piątek, 6 kwietnia 2018

Tom 2: 13

Byli coraz bliżej. Wszyscy to czuli.
Zgodnie z podejrzeniami Reynarda, to dziwne, intensywne promieniowanie odbiło się przede wszystkim na Arienie. Chłopiec definitywnie nie radził sobie z natężeniem mocy, która przytłaczała ich z każdej strony niczym woda, napierała na ciała i umysły. Drenowała z energii.
Templariusz czuł, że lyrium krążące mu w żyłach znika w alarmującym tempie - zupełnie, jakby nieustannie ciskał Świętym Ogniem we wszystkich kierunkach, dodatkowo neutralizując każde zaklęcie w promieniu kilkunastu metrów. Choć zażył standardową dawkę tuż przed tym, jak wkroczyli do tej dziwnej strefy, co w założeniu powinno wystarczyć mu na przynajmniej jeden dzień, wiedział, że lada moment będzie musiał powtórzyć zabieg.
A przecież nie robił nic. Ni…
Arien pociągnął nosem.
- Cholera… - Dorian zatrzymał wierzchowca i przeniósł wzrok na Ariena, zaciskając nerwowo usta. Podłużna zmarszczka, która, jak zdążył już zaobserwować de Vauban, zwykle towarzyszyła mu w chwilach zdenerwowania, nieomal przecięła jego czoło na pół.
Bez przesady. U Reevy to było o wiele bardziej widoczne.
- Nawet nie mam serca prosić go, by był cicho. - Tevinterczyk westchnął bezradnie, po dłuższej chwili przenosząc wzrok na Orlezjańczyka. - Jak się czujesz?
- Jak nowonarodzony. I totalnie wyprany z lyrium. - Reynard odpowiedział bladym uśmiechem. - Muszę przyjąć kolejną dawkę.
Dorian przytaknął.
- Nie znam się na obyczajach Templariuszy, ale jeśli to jest coś niesamowicie intymnego, wymagającego większej prywatności…
- Tylko, jeśli zamierzasz mdleć, bo, nie ma co ukrywać, taka reakcja trochę dekoncentruje. - W gruncie rzeczy czuł wdzięczność, że Dorian zadał to pytanie, właściwie wyprzedzając jego własne. Przyjmował lyrium wystarczająco wiele razy, by móc zrobić to w każdych warunkach, także na grzbiecie galopującego Wrzeciona; nie oczekiwał jednak równie dużej wyrozumiałości od otoczenia, zwłaszcza w chwili, gdy przebywali w nim magowie.
Reeva nigdy tego nie zaakceptowała.
Kurwa. Dziwisz się jej?
- Nie. - Mag zaprzeczył ruchem głowy - i nic nie wskazywało na to, by była to reakcja nieszczera. Zabawne. Choć podróżowali razem od dobrych paru dni, podczas których zdążył opowiedzieć wystarczająco dużo ponurych historii ze swojego życia - Reynard nie mógł oprzeć się wrażeniu, że lyrium raczej fascynuje, aniżeli przeraża jego rozmówcę. Przyciąga, jak ćmę do ognia. - Skoro tak, to pozwolę sobie porobić za wścibskiego obserwatora. Czuj się zaszczycony.
Nie widział tego wszystkiego. Kirkwall, Orlais… To, że zobaczył płomyk na dłoni nie znaczy, że naprawdę zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.
De Vauban obrócił się nieco, sięgając do sakwy, specjalnie umiejscowionej tak, by miał do niej dostęp nawet siedząc w siodle. Niewielkie, drewniane pudełko znajomo zaciążyło mu w dłoni; jego zawartość pozostawała unieruchomiona w zaczepach, chroniona przed wszystkimi wstrząsami.
Była zbyt cenna, by pozwolić sobie na jej utratę. I nie chodziło tu tylko o lyrium, jakkolwiek pozyskiwanie go pochłaniało znaczną część dochodów Orlezjańczyka (a czasem wręcz dochód stanowiło, gdy kazał płacić sobie w tym surowcu za szczególnie niebezpieczne zlecenia). Chodziło o samą strzykawkę, przez którą je aplikował.
Pokrytą zaklęciem gwarantującym absolutną sterylność. Dalej działało.
Przynajmniej wiesz, że ona żyje. Gdzieś tam.
Cholera. Czy to dlatego czuł się tak dziwnie za każdym razem, gdy tylko brał pudełko do ręki?
Dorian nie przeszkadzał mu, badawczym wzrokiem obserwując każdy gest Templariusza, począwszy od podwinięcia rękawa, skończywszy na wbiciu igły w ciało. Z jakiś głupich, irracjonalnych w sumie przyczyn starał się to robić w jednym miejscu na przedramieniu, zupełnie, jakby dla jego prezencji miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
I tak wyglądasz, jakbyś przeszedł przez szatkownicę. I jakby w międzyczasie spadła ci na plecy.
Uderzenie lyrium przerwało tę myśl, niczym cios miecza - i wszystkie inne, jakie tylko zdążyły zaświtać w umyśle Orlezjańczyka. Czuł, jak ciepło, promieniujące od miejsca ukłucia, rozprzestrzenia się po jego ciele, zupełnie, jakby zanurzył je w ciepłej wodzie. Kojącej. Oddzielającej od zmartwień.
Wystarczyłoby odrobinę więcej, by…
- Jakie to uczucie? - Cichy głos Doriana wyrwał go z rozmyślań. - Przyjęcie lyrium?
Nie odpowiedział. Zareagował dopiero, gdy ostrożnie wyjął igłę z przedramienia i schował urządzenie z powrotem do pudełka.
Nie chodziło o ostrożność. Raczej o…
Zebranie myśli do kupy? Otrząśnięcie się po pierwszym uderzeniu?
I znalezienie odpowiedzi, która go nie odstraszy.
- Jakbyś stał w promieniach słońca - odpowiedział w końcu de Vauban. - Jakbyś…
- Wuuujek! - Żałosne chlipnięcie Ariena przerwało mu w pół słowa. - Głowa mnie boli!
Dorian westchnął cicho.
- No i co ja ci na to…
- Zaczekaj. - Tym razem to Reynard przerwał wypowiedź swojemu rozmówcy, tknięty tyleż nagłą, co w gruncie rzeczy absurdalną myślą. - Mogę spróbować odizolować go od tej mocy. Przynajmniej częściowo.
Natychmiast zdał sobie sprawę, jak kretyńska jest ta propozycja. Moc, która ich otaczała, była przytłaczająco potężna, równie, a może nawet bardziej wynaturzona, jak ta, która rozsadziła Kirkwall w drobny mak. Wykorzystując całą energię lyrium, które właśnie przyjął, nie byłby w stanie powstrzymać jej dłużej, niż parę minut - o ile w ogóle.
Może właśnie o to ci chodzi, co? O samowypalenie się w słusznej sprawie?
Tevinterczyk pokręcił głową.
- To niezwykle szlachetna propozycja - stwierdził w końcu. - Ale jestem głęboko przekonany, że gdzieś głęboko w twojej duszy istnieje jakaś namiastka zdrowego rozsądku. Właśnie mówi ci, że to nie ma większego sensu. Prawda?
- Nie mówię o całkowitym zatrzymaniu tego… czegoś - zaprotestował Reynard. - Tylko o częściowym. Zawsze lepsze to, niż…
- Wuuujeek!
Dorian westchnął cicho.
- Mówię to z bólem, ale… zachowaj swoje bohaterskie siły na później. Możemy ich potrzebować.

