- Proszę!
Stała tam, gdzie zwykle. Godzin, który wraz z Leirem spędziła na
podziwianiu widoków z okna, zapewne nie dało się już zliczyć; Rutherford
odnosił czasem wrażenie, że ta dwójka wygląda jakiegoś niebezpieczeństwa,
którego nikt inny nie był w stanie dostrzec.
Na oddech Stwórcy, to już paranoja.
Czy w związku z tym Jose wiedziała więcej, niż on i Leliana? Niewykluczone,
skoro posiadała informacje, które nie dotarły do samego Leira. Co więcej,
teraz, gdy go nie było - to ona prowadziła rozmowy ze wszystkimi ważnymi
gośćmi, reprezentując Inkwizycję. Trzymała wszystkich w garści.
A jednak jej ufał, co więcej, zakładał, że z wzajemnością. Po tym, co od
niej słyszał...
- Wszystko w porządku?
Josephine obróciła się w jego stronę, dyskretnie opierając ciężar ciała o
parapet. Skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chroniąc ciało przed zimnem.
Istotnie, wydawało się, że drży nieznacznie; twarz z całą pewnością miała dużo
bledszą, niż zwykle.
- Tak, oczywiście - zapewniła z
uśmiechem. Chociaż ten gest pozostał niezmienny. -
Nasz gość już poszedł.
Cullen westchnął, zamykając za sobą drzwi. Od jakiegoś czasu każda
delegacja Fereldenu nie była niczym innym, jak tylko chodzącą wylęgarnią
problemów.
W gruncie rzeczy nie chodziło o to, że wizyty te wymagały dokładnego
przeczesania okolicy i zabezpieczenia jej w celu ochrony gości. Ba, nawet
niechęć niemal wszystkich mieszkańców Twierdzy nie była tu najbardziej
irytująca.
Sęk w tym, że ci ludzie doskonale wiedzieli, że są nietykalni. A
podyktowana tym bezczelność zdawała się nie mieć granic.
I właśnie tych jakże przyjemnych rozmówców zmuszona była przyjąć ich
Ambasador. Może to dlatego wyglądała na tak zmęczoną?
- A zatem?
- Królowa Elissa - Cóż, żadne z nich
nie wierzyło, że poselstwo zostało wyprawione
przez króla, prawda? - czuje się urażona faktem, że nie odpowiedzieliśmy na
jej list.
Cullen uniósł brwi.
- Ten, który Leir spalił w kominku?
- Dokładnie ten. Cóż, w związku z
tym poczuła się zobowiązana do ponowienia swoich
żądań, zastrzegając przy tym, że termin liczy od dnia, w którym
przedstawiła je nam po raz pierwszy.
- Czyli według niej mamy…
- Dwa miesiące. A potem Inkwizycja
ma przestać istnieć.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Przerwał je Komendant, parskając
pogardliwie.
- To śmieszne. Żaden z mieszkańców
Twierdzy na to nie pozwoli.
Josephine westchnęła.
- I tak mamy związane ręce. Bez
Leira nie podejmę żadnej decyzji.
- Tu nie ma o czym decydować, Jose.
- Podszedł bliżej zdecydowanym krokiem; parę
metrów od biurka poczuł woń kwiatów, uderzającą w jego nozdrza niczym
taran. Na Andrastę, czy to to zielsko w wazonie? - Chcą odpowiedzi? Proszę
bardzo. Niech wyjdą na plac i ogłoszą rozwiązanie Inkwizycji. Natychmiast ją
dostaną.
Kobieta pokręciła głową. Sam fakt, że nie zdobyła się na ripostę, nie
zaczęła przedstawiać swojej wizji, by zasypać rozmówcę argumentami - był
niepokojący. Wysoce niepokojący.
- Po prostu zadbaj, by gość wyjechał
od nas cały i zdrowy. I żeby nic…
- Komendancie!
Krzyk nadszedł z sali tronowej i rozległ się echem po całej Twierdzy.
Zawołanie powtórzono dwukrotnie.
