niedziela, 28 stycznia 2018

Tom 2: 4



Widział  syna. O Stwórco, on naprawdę go widział.

Nawet teraz, gdy tylko przymknął powieki, Leir miał przed swoimi oczyma jego twarz; tę okrągłą buźkę, nieco jaśniejszą, niż u Josephine, jasnobrązową czuprynę, zdobiącą jego głowę niczym huragan. Mocno zadarty podbródek i wyprostowane plecy. Chłopiec bez wątpienia nawykł do obserwujących go tłumów.
Arien Olivier Leir Trevelyan-Montilyet.
Powtarzał to imię dziesiątki razy, raz szybciej, raz wolniej, zawsze z tym samym wzruszeniem. Trevelyan-Montilyet.
Trevelyan-Montilyet.

*

 - Jesteś dzisiaj wyjątkowo ożywiony.
Leir drgnął. Miejsce, w którym przebywał, w żaden sposób nie podlegało siłom natury; nie dostrzegał tu upływu godzin, ani tym bardziej pór roku. Także sadzawka nie stanowiła najwidoczniej miejsca do życia dla nawet najmarniejszych roślin - jedynie drgania wody, które sam czasem wywoływał, wprawiając w ruch krępujące go łańcuchy, uzasadniały myśl, że nie ma przed sobą gigantycznego, absolutnie gładkiego lustra.
Tak. To było dobre miejsce, by popaść w szaleństwo - i całkowicie stracić panowanie nad własną mocą. Jakie miałoby to konsekwencje, tego Trevelyan nie potrafił nawet oszacować.
Z tego względu towarzystwo drugiego maga stanowiło bezcenny, nawet, jeśli nieco irytujący dar od losu. Mężczyzna nawiedzał Inkwizytora w stosunkowo regularnych odstępach czasu, zawsze jednakowo niechlujnie ubrany i z tym samym, półprzytomnym wyrazem twarzy. Częstokroć, zwłaszcza tracąc panowanie nad swoimi emocjami, promieniował niebieską mocą, zupełnie, jakby lyrium zaczęło świecić mu w żyłach.
Te nienaturalnie roziksrzone oczy wystarczyłyby, aby rozpoznać Andersa, prawda? Zresztą, nawet nie krył się z tym, kim jest - nie podał fałszywego imienia, nie unikał odpowiedzi na pytania, ani na swój temat, ani na temat tego, co wydarzyło się po… Kirkwall.
Nawet, jeśli robił to w niezbyt składny sposób.
 - Wszędzie szaleje magia. - Anders zawsze przysiadał na tym samym kamieniu; krzyżował nogi i opierał dłoń o prawie kolano, patrząc na Inkwizytora pozornie trzeźwym spojrzeniem.
Nie. On nigdy nie był trzeźwy.
 -  Tutaj, w samym jądrze wiru, nie ma niczego, poza twoim ciałem. Dalej są demony. A dalej…
To zawsze wyglądało tak samo.
 - Dalej, gdzieś tam, jest Hawke.
Terrilis Hawke. Niegdyś najjaśniejszy punkt w jego życiu, później zaś - największa, najbardziej krwawiąca rana.
Tego dnia Leir zdecydowanie nie miał zamiaru słuchać tych  głupot. Nawet Anders zdawał się to wyczuwać.
Mag z Kirkwall spojrzał na Inkwizytora, co najmniej, jakby ten zapisał sobie na czole wyjaśnienie własnego poruszenia. Być może dostrzegł go już wcześniej, z daleka, jak krążył wzdłuż sadzawki, miotany własnymi myślami, niczym statek na morzu.
Widziałem swojego syna. Syna. Ariena. Widziałem go.
 - Co się stało? - Głos Andersa był łagodny, nieomal przyjazny, idealnie pasujący do otoczenia, za to nijak do samego nastroju Trevelyana.
 - Myślałem… o wielu kwestiach. O swoich bliskich - odpowiedział, wzruszając od niechcenia ramionami. - Wiesz, jak to jest, myśleć o kimś takim. Jak o Hawke.
To było prostsze, niż kopnięcie szczeniaka. Jedno słowo, jedno imię wystarczyło, by zdusić w tym człowieku jakikolwiek objaw normalności. Dalej… cóż, dalej też szło gładko.