Ile czasu spędzili, przedzierając się przez tę mgłę?
Mgła. Żadne inne słowo nie pasowało do określenia obszaru, w który weszli… jakieś kilka godzin temu. Ten brak rozeznania dodatkowo utwierdzał Reynarda w przekonaniu, że coś jest nie tak; o ile przez lata nauczył się intuicyjnie określać nie tylko kierunek, ale też czas swojej wędrówki, o tyle teraz…
Teraz miał poczucie, że ktoś zdzielił go obuchem w głowę. Kilka razy.
Zmarszczył brwi, próbując dostrzec coś w promieniu większym, aniżeli kilkanaście metrów. Zgromadzona tutaj moc była niemalże namacalna; wirowała wokół nich niczym ciężki opar o dziwnym, jaskrawozielonym odcieniu, przysłaniając większość świata, a temu, co zdołał dostrzec - nadając dziwny, surrealistyczny kształt. Nawet cholerne kamienie, pozostałości czegoś, co kiedyś mogło być murem, zdawały się świecić niczym zaświatło.
Żadnych drogowskazów. Żadnych wskazówek, poza jedną, której ufali od samego początku.
Z każdym przebytym metrem moc przybierała na sile. Gdziekolwiek nie przebywali - musieli zbliżać się do jej źródła.
To samobójstwo.
A jednak, zgodnie ze wskazówkami Inkwizytora, to właśnie to miejsce było celem ich wędrówki.
Wskazówkami, których, rzecz jasna, udzielał tylko swojemu synowi, bo najlepszy przyjaciel spadł na cenzurowane…
Zerknął kątem oka na Tevinterczyka. Czy to ponuro zmarszczone czoło oznaczało, że myśli o tym samym, co Templariusz?
W coś ty wlazł, de Vauban? W coś ty wlazł?