Zareagował natychmiast. Zaledwie przez ułamek sekundy patrzył prosto na
Jose - na Andrastę, naprawdę źle wyglądała - a następnie ruszył w kierunku
drzwi, otwierając je na oścież.
Żołnierz dyszał ciężko, jakby przebiegł znaczną odległość. Przypadek?
- Komendancie, doszło do… incydentu
z udziałem posłańca.
No nie. Na litość Stwórcy, przecież jeszcze pięć minut temu…
- Wyjaśnij mi to.
Jakkolwiek spojrzenie podwładnego mówiło jasno, że sam nie jest pewny, co
zaszło.
- Jeden z cywilów… próbował
zaatakować posłańca, gdy ten przejeżdżał przez
dziedziniec. Działał sam.
Świetnie. Po prostu świetnie.
Cóż. Jeden desperat jest lepszy, niż banda żądnych krwi pomiotów, prawda?
- Gdzie on teraz jest?
Ciche westchnienie. Zawsze, gdy poprzedzało wypowiedź, było zwiastunem
tragicznych wieści.
- Posłaniec zabił go sam,
komendancie. Był uzbrojony.
- Co? - Ledwo zauważył,
jak Josephine przemyka pod jego ramieniem. Stanęła tuż
obok, wpatrując się w żołnierza z mieszanką złości i niedowierzenia. Mimo
słabego światła był w stanie dostrzec, że silne emocje przywróciły kolory na
jej twarz. Chociaż tyle.
- Z bronią? Ale… to wbrew
protokołowi! Na Stwórcę, to wbrew wszystkiemu!
Żołnierz spojrzał na nią niemalże przepraszająco.
- Nie mamy na to wpływu, Wasza
Ekscelencjo. Zakazano nam przeszukania go.
Oczywiście. Sama Josephine wydała ten rozkaz, mimo zdecydowanych protestów
zarówno Cullena, jak i Leliany. Przy tak delikatnej sytuacji nietaktem byłoby
okazywanie, że nie ufamy posłańcowi, twierdziła.
Jakby nie dali im dostatecznie do zrozumienia, jak bardzo na to zaufanie
nie zasługują.
Josephine musiała dojść do tych samych wniosków.
- Gdzie posłaniec? - spytała tak
cicho, że sam żołnierz mimowolnie przechylił się w jej kierunku, próbując wychwycić słowa.
- Odjechał, pani. Nóż, którym zabił
napastnika, wbił we wrota bramy, kiedy przez nie
przejeżdżał. - Nie doczekał się odpowiedzi. - Czy mamy go usunąć, pani?
Przez chwilę miał wrażenie, że lady Montilyet nie odpowie.
- Tak. Zdejmijcie go.
*
“Kochany…”
Tak zaczynała każdy list. Bez względu na to, co miała w nim do przekazania
- od streszczenia ostatniego raportu Leliany, po własne wewnętrzne rozterki.
Sny, które miała, kiedy go nie było. A wreszcie to, że ostatnio padał deszcz i
bolała ją głowa. Początek był zawsze niezmienny.
A jednak teraz raził ją w oczy. Zupełnie, jakby próbowała pisać rozkazy dla
żołnierzy na orlezjańskim papierze listowym - po prostu nie pasował.
Czy naprawdę doszło już do tego?
Och, na Andrastę, ileż dałaby, aby nie pisać tego w ogóle!
“Kochany”.
“Leirze”.
“Heroldzie”.
“Mój Leirze”.
“Drogi Le…”
Frustracja narastała z każdą kolejną próbą. Zgniatała kartki w kulki i
wrzucała je do kominka z coraz większą złością, próbując odgonić złośliwy
głosik, który przypominał jej o cenie, jaką Inkwizycja musiała zapłacić za te
materiały. Do diabła z tym.
Gdyby pisała ten list do kogokolwiek innego, mogłaby pozwolić sobie na
większą beztroskę. Dla większości ludzi liczyła się tylko treść - wyciągnęliby
z jej wiadomości wszystkie niezbędne informacje, co najwyżej uznając zmianę za
zwykłą omyłkę. Nawet, gdyby nabrali podejrzeń, sami by je sobie wyjaśnili. Tak
działała większość.