Jedno słowo. Klucz do wszystkiego.
 - Co się dzieje z moim ciałem, Anders?
 - Jest… - Leir nie zamierzał go ponaglać. Miał świadomość, jak bardzo niestabilny emocjonalnie jest apostata i jak bardzo nagina jego i tak wątłe granice wytrzymałości; pośpiech zaś nie mógł mu teraz przynieść absolutnie niczego. - Jest... zamknięte. Moc, którą wyzwoliłeś rozeszła się wokół ciebie, tworząc bańkę. Twardą jak kamień, jeśli to cokolwiek zmienia.
Mag zawsze odpowiadał w ten sam sposób. Zupełnie, jakby zapomniał o tym, że wielokrotnie opisywał moc wirującą wokół ciała Inkwizytora.
 - Czy dostrzegasz w niej jakiekolwiek… zmiany?
Anders zawahał się.
 - Jest słabsza, tak. Traci na sile, jak… jak wszystko z upływem czasu. - Być może w poprzednim życiu mag miał skłonności do stosowania wyjątkowo kwiecistych porównań. Najwidoczniej jednak nie potrafił wykorzystać teraz tej zdolności w pełnym zakresie.
Leir przytaknął.
 - Jak Hawke.
 - Jak Hawke.
Swoją droga, Stwórca miał niesamowite poczucie humoru. Sam fakt, że Anders natrafił na niego, błąkając się po Thedas bez celu i sensu, stanowił swoisty fenomen; co więcej, mag był zbyt otępiały, zarówno wyzwoloną przez siebie samego mocą, jak i rozpaczą, by w ogóle dociekać, z kim ma doczynienia. Mimo to, nad wyraz chętnie opowiadał o Bohaterce Kirkwall, wspominał niemal każdy dzień jej istnienia, niemal każdą walkę, którą wspólnie stoczyli, konsekwentnie kończąc swoją historię tą samą, przygnębiającą konkluzją - Hawke nie żyła. A on nie miał pojęcia, w jaki sposób zginęła.
Cóż. Trevelyan cierpliwie wysłuchiwał jego historii, co dla Andersa stanowiło chyba ulgę samą w sobie. Czuł wdzięczność, to więcej, niż pewne. Jakże mogłoby mu przyjść do głowy, że rozmawia z mordercą swojej ukochanej?
Bez przesady. Sama chciała umrzeć.
O tak. Stwórca bawił się nimi wszystkimi.
Leir westchnął, znów wbijając wzrok w sadzawkę. Nigdy nie zdołał ustalić, do czego konkretnie przymocowane są jego kajdany. Zakładał, że skoro stanowią one swoisty kanał na przesył mocy, to sam zbiornik wodny stanowił zapewne portal do Pustki. Nigdy nie miał wystarczająco dużo odwagi, by wejść do niej i poszukać potwierdzenia dla swojej teorii; z opowieści Andersa wynikało, że w rzeczywistym świecie (jak daleko od niego przebywał teraz?) Kotwica całkowicie wymknęła mu się spod kontroli.
A coś ty myślał? Że najpierw wymordujesz tym przeklętym znamieniem cały obóz Fereldenu, a potem elegancko i bezproblemowo prześlesz pozostałą energię w Pustkę?
Cóż, po prawdzie, właśnie tak mniej-więcej prezentował się wówczas plan.
Aleś to schrzanił, Trevelyan.
A, do diabła z tym. Przez jakiś czas był naprawdę pogodzony z myślą, że spędzi tu całe swoje… istnienie - bez względu na to, ile miałoby ono trwać. Teraz jednak, jak nigdy wcześniej, naprawdę chciał stąd uciec.
Gdzieś tam był jego syn, na litość Andrasty.
Chciał stąd uciec. Musiał stąd uciec.
Czy na pewno wiesz, co robisz, Trevelyan?
Na szczęście, sam zadał sobie to pytanie. Od czasu wybuchu Kotwicy dziwny głos nie nawiedził go ani razu; ulga z tym związana poniekąd rekompensowała nawet tragiczną sytuację, w jakiej się znalazł.
Mógł sam zadawać pytania. I sam na nie odpowiadać.