- Ktoś idzie.
Początkowo myślał, że zamazany, jednak niewątpliwie humanoidalny kształt jest niczym więcej, aniżeli jego halucynacją. Szybko zweryfikował tę teorię; postać, której szczegółów nie był w stanie jeszcze dostrzec, powoli zmniejszała dzielący ich dystans, spokojnym, miarowym krokiem, pomagając sobie laską, która równie dobrze mogła być kosturem.
Mag? Tutaj?
A kto inny wytrzymałby w takich warunkach?
Demon. Mutant. Opcji jest całkiem sporo, de Vauban.
Dorian zatrzymał wierzchowca; koń przystanął natychmiast, rżąc cicho, nerwowo wykonując kilka kroków we wszystkich kierunkach, by w końcu się zatrzymać. Wrzecion nie czekał na komendę.
Mężczyzna zaklął cicho.
- Ciężko tu wyczuć cokolwiek - mruknął ledwo słyszalnie, jakby w obawie, że nieznajomy - a może nieznajoma? - dysponuje nad wyraz dobrym słuchem. - Wyczuwam anomalię, jakieś dziwne zawirowania magii, ale… ale tutaj to nie dowodzi praktycznie niczego.
Pokręcił głową.
- Gdy podejdzie bliżej…
- Może być za późno - wtrącił Reynard. Doskonale wiedział, że szept dodatkowo utrudnia zrozumienie wypowiedzianych przez niego słów - jak zawsze zbyt szybko i z intensywnym, orlezjańskim akcentem, kaleczącym każde zdanie przetworzone na wspólną mowę. To, że rozmówca pochylił się nieznacznie w jego kierunku, tylko potwierdziło te podejrzenia.
Odetchnął cicho.
- Stań z tyłu - dodał, nieco wolniej, niż wcześniej, starannie podkreślając każde słowo. - I bądź gotów.

Bez względu na to, kto zdecydował się tu żyć - ciężko oczekiwać, by miał po kolei w głowie. Prawda?
Ty też nie masz. Jesteś idiotą. Po co tu w ogóle przyszedłeś?
A czemu nie?
Bo Reeva by cię zabiła!

Ona żyje. Gdzieś tam. Z... kimś tam.


Na Stwórcę. Znał tego maga.
- Anders…?
Nie było mowy o pomyłce. Aż za dobrze pamiętał tę jasną czuprynę, teraz skołtunioną i pokrytą kurzem, tę szatę z charakterystycznym kołnierzem z piór, tragicznie podartą, tę bladą twarz, wychudzoną jeszcze bardziej, niż...
Minęło prawie trzynaście lat, de Vauban.
To nie jest pomyłka. Nie może być.
Gdzieś z tyłu Arien pociągnął nosem.
- Znasz go? - Dorian odezwał się nieco głośniej, dalej jednak uważając, by wędrowiec nie mógł go usłyszeć, mimo absolutnej ciszy, która ich otaczała. Niewiele brakowało, by Reynard całkowicie zignorował pytanie; postać przybliżała się coraz bardziej, coraz lepiej widoczna, coraz bardziej rozpoznawalna.
Aż tak ufasz swojej pamięci?
Nie było mowy o pomyłce. Nie…
Przełknął ślinę. Odgłos temu towarzyszący wydawał się nienaturalnie głośny.
- To Anders.
- An… TEN Anders? - Dorian nie czekał na odpowiedź. Ba, nawet jej nie potrzebował. - O Stwór… o cholera.
Bo któż nie znałby imienia Andersa?
Mag - tak, to niewątpliwie był mag, tak jak jego kij był niewątpliwie kosturem - przystanął na chwilę, by, po paru sekundach wahania, ruszyć dalej. Z każdym krokiem jego sylwetka stawała się coraz lepiej widoczna.
Te oczy. Szeroko otwarte, rozgorączkowane, zupełnie, jakby…
Jakby dalej widział Kirkwall.
- Ty. - Anders przystanął, wbijając wzrok w Templariusza, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. - Dzieciak od miodu.