Leir wiedział jednak, jak wiele znaczą takie szczegóły. Zmiana treści
nagłówka z całą pewnością mu nie umknie. Sama go tego nauczyła.
Spójrz prawdzie w oczy, kobieto.
Kolejna kartka. Ostatnia.
“Leirze…”
***
O ja pierdolę.
To miało być tylko rozeznanie. Uprzedził Yora, że chciałby porozmawiać z
nim w cztery oczy, najlepiej bez świadków - to ostatnie z pewnością mu zresztą
odpowiadało. Ze względu na wymóg prywatności oraz natłok obowiązków Inkwizytora
ustalili, że do spotkania dojdzie w namiocie Adaara tuż przed północą.
Ustalanie późniejszej godziny nie miało sensu - ostatecznie, nie brakowało im
tematów wymagających przedyskutowania.
Do wszystkich tych wniosków Leir doszedł praktycznie sam, prowadząc swoisty
monolog, podczas którego Yor nie zgłosił ani słowa sprzeciwu. Jeśli zdawał
sobie sprawę z tego, jak zmieniło się jego położenie po odejściu reszty qunari,
to w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać.
Może być.
Właśnie tak powiedział.
A teraz zniknął. Co więcej, już stojąc w progu można było dostrzec, że
zniknęła też większość jego rzeczy. Namiot był pusty.
Inkwizytor zerknął dyskretnie przez ramię; gdy nabrał pewności, że nikt go
nie obserwuje, wszedł do środka, natychmiast zasłaniając wejście. Bez zbędnych
gestów, jakoby mających ułatwiać rzucenie zaklęcia, otoczył swoje ciało
barierą.
Czego się spodziewał? Do diabła, wszystkiego...
- Yor? - Krok po kroku, stanął na
środku namiotu, jednocześnie lustrując wzrokiem każdy kąt. Zniknięcie rzeczy nie oznaczało, że w namiocie nie było nikogo;
co więcej, wcale nie musiało chodzić o Adaara.
Qunari wrócili po swoją bułę? A może to Leliana wespół z Elissą…?
Cullen? Nie, cholera, nie posunąłby się tak daleko. Nawet z Jose…
“Josephine jest urocza. I sprytniejsza, niż sądzisz.”
Na Andrastę, dlaczego właśnie teraz przypomniały mu się słowa
Blackwalla?
Rogacz mógł być wszędzie. Począwszy od innej części obozu, poprzez dalijską
puszczę, skończywszy na trakcie wiodącym do Podniebnej Twierdzy. A kierować nim
mogły tysiące motywów.
Zaklął znowu.
I znowu.
*
Pierwsze było światło. Kotwica rozbłysła nagle, rozświetlając cały namiot
intensywnie zielonym blaskiem.
Zdążył mrugnąć, nim fala bólu powaliła go na ziemię. Runął jak kłoda, uderzając
głową w jakiś zbłąkany mebel.
Nie teraz. Cholera jasna, nie teraz!
Ogień. Trzymał rękę w ogniu.
Chciał krzyczeć; czuł, jak bolesny wrzask grzęźnie mu w gardle, próbując
wydostać się na wolność. Nie zamierzał mu - sobie - na to pozwolić; w ten sposób
zaalarmowałby cały obóz. Łącznie z rogaczem. Bez względu na to, kto mu pomagał.
A jeśli to jego sprawka?
Dorian…
Nie możesz krzyczeć. Charcz, zaciskaj usta; pozwól, by po twarzy ściekała
ci krew z przegryzionych ust. Ale nie krzycz. Nie możesz krzyczeć.
Ostatnia świadoma myśl.
Skulony jak dziecko, przycisnął przeklętą dłoń do piersi. Nie liczył, że to
coś da. Nawet nie był w stanie nią ruszyć.
Zdechniesz tu i teraz.
Nie krzycz. Cokolwiek się stanie, nie krzycz.
***
- Milczysz, Komendancie.