Nie mam pojęcia. Po prostu zamierzam próbować.

***

Przez tę jedną, przerażającą chwilę Leliana widziała, czym stała się królowa Elissa Theirin.
Nie trwało to dłużej, niż zmówienie najkrótszej z modlitw. Nikły blask świec dodatkowo utrudniał dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów, jednak nawet ten ogólny obraz był zbyt…
Nie może być.
Ta szara, pomarszczona skóra, przetkana siecią ciemnych żyłek, tak delikatna, jakby mógł ją zniszczyć nawet najlżejszy dotyk. Kości, doskonale widoczne, także na lewej stopie, pokracznie zdeformowanej, spuchniętej, jak u trolla. Cały ciężar ciała Elissy spoczywał na prawej nodze; Leliana widziała cienką strużkę cieczy, płynącej po wewnętrznej stronie szarego jak popiół uda.
Chciała spojrzeć jej w twarz, zapytać, czy właśnie tego chciała; zamiast znajomych oczu dostrzegła jednak wyłącznie puste oczodoły. Resztka włosów pozostałych na czaszce królowej, nie miała szans ich zasłonić.
Dreszcz, który przebiegł po plecach Leliany, różnił się od tego, który zwykle czuła, patrząc na swoją kochankę, ba, nie przypominał niczego, co zwykła czuć przez ostatnie lata. Od kiedy została Boską żyła w przekonaniu, że poświęca swoją egzystencję na rzecz Stwórcy - to zaś stanowiło doskonałą podstawę dla przyjęcia cokolwiek dużego dystansu do świata.
Teraz zaś, niczym małe dziecko - była zwyczajnie przerażona. Jak młoda dziewczyna zamknięta w celi. Jak...
Czym ty się stałaś, Elisso?