Ostrożne parsknięcie śmiechem przerwało tę zdecydowanie krępującą ciszę.
- Ja o czymś nie wiem? - Dorian przeniósł wzrok na Templariusza, co jakiś czas zerkając jednak ostrożnie na apostatę, wyraźnie chcąc mieć pewność, że słynny na całe Thedas mag nie zaprezentuje im znów swojej równie legendarnej furii. Jakby nie patrzeć, całkiem zasadna obawa.
- Niewykluczone, że podczas naszej długich i absolutnie szczerych rozmów nie zdążyłem jednak opowiedzieć wszystkiego - przyznał Reynard, nie odrywając spojrzenia od twarzy apostaty. Ten zresztą odwdzięczał mu się tym samym. - To… długa historia.
- To banalnie krótka i prosta historia - zaprotestował Anders. Miał dziwnie zachrypnięty głos, zupełnie, jakby nie używał go od bardzo długiego czasu.
I uśmiech. Lekki, mimowolny, półprzytomny.
- Mały bohater z Kręgu - wyszeptał tak cicho, że nawet Wrzecion poruszył nerwowo uszami, próbując go usłyszeć. - Nie chciał niczego za swoją pomoc. Za swoje narażanie życia. Poza słoikiem miodu.
Nie chwal się, że teraz każesz sobie płacić w lyrium. Nie byłby zachwycony.
Reynard odpowiedział bladym uśmiechem.
- Od… od cokolwiek wybuchowych wydarzeń w Kirkwall minęło trzynaście lat, przyjacielu. - Dlaczego mówił do niego tak łagodnym tonem, jak do dziecka, które lada chwila mogło ryknąć płaczem? Czy to dlatego, że ten płacz mógł w praktyce wysadzić ich wszystkich w powietrze? - Nie powiem, żebym przez ten czas pozostawał tak nieskazitelny, jakim mnie zapamiętałeś.
- Widzę. - Blondyn uniósł dłoń, kreśląc opuszkiem palca linię biegnącą przez prawy policzek, zatrzymując się dopiero przy kąciku ust. - Czy to oni ci to zrobili?
- Nie oni. Nie ci sami. - Czuł, że odruchowo odtwarza gest rozmówcy, sunie palcem wzdłuż pręgi, doskonale wyczuwalnej, mimo upływu lat. Nawet Reeva nie zdołała jej zaleczyć do końca. Tak jak i dziesiątek pozostałych. - Ci byli z Orlais.
Gdzieś za nim Dorian drgnął nerwowo.
- A teraz jesteś tutaj. - Apostata uśmiechnął się znowu, smutno, nostalgicznie niemalże. - Przyszedłeś pomóc kolejnemu magowi? Uwolnić go z niewoli?
Orlezjańczyk zawahał się.
- Tym razem chcę pomóc jednemu, konkretnemu magowi - oświadczył w końcu - najprawdopodobniej sprawcy tego zielonego bajzlu wokół nas. Wiesz, gdzie go szukać?
- Wiem. - Anders wydawał się szczerze zaskoczony jego pytaniem. - Oczywiście, że wiem.

- Reynard. - Dorian popędził wierzchowca, finalnie zatrzymując go tuż obok Wrzeciona. - Ja wiem, że to twój stary i, z tego, co słyszę, dobry znajomy, ale… jesteś pewny?
Templariusz przeniósł wzrok na Ariena.
- A ty, mały?
Chłopiec czuł zmęczenie - to dało się dostrzec w samym jego grymasie, samym sposobie, w jakim dalej siedział na o wiele za dużym dla niego koniu. Mimo to, słysząc pytanie, zacisnął usta i pokiwał głową z determinacją.
Nocowaliśmy tuż przy granicy tej… strefy. Gdyby Leir wiedział, że zmierzamy w złym kierunku, ostrzegłby go, prawda? Nie posłałby swojego syna na śmierć.
O ile Arien i Dorian faktycznie słyszą Leira.
Daliby się podejść demonowi?
Nadzieja jest matką głupich, de Vauban. Sam o tym dobrze wiesz.
- Tyle nam musi wystarczyć, Dorian. - Templariusz uśmiechnął się do Tevinterczyka, starając się nadać temu grymasowi wyraz jak największego spokoju i pewności siebie. - To nie jest najdziwniejsza rzecz w moim życiu. W twoim, z całą pewnością, też nie.