- Przepraszam, Jose. Nie pomyślałbym
nawet, że sprawy przybrały tak zły obrót. Że z nim jest tak źle. Nie było żadnych sygnałów...
- Oczywiście, że nie było! -
Prychnęła. - “Nasz Inkwizytor, a mój partner, tak swoją drogą, od czasu do czasu nie panuje nad mocą, zwija się z bólu na podłodze
w losowych momentach, a wokół niego wiruje magia”? Komu miałabym o tym
powiedzieć? Lelianie? A może zaraz powiesz, że sam Leir powinien się tym
pochwalić?
- Między Stwórcą a prawdą, powinien,
Jose. To, co opisujesz, nie jest normalne. A już na pewno nie jest bezpieczne.
***
Cisza.
Wdech.
Ciemność. Kotwica zgasła bez śladu, zupełnie, jakby była tylko jakimś
upiornym snem.
Wydech.
Przez dłuższą chwilę koncentrował się na stabilizacji oddechu. Następnie
poruszył ostrożnie lewą ręką; choć miał wrażenie, że jego palce zmieniły się w
sople lodu, ostatecznie zdołał zacisnąć je w pięść.
Wdech.
Musiał wstać. Musiał wrócić do swojego namiotu.
Wydech.
Albo pójść do Doriana. Tak. Musiał znaleźć Doriana.
Z trudem obrócił się, podtrzymując ciężar ciała na kolanach; jeszcze więcej
czasu potrzebował, by wstać. Świat zawirował, zakręcił się upiornie; mimo to,
Trevelyan zdołał utrzymać równowagę.
Tego jeszcze nie było…
Nie pamiętał równie silnego ataku Kotwicy. Owszem, potrafiła reagować bólem
i światłem na skrajnie silne emocje - po prawdzie, emocje o wiele silniejsze,
niż zaskoczenie towarzyszące zniknięciu Yora - jednak nigdy nie przebiegało to
równie dramatycznie, jak teraz.
Zerknął na swoją dłoń. Nie dostrzegł nic niepokojącego.
A jakby tego było mało...
Tracisz kontrolę, Trevelyan. Lada moment zupełnie przestaniesz nad nią
panować.
Och, na litość Stwórcy, jeszcze tego brakowało.
Nie wracaj do Twierdzy. Stanowisz za duże zagrożenie.
I co? Miałby zaszyć się na jakimś pustkowiu? A może od razu powiesić na
gałęzi?
Nie zasługujesz na nic innego, Trevelyan. Zobacz, co zrobiłeś.
Dlaczego głos tak uparcie chciał pozbawić go sił do życia?
Yor pozostawił po sobie wodę; zapomniany dzban stał tuż obok posłania. Leir
podszedł do niego i, po uprzednim skontrolowaniu, czy woda jest bezpieczna,
upił łyk. Lepiej. O wiele lepiej.
Mógł usiąść. I pomyśleć.
Kotwica musiała być w jakiś sposób powiązana z głosem. Abstrahując już od
faktu, że z całą pewnością jedno i drugie stanowiło paskudne wynaturzenie -
głos odzywał się przy niemalże każdym ataku bólu. Nawet, jeśli to nie działało
w drugą stronę, a zatem nie każdej obecności głosu towarzyszyły spazmy, Leir
czuł, że nie można tego zignorować.
A zatem nasilenie ataków Kotwicy mogło oznaczać nasilenie głosów. Pytanie,
czy to wytrzyma?
Nie…
...miał wyjścia, na oddech Stwórcy. Paradoksalnie, świadomość, że mierzy
się z czymś więcej, aniżeli własnym wypaleniem, dodawała mu sił do walki. Za
dużo przeżył, by pozwolić się zabić własnej ręce!
Naprawdę myślisz, że poradzisz sobie z tym sam?
Nie. Ale wiedział, kto może mu pomóc, nim całkiem zatraci się w tym
szaleństwie.
***
- Rozmawiałem z Cassandrą,
Josephine.
- To… brzmi cokolwiek złowieszczo.