*

Niewiele rzeczy na świecie było tak głośnych, jak fereldeńskie trąby.
Stały ramię przy ramieniu, Boska i Oblubienica Stwórcy, witając gości, dla których ich tytuły nie miały żadnego znaczenia. Orzammar nie pozwolił nawrócić się na andrastrianizm, mimo częstych pielgrzymek spragnionych sławy kapłanów - od których zresztą królowa zdecydowanie się odcinała. Pomimo nieporozumień natury religijnej stosunki między tymi dwoma, jakże różnymi nacjami układały się nadzwyczaj pomyślnie. Gdy armia Fereldenu została zrównana z ziemią, król Behlen natychmiast zadeklarował wszelkie konieczne wsparcie. Nie dało się zresztą zaprzeczyć, że to ono pozwoliło Theirinom przetrwać; choć Inkwizycja także straciła niemalże całą swoją siłę zbrojną, z przywódcą na czele, to tereny przez nią zajmowane pozwoliłyby jej na szybsze nadrobienie strat w surowcach. Osobnym problemem, palącym dla obu stron konfliktu, pozostawała kwestia zdolnych do walki żołnierzy. No i te elfie oszołomy...
Cóż. Orzammar stanął na wysokości zadania.
Leliana zerknęła kątem oka na Elissę, jak zawsze dumną i wyprostowaną, w ciemnozielonej sukni z lekkim, złoconym napierśnikiem. Długie, rude włosy, spięte w staranny warkocz, powiewały na wyjątkowo silnym wietrze; korona chroniła królową przed niesfornymi kosmykami wpadającymi do oczu. Tak powinna wyglądać królowa Fereldenu; majestatyczna i dumna, piękna, a dalej zdolna chwycić za miecz i walczyć na pierwszej linii.
Taka powinna być prawdziwa Elissa. To, co zrobiły z nią demony, krew pomiotów i lyrium…
Poświęciłaś dla tego świata więcej, niż ktokolwiek inny, ukochana.
Nawet widok gości nie pozwalał Lelianie zapomnieć o upiornym widoku z poprzedniej nocy. Orzammarskie golemy, wyższe niż dwóch stojących jeden na drugim rosłych mężczyzn, a przynajmniej czterokrotnie szersze, zdawały się całkowicie ignorować panujące wokół nich zamieszanie - po prostu stały, wbijając w przywódczynie swoje małe, błyszczące ślepia. Każdemu ich krokowi towarzyszył donośny huk. Ziemia drżała na tyle mocno, że dzieci z trudem zachowywały równowagę.
Mimo wieloletniej współpracy z Orzammarem, golemy dotąd wzbudzały fascynację - i przyciągały całe stado gapiów. Zresztą, nawet w oczach Elissy tlił się ten sam błysk, ogień fascynacji, radość, okraszona jednak znacznie większą porcją chciwości.
Królowa miała być z czego dumna. Ostatecznie, te potwory należały do niej.
Co ciekawe, nie towarzyszyła im żadna krasnoludzka obstawa; jeśli król Behlen przydzielił golemom eskortę powierzchniowców, to żaden z nich nie dotarł pod bramy Denerim. Nie był to zresztą pierwszy raz, gdy podarunkom z Orzammaru nie towarzyszył żaden list. Elissa i Behlen ograniczali udział pośredników w swojej korespondencji do minimum, co, ze względu na dzielącą ich odległość, mogło wydawać się niewykonalne. Boska Wiktoria wiedziała już jednak, że królowa wykorzystuje pomoc demonów przy niemal każdej okazji, zupełnie, jakby były niczym więcej, aniżeli zwykłym przedłużeniem jej ręki. Zupełnie, jakby związane z tym konsekwencje… nie miały dla niej absolutnie żadnego znaczenia.
Czy ufasz Behlenowi tak bardzo, że nie ukrywasz przed nim swej mocy?
Niewykluczone. Wiele lat temu Leliana towarzyszyła przecież Elissie, wówczas reprezentującej Szarą Straż, w pierwszej wyprawie do Orzammaru. Ta dwójka od razu przypadła sobie do gustu; po dziś dzień pamiętała igiełki zazdrości, zaciskające się wokół jej serca niczym trująca roślina.
Są tak samo…
Być może Elissa wyczuła, że jest głównym tematem jej rozważań. Zerknęła na Boską kątem oka, uśmiechnięta, pogodna, tak piękna w blasku dnia.
 - Czyń honory, Wasza Świątobliwość.
Leliana przytaknęła. Choć wraz z królową zapoczątkowały ten obrząd, co dawało mu stosunkowo mało czasu na ugruntowanie, szybko został on zaaprobowany przez gorliwych wyznawców Andrasty - czyli zdecydowaną większość lojalnych im Fereldeńczyków. To był bezcenny sposób na podniesienie im morale przy jednoczesnej minimalizacji kosztów.
Wystarczyło, by Boska podeszła do ofiarowanych golemów i uniosła dłoń w geście błogosławieństwa.
 - “Błogosławieni pokój czyniący, bohaterowie słusznej sprawy”*!
Zaledwie kilka słów. Tylko tyle, by wzniecić radość w sercach tysięcy ludzi. By dać im wiarę.
Choć zdawała sobie sprawę, że dla Elissy jest to raczej polityczne zagranie, aniżeli szczery dowód religijności, Leliana chętnie uczestniczyła w tym rytuale. Przynosił spokój ducha nie tylko setkom słuchaczy - lecz także jej samej.
Stwórco, okaż miłosierdzie tej, która poświęciła tak wiele w imię Twoje…