*

Anders nie odezwał się już ani słowem.
Przez całą drogę Reynard nie oderwał wzroku od znajomej sylwetki - obserwował te nieco przygarbione plecy, tył głowy, zasłonięty brudnymi, mocno skołtunionymi włosami. Każdy element aparycji mężczyzny wskazywał na skrajne zaniedbanie, któremu szczęśliwie nie towarzyszył jednak tak oszałamiający smród, jak można by tego oczekiwać. Przy całej tolerancji dla świata, a także doświadczenia w podróżowaniu przy mocno niesprzyjających warunkach - wrażliwy nos Orlezjańczyka z całą pewnością by tego nie wytrzymał.
To niezbyt sprzyjający moment na rozmowę o higienie.
A od kiedy ci to przeszkadza, de Vauban?
Może to ta cisza, przytłaczająca ich z każdej strony skutecznie go uciszała? A może poczucie, że zbliżają się do czegoś - kogoś - ważnego? Punktu kulminacyjnego, celu ich podróży?
I w zasadzie jak zamierzasz wyjaśnić skrajnie antytemplariuszowemu magowi swoją bytność?
Nie jestem Templariuszem.
Bierzesz lyrium. To będzie znaczyło więcej, niż wyznanie wiary lub jej braku.
- Denerwujesz się, Arien? - Dorian przerwał ciszę tak nagle, że nawet Wrzecion drgnął nieznacznie, nim wrócił do swojego miarowego, niezwykle wolnego marszu. Gdyby chciał, bez problemu wyprzedziłby ich wszystkich, łącznie z innymi wierzchowcami; Stwórca wiedział, ile cierpliwości wymagało od niego utrzymanie tego skrajnie ślimaczego tempa. - Czy cieszysz?
Templariusz zerknął na młodego Trevelyana z mimowolną ciekawością. Dzieciak panował nad swoim koniem z jakąś irracjonalną sprawnością, trzymając się w siodle stabilnie i pewnie, zupełnie, jakby był z nim scalony.
Jego mina natomiast wskazywała coś skrajnie przeciwnego.
- Cieszę. - Głos, który w założeniu miał być spokojny, w istocie wybrzmiał raczej jak pisk kurczęcia zgniecionego przez kocią łapę. Tevinterczyk musiał dojść do tego samego wniosku, bo parsknął śmiechem, częściowo stłumionym przez zasłonięcie ust ramieniem.
- Ależ oczywiście - wymamrotał, nawiązując kontakt wzrokowy z Reynardem. - Korona by ci z głowy spadła, jakbyś się przyznał do strachu. Doskonale o tym wiemy.
Mimo tego ciepłego, pogodnego głosu, mag nie był w stanie ukryć wszystkich swoich emocji. Ten błysk w oku, te rozszerzone źrenice, te uniesione brwi…
On się boi.
I ty też powinieneś, idioto.
Krok za krokiem. Aż do celu.