Coś się stało, Komendancie?
- Odnalazła jednego z zaginionych
Poszukiwaczy Prawdy. Jasno dawała do zrozumienia, że chciałaby go tutaj sprowadzić.
- Czyżby coś mu groziło? Jeśli
możemy jakkolwiek pomóc, to z całą pewnością uda się zorganizować eskortę...
- Myślę, że to raczej on pomoże nam,
Jose.
***
- Dorian?
Odpowiedziała mu cisza. Leir nie zamierzał krzyczeć na cały obóz.
- Dorian?
Może spał? Inkwizytor nigdy nie był w stanie zrozumieć, jakim cudem mag
jest w stanie śnić tak wiele godzin. Oczywiście, była to najlepsza forma
regeneracji organizmu po wyeksploatowaniu jego mocy magicznej, niemniej… kto
normalny byłby w stanie spać jak niemowlę, wiedząc, że lada moment ktoś może
spróbować ich zaatakować - i zabić?
Cóż - Pavus to potrafił. I nigdy nie był zachwycony niespodziewaną pobudką.
Tak jakbyś wystarczająco go nie zirytował.
Gdyby chodziło tylko o rękę - sprawa mogłaby poczekać do rana, przynajmniej
dopóki Kotwica nie zaatakowałaby po raz kolejny. Jednak ucieczka Yora stanowiła
zdecydowanie większy priorytet; co więcej, skoro Leir nie mógł postawić swoich
żołnierzy w stan gotowości bez niepotrzebnego ryzyka, musiał zdać się na magię
lokalizacyjną. W tej zaś Dorian zdecydowanie bił go na głowę.
To nie pora na spanie. Tevinterczyk z całą pewnością przyzna mu rację.
Trevelyan wszedł do namiotu.
Namiotu, w którym nikogo nie było.
***
- Leir może być niebezpieczny,
Jose. Taka jest prawda.
- A żeby tylko on? Po Podniebnej
Twierdzy chodzą magowie, uzbrojeni po zęby żołnierze, skrytobójcy, truciciele i sabotażyści! Naprawdę, Cullenie,
wydaje mi się, że w tych okolicznościach używanie określenia “niebezpieczny”
jest…
- Leir traci panowanie nad własną
mocą. Sama to opisałaś. - Westchnienie. - Na Stwórcę, nikt nie odmawia mu zasług. Ale prawda jest taka, że lada dzień to
on może być dla nas największym zagrożeniem. Obecność Poszukiwacza będzie
tylko… środkiem bezpieczeństwa.
- Na wypadek czego?
- Najgorszego.
***
Posłanie było w idealnym stanie. Zupełnie, jakby Pavus nie ruszył go, od
kiedy służący zaprowadzili tu porządek.
Teoretycznie ład panował też na prowizorycznych półkach - ktoś
najzwyczajniej w świecie je opróżnił. I to najwidoczniej w pośpiechu, biorąc
pod uwagę, że kilka flakonów wylądowało na ziemi.
Może zaraz wróci.
Do diabła, w drodze wyjątku mógł nie zmrużyć oka i wyjść na spacer. Mógł
udać się za potrzebą. Cokolwiek.
I zabrać ze sobą tyle rzeczy?
Bał się rozejrzeć po namiocie. Bał się, że dojrzy wtedy, jak wielu rzeczy
brakuje - zbyt wielu, jak na parominutowe wyjście.
A wtedy kawałki układanki złożą się w perfekcyjną, choć przerażającą
całość.
Zielony błysk. Drgnięcie. Ból.
Ja pierdolę, nie teraz! Nie teraz!
***
- Po co mi to mówisz, Cullenie?
Zamierzasz mnie pytać o zgodę na wpuszczenie Poszukiwacza do Twierdzy?
- Nie. I nie zamierzamy też pytać o
nią Leira.
- A zatem po co? Po co, na
oddech Stwórcy?
- Uznałem… uznaliśmy… że powinnaś
wiedzieć. Tylko tyle.
O nie, nie ma kto pomóc Leirowi :(
OdpowiedzUsuń