*

 - Jesteś zadowolona, Elisso?
Były same. Teraz, bez gapiów, Elissa mogła zachowywać się swobodnie - co doceniały także towarzyszące jej demony. Widok tych upiornych, półmaterialnych zjaw otaczających kobietę niczym kłąb dymu nigdy nie przestawał przerażać Boskiej Wiktorii. Nawet, gdy wiedziała, że kontroluje je tak silna kobieta.
Elissa uśmiechnęła się słabo.
 - Poniekąd - przyznała pogodnie. - Golemy są teraz naszą główną siłą.
Niedbałym ruchem rozpuściła włosy; niezwykle długie fale o intensywnie rudej barwie okryły jej ramiona niczym płaszcz.
To tylko demoniczna iluzja…
 - Behlen wysłał nam już wystarczająco liczne wsparcie - ciągnęła, wbijając wzrok gdzieś w okno. - I powoli pojawiają nam się kolejni rekruci zdolni do walki. W końcu staniemy na nogi.
“Powoli”. Sześć lat temu stracili zdecydowaną większość żołnierzy, łącznie z tymi, którzy ledwo przekroczyli wiek upoważniający ich do noszenia broni. Jakże wolno trwało nadrabianie tych strat!
Świadomość, że Inkwizycja ma z tym jeszcze większy problem, stanowiła pewną nikłą pociechę. Niemniej jednak…
 - Myślę, że potrzebujemy jeszcze czasu, Elisso.
 - A JA myślę, że go nie mamy! - zaprotestowała stanowczo królowa; otaczający ją wir zafalował gwałtownie, jakby wyczuwając zmianę jej nastroju. - Jak długo, twoim zdaniem, elfy będą pacyfikować Orlais?! Kiedy w końcu uporają się z żabojadami, ruszą na nas! Brakuje nam sił, by walczyć na dwa fronty!
Wiem, kochana. Niemniej jednak…
Elissa westchnęła z irytacją, siadając na brzegu łóżka. W nikłym blasku ognia jej pierś wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby królowa z trudem panowała nad oddechem.
A jeśli tak było?
 - Musimy pozbyć się Trevelyanów ZANIM te spiczastouche padalce do nas dotrą. Już i tak mamy wystarczająco dużo problemów z rebeliantami w obcowiskach - stwierdziła z całą mocą. - Nie mogę, nie zamierzam, nie pozwolę sobie czekać, aż kolejni gówniarze dorosną do etapu, gdy nauczą się trzymać broń za rękojeść. Święty Marsz trzeba ogłosić teraz. Natychmiast.
To nie było stwierdzenie. To był rozkaz.
Leliana zacisnęła usta.
 - Nie masz wojsk, żeby…
 - Oni też nie. Co więcej, jak na razie nie mają nawet należytego przywódcy, który mógłby stawić mi czoła. - Elissa uśmiechnęła się lekko, nikle wręcz, jakby zupełnie przypadkowo. Odgarnęła z czoła zbłąkany kosmyk włosów. - To musi być szybka wojna, Leliano. Spalić ich domy, zabić żołnierzy, przywódców spalić w świętym ogniu.
Święty Marsz oznaczał oczyszczenie. To oczywiste, że musieli zabić przywódców tego chaosu.
Także Josephine Montilyet. Czy też, jak sama się teraz określała, Inkwizytorkę Josephine Trevelyan-Montilyet.
Sama się o to prosiła, głupia! Ostrzegałam ją! Ostrzegałam!
Czy Elissa mogła czytać jej w myślach?
 - Ogłoś Święty Marsz, Wasza Świątobliwość. Zrób to jutro o poranku. Tak, by słyszeli cię w samej Podniebnej Twierdzy.

 * Pieśń Błogosławieństw (4,10)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz