.
Trevelyan zaklął cicho.
 - Jak zwykle bezcenna metafora... Nie chciałem cię urazić, naprawdę. - Uśmiechnął się blado. - Chciałem tylko zrozumieć, jak to działa. I, być może, jak uchronić naszych ludzi przed podobnymi praktykami.
Chciał przeprosić. Nie zdążył.
 - Leir... Gdybyś naprawdę tego chciał, zapytałbyś raczej, jak można to odkręcić,a nie, jak to wywołać. A może zawodzi mnie moja jak dotąd niezawodna logika?
Jad. Dokładnie ta ironia, której Leir tak się obawiał.
Palisz za sobą wszystkie mosty. Razem z fundamentami.
Tevinterczyk milczał przez chwilę. W końcu westchnął.
 - Zabłysnę więc dalej swoim rozumowaniem - ciągnął ciszej. - Gdybyś niczego nie kombinował, nawet nie poruszyłbyś tego tematu. Gdyby wystarczyła twoja Kotwica, nawet nie musiałbyś tego rozważać. Gdybyś zrobił to przypadkiem, z powodu jakiegoś niespodziewanego ataku głupoty i buractwa, natychmiast byś przeprosił. A ty... nawet nie zaprzeczasz.
Nie. Nie zaprzeczał.
 - O kogo chodzi, Leir? O Yora?
Trevelyan uśmiechnął się gorzko.
 - A z kimże innym bym się tak patyczkował? - Nikt dotychczas nie wymagał podjęcia tak desperackich środków. Do celu w postaci ostatecznej eliminacji przeciwnika, można było dojść zawsze na wiele sposobów; począwszy od trucizny, skończywszy na silnym, niespodziewanym zaklęciu. W przypadku Yora żadna z tych opcji nie wchodziła w grę; miał prawie absolutną pewność, że Kotwica rogacza zareagowałaby cokolwiek agresywnie.
Po prawdzie, nie miał gwarancji, że magia krwi zdałaby egzamin. Po prostu nic innego nie przychodziło mu do głowy.
Był zdesperowany? Być może.
Dorian zacisnął usta.
 - Leir... po moim trupie.
 - Dorian, przemyśl to jeszcze raz - odpowiedział spokojnie Leir. Bynajmniej nie czuł tego opanowania, którego pozory starał się zachować; wątpił jednak, by podnoszenie głosu w czymkolwiek pomogło. - Wiesz, że nigdy nie skrzywdziłem nikogo bez potrzeby, tak? Że nie zabijałem i nie torturowałem dla zasady?
 - Nie graj mi tu na moralności, do cholery! - Mag zaprotestował ostro. Odstawił kielich, jakby w obawie, że rzuci nim w swego rozmówcę. - Nie rozmawiasz z politykiem, tylko ze mną!
Właśnie na tym polegał problem.
 - Tak, wiem. Rozmawiam z tobą. Dlatego właśnie nawet nie próbuję grać na niczym, poza twoimi nerwami. - Pavus nie odpowiedział na uśmiech. Zły znak. Bardzo zły. - Więc bardzo proszę, nie rób ze mnie...
 - Sam z siebie go robisz, Leir. - Nie "Promyczku". Jeszcze gorszy znak. - Znasz moją historię. Mój stosunek do sprawy. Do robienia ludziom i nieludziom kalafiorów z mózgów. A i tak przychodzisz i o to wypytujesz, jeszcze bezczelnie twierdząc, że tego nie robisz. To naprawdę nie wymaga komentarza z mojej strony.
Cisza.
Przyzwyczaiłeś się już, że bliscy patrzą na ciebie z pogardą w oczach?
 - Tu chodzi tylko o dobro Inkwizycji.
 - Mam nadzieję, że zostało w tobie dość przyzwoitości, by nie robić tego dla zabawy. - Dorian westchnął. Z wyraźnym trudem ledwo powstrzymywał się przed wyrzuceniem z siebie o wiele większych emocji. - Postawię sprawę jasno, Leir: ja nie przyłożę do tego ręki. Powiem więcej, nie pozwolę, by zrobił to ktokolwiek inny.
"Nikt nie zasłużył na coś takiego."
Słowa sprzed wielu lat. Nijak nie straciły na aktualności, co?
 - Porozmawiajmy jeszcze raz, Dorian. - Proponował to, czy raczej prosił? - Jeszcze raz, na spokojnie.
 - Nie mam nic więcej do dodania w tym temacie, Leir. - Krótka, stanowcza odpowiedź.
Ale...

 - Absolutnie nic. Teraz po prostu stąd wyjdź. 

2 komentarze:

  1. Leir, ja bym na twoim miejscu jednak chociaż chwilę dłużej poczekała, aż winko zacznie bardziej działać.
    To przykre, że Blondas tak się zafiksował, że największą bułę w tym wszystkim odbiera jak największego wroga :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę chcę po prostu... porozmawiać. Miałam nadzieję, że to będzie jednak "porozmawiać" :>, a to faktycznie była rozmowa xd Ale ojej, Leir bardzo zdesperowany.

    OdpowiedzUsuń