- Cholera to… to on?
Gdyby nie Anders, pewnie prowadzący ich w określonym kierunku, niewykluczone, że przeoczyliby cel swojej wędrówki. Mężczyzna leżał bezwładnie na ziemi, z głową otoczoną przez zeschłe habazie, które kiedyś mogły być embrium. Światło, które spowijało całą jego sylwetkę, niczym kokon, przybrało intensywną, zieloną barwę - jaskrawą, lecz jednocześnie wtapiającą go w tło. Przez tę dziwną, nienaturalną mgłę o tym samym odcieniu widoczność spadła do nie więcej, niż pięciu metrów.
Moc nie zasłaniała wszystkiego. Reynard zmarszczył brwi, widząc, że…
- On śpi? - Dorian spojrzał na prowadzącego ich apostatę, jakby zakładając, iż ten poczuje jego wzrok na plecach. - Czy…
- Trwa - odpowiedział spokojnie Anders. Z tej odległości mógłby szturchnąć Inkwizytora końcem swojego kostura. - Moc zatrzymała wszystkie funkcje życiowe. Tak długo, jak się nie wyczerpie…
Reynard zeskoczył z Wrzeciona, zmniejszając dystans dzielący go od uwięzionego maga. Teraz był w stanie dostrzec wszystkie szczegóły; lewą dłoń wyciągniętą gdzieś przed siebie i prawą, mocno zaciśniętą na jej nadgarstku. Twarz, częściowo przysłoniętą ramieniem oraz puklami jasnych włosów, wykrzywioną boleśnie, przerażająco. Dotychczas widział taki grymas u magów tylko raz.
Przed Wyciszeniem.
U Reevy też.
Kurwa. Nie teraz.
Po głuchym uderzeniu wnioskował, że Dorian zsiadł z wierzchowca; chwilę potem mag stanął tuż obok niego, wystarczająco blisko, by czuć ciepło płynące z jego ramienia. I widzieć każdą, najmniejszą nawet zmarszczkę.
- Nie wiem, czy… - Skóra Tevinterczyka nabrała niezdrowego, szarego koloru, zupełnie, jakby jego serce zapomniało, jak bić, a w pionie utrzymywała go wyłącznie siła woli. - Nie jestem pewny, jak powinniśmy się za to zabrać.
- Masz na myśli sam proces, czy to, jak przekonać go, żeby cię nie rozszarpał? - zapytał cicho Reynard. Reakcja na jego słowa nadeszła niemalże natychmiast; kolejna zmarszczka przecięła czoło maga, który nie odwzajemnił jednak spojrzenia Templariusza, zamiast tego wbijając je w Inkwizytora. Westchnął cicho.
- Jedno i drugie. A żeby to wszyscy… - Pokręcił głową, zapewne przerywając tym potok niechcianych myśli, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Andersa. - On jest świadomy? Można się do niego dostać na, nie wiem, jakąś audiencję?
- Jest świadomy - potwierdził spokojnie apostata. - Jest cały czas świadomy. Z tej odległości i przy takim natężeniu mocy utworzenie kanału nie będzie żadnym problemem, chociaż… nawet teraz wymaga to operowania magią. - Spojrzał na Reynarda, spokojnie, bez jakichkolwek emocji.
Wymownie.
- Spokojnie. - Reynard uniósł ręce w uspokajającym geście. - Nie zamierzam nawet próbować. Jestem doskonale świadom, że on nie ma najmniejszej ochoty widzieć mnie na oczy. Templariusze są straszni. Z definicji. Każdy to wie.
Arien zmarszczył brwi, wyraźnie próbując zrozumieć to, co właśnie usłyszał.
- Nieskromnie zakładam, że zgarnę przynajmniej część przeznaczonej dla ciebie pogardy. - Dorian westchnął cicho. Na przemian zaciskał i prostował palce lewej dłoni, prawą dalej zaciskając na kosturze; zupełnie, jakby przygotowywał się do rzucenia wyjątkowo skomplikowanego zaklęcia. Twarz miał jeszcze bledszą, niż wcześniej.
- Nie poddam się bez walki. - Reynard miał nadzieję, że uśmiech, wykrzywiający jego i tak zeszpeconą bliznami twarz w najdziwniejszych momentach i tym razem okaże się dokładnie taki, jaki był zawsze - lekki, pogodny, pasujący do sytuacji, jak pięść do nosa. Uspokajający.
Sądząc po niepewnym grymasie maga, osiągnął przynajmniej częściowy sukces.
- Brzmi interesująco. - Uklęknął tuż przy Inkwizytorze, odkładając kostur na ziemię, na tyle blisko jednak, by dalej móc po niego sięgnąć w chwili krótszej, niż mrugnięcie okiem. Dopiero wtedy spojrzał na Ariena. - Chodź tu, mały królewiczu. Pora sprowadzić tu tego, przez kogo jesteś tak cholernie nieznośny.

Żarty żartami, ale… w coś ty wlazł, de Vauban?
W coś ty znowu, na litość…
...twojego…
...Stwórcy, wlazł?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz