W dół, w dół, w dół.
Prosto w otchłań szaleństwa.
Nie poddam się.
Nawet, jeśli czasem myślał, że to nieuniknione. Nawet, gdy nie czuł nic,
poza wewnętrzną pustką i jak najbardziej fizycznym bólem - jedynymi
wspomnieniami po kolejnym ataku Kotwicy. Choć za każdym razem walczył jak mógł,
by nie stracić kontaktu z rzeczywistością - efekty były coraz bardziej znikome.
To go przygniatało. Wypalało od środka.
I w dodatku pojawiało się już niemal co noc. Gdyby nie iluzja, którą
konsekwentnie nakładał na siebie każdego dnia, żołnierze mogliby pomyśleć, że
przewodzi im ożywieniec.
W tej przeklętej Kotwicy było więcej życia, niż w nim samym.
A jednak chciał walczyć.
Miał niewiele czasu. Nie wynikało to wyłącznie z samego zachowania Kotwicy,
ale też obowiązków Inkwizytora, nieuchronnie koncentrujących na nim spojrzenia
wszystkich wokół. Zdecydowanie nie życzył sobie, by ktoś towarzyszył mu podczas
pracy. Jedyna osoba, która mogła go w tym wesprzeć, była…
Poradzę sobie bez niego.
Na Stwórcę, a jakież miał wyjście?
Gdy był jeszcze dzieckiem, zapewne tylko wrodzone opanowanie uratowało go
przed wystrzeleniem siebie - i całego domu - w powietrze. Żaden obdarzony
talentem młokos nie był w stanie całkowicie zapanować nad własną mocą; Leir po
prostu unikał jej niespodziewanych eksplozji, z większą niż mniejszą
skutecznością. Dzięki temu rodzina stosunkowo długo mogła ukrywać go przed
Zakonem, nie narażając potomka na życie w Kręgu - a siebie na ostateczne
pohańbienie.
Zapewne przeklinali dzień, w którym przyszedł na świat - nie tylko jako
szósty, a więc całkowicie zbędny potomek niezbyt zamożnej gałęzi rodu
Trevelyanów, ale też magiczne wynaturzenie, które miało spędzić resztę swojego
życia w Kręgu. Prawdziwy dar od Stwórcy.
Cóż. Mylili się w wielu kwestiach, prawda?
Niemniej jednak magia zawsze mu towarzyszyła - i spełniała jego żądania tak
długo, jak okazywał jej należny szacunek. Nigdy nie podchodził do Mocy jak do
czegoś, co należało zaatakować i spętać samą siłą woli.
Cierpliwość. To ona pozwalała osiągnąć najlepsze efekty. Misterne sieci,
tworzone splot po splocie, gdzie absolutnie żadna nić nie była dziełem
przypadku. Magia bitewna, z samej swojej natury szybka i o wiele bardziej
pospolita, nie umywała się do ducha, którego każdy z magów miał na
wyciągnięcie ręki. Być może dlatego nigdy nie szło mu z nią najlepiej.
Solas zawsze gorąco popierał tę filozofię. Ciekawe, gdzie teraz przebywa?
W dół. W dół.
Splot po splocie, tkał skrzydła, które pozwolą mu uciec.
***
- Inkwizytorze!
- Goniec dopadł do nich w paru susach; przez dłuższą chwilę dyszał ciężko, próbując
uspokoić oddech. Teraz, gdy oddziały przemieszczały się stosunkowo wąskim
traktem, skorzystanie z wierzchowca zanadto by go spowolniło. A nie ulegało
wątpliwości, że sprawa była pilna; nic innego nie zmobilizowałoby mężczyzny do
tak szaleńczego biegu.
Co tym razem…?
Kolejne zbłąkane długouchy? Qunari? Arcydemon?
- Inkwizytorze,
kapitan Maralet melduje, że patrol czołowy został zaatakowany przez wilkołaki!
Nie zgadł. Co za szkoda.
- Jak
wygląda sytuacja?
- Wróg
jest nieliczny, Inkwizytorze. Dziesięć jednostek, nie więcej. Ale może być ich
więcej.
Mogą kryć się po lasach. I naskoczyć na wojsko z każdej strony.
Chciał westchnąć. Czuł jednak, że na oczach wszystkich nie mógł sobie na to
pozwolić.
- Chcę
to zobaczyć na własne oczy.
Towarzyszący mu żołnierz zareagował natychmiast.
- Przejście!
Zabawne, jak bycie przywódcą Inkwizycji zmuszało go do łamania reguł
strategii - i zdrowego rozsądku. Przywódcę chroni się za wszelką cenę, to
stara, sprawdzona zasada. Opowieści o książętach, którzy w pierwszej linii
szarżowali na swego przeciwnika, były legendą, ewentualnie dowodem
nieskończonej głupoty młodych szlachciców. Pierwsza linia to mięso armatnie.
Element skazany na śmierć, ergo - ten, którego utrata okaże się najmniej
bolesna dla armii.
A jednak Leir zaskakująco często stawał w pierwszym szeregu, ba,
niejednokrotnie stanowiąc jednocześnie pierwszą i ostatnią linię obrony.
Kotwica nie tylko zagrażała jego życiu sama w sobie, ale też zmuszała maga do
wystawiania się na niebezpieczeństwo o wiele częściej, niż miałby na to ochotę.
W sumie, co za różnica, skoro i tak wszyscy na okrągło chcą cię zabić?
Słuszna uwaga. Nie miał tylko pewności, czy sam na nią wpadł.
Żołnierze rozeszli się, tworząc korytarz, wystarczająco szeroki, by
Inkwizytor mógł przejechać nim, nie schodząc z wierzchowca. Przemieszczenie
zostało przeprowadzone nad wyraz sprawnie, mimo wąskiego pola manewru. Przy
całej niechęci do Cullena, Leir nie był w stanie zaprzeczyć oczywistym faktom -
Komendant dobrze wyszkolił swoich żołnierzy.
Popędził wierzchowca. Swoją drogą, ciekawe, czy Nepharien miał świadomość,
że Inkwizytor jeździ na dalijskim jeleniu?
Straty były ogromne. Na szczęście nie tylko po ich stronie.
Leir zwolnił nieco, lustrując wzrokiem pobojowisko. Trupy wilkołaków,
zmasakrowane, w znacznej ilości pozbawione głów, niemalże zasłoniły trakt w
upiornej parodii dywanu. Pomiędzy nimi leżeli żołnierze; część z nich żyła
jeszcze, próbując zachować resztki godności w obecności swojego dowódcy. Tylko
ten, któremu napastnik odgryzł rękę, niczym się nie przejmował, przeciwnie -
krzyczał wniebogłosy, na zmianę wzywając Stwórcę, to obrzucając go siarczystymi
przekleństwami. Leir zawahał się przez chwilę.
Wyciągnął rękę w kierunku rannego mężczyzny; zbędny w gruncie rzeczy gest,
nastawiony raczej na podkreślenie znaczenia swojej czynności, niż rzeczywistą
pomoc. Nie zakładał nawet, że zdoła zrobić więcej, niż uzdrowiciel; chciał
jedynie zmniejszyć ból mężczyzny i częściowo zatamować krwawienie, zapewniając
żołnierzowi kilka cennych minut życia - a jego towarzyszom materiał na kolejne
opowieści.
Szybki i prosty sposób na podniesienie morale. Nie tylko żołnierzom, ale
też… samemu sobie.
Tak jakby to mogło
zrobić z ciebie dobrego człowieka.
Żołnierz przestał krzyczeć. Leir nie spojrzał na niego więcej.
Każdemu krokowi wierzchowca Inkwizytora towarzyszyło nieprzyjemne
plaśnięcie. Jeleń sprawnie przechodził nad kolejnymi trupami, stopniowo
zbliżając się do karawany - czy też raczej tego, co z niej zostało. Napastnicy
nie poprzestali na zmasakrowaniu koni zaprzęgowych; zaatakowali powóz z
niezwykłą furią, praktycznie roznosząc go w drzazgi. Tu i tam Leir dostrzegał
resztki czegoś, co najpewniej kiedyś było proporcem Inkwizycji.
Nie przeżyli tego.
A jednak szybko zrozumiał swoją pomyłkę. Mężczyzna, który stał przy
resztkach koła powozu, wyróżniał się zarówno strojem, jak i paniką wypisaną na
twarzy. Na widok Leira zbladł jeszcze bardziej.
- Wasza
Czcigodność… - Uklęknął, nieudolnie maskując grymas bólu. Nawet z wierzchowca
Leir był w stanie dostrzec targające nim dreszcze, nie wnikał, bólu czy
strachu.
- Czy
ocalał ktoś oprócz ciebie, przyjacielu?
Mężczyzna pokręcił głową.
- Nie,
ja… Ja… nie mam nic...
Był w szoku. W sumie, nic dziwnego.
- Posprzątać
to! - krzyknął Leir, unosząc dłoń do góry. - A mężczyznę opatrzyć i nakarmić!
Tylko tyle mógł zrobić.
*
Powrót do Twierdzy zawsze napawał go niepokojem. Pomijając oczywiste
zmęczenie oraz tęsknotę za miejscem, które z pewną dozą ostrożności zwykł
nazywać domem - tylko Stwórca wiedział, jaki widok zastanie tym razem. A jeśli
ktoś zaatakował Twierdzę i spalił ją do gołej ziemi? A jeśli wybuchła epidemia?
Jeśli doszło do buntu? Jeśli, jeśli, jeśli...
Tysiące czarnych scenariuszy. Na szczęście nigdy się nie sprawdziły.
Twierdza zawsze witała go z radością. Z krzykiem i trąbami, triumfalnie
obwieszczającymi jego przybycie, z uśmiechem tysięcy mieszkańców, wiwatujących
na jego cześć.
Z Josephine stojącą u szczytu schodów, a finalnie i tak zawsze wybiegającą
mu naprzeciw. Po tak długiej rozłące protokół nie odgrywał większego znaczenia;
poparcie społeczności również działało na ich korzyść.
Tak było zawsze.
Teraz nie wybiegła. Zeszła powolnym, dziwnie ostrożnym krokiem, zatrzymując
się na niewielkiej płycie, przecinającej schody w połowie ich długości. Oboje
często przemawiali stąd do mieszkańców Twierdzy; choć płyta nie była położona
nadmiernie wysoko, umożliwiała dostrzeżenie ich wszystkim zebranym na
dziedzińcu gapiom.
Czy to przypadek zadecydował, że stanęła właśnie tam? Dalej chciała
zachować dystans, trzymać go na odległość?
Leir szybko przemierzał kolejne stopnie, zmniejszając dystans dzielący go
od ukochanej. Teraz, z bliska, był w stanie dostrzec jej nerwowy uśmiech -
absolutnie nie pasujący do Josephine.
To było dziwne. Ale nie najdziwniejsze.
Wygląda… inaczej?
Zamrugał kilkakrotnie. Nie.
A może jednak?
Po prostu założyła szerszą suknię.
Wszyscy na nich patrzyli. Wszyscy czekali.
Zaledwie drgnął, chcąc odwrócić się w kierunku poddanych i jakkolwiek
przerwać tę niezręczną ciszę - Josephine podeszła do niego szybkim krokiem.
Pocałowała go przelotnie, samym tym gestem wzbudzając radość części widowni, po
czym chwyciła jego dłoń, kładąc ją na swoim brzuchu. I nie pozwoliła, by
przesunął ją chociażby o centymetr, by oderwał od niej wzrok.
Ten uśmiech. Ten nerwowy uśmiech.
O Stwórco…
Był świadkiem wybuchu na Konklawe. Stanął twarzą w twarz z Koryfeuszem.
Stoczył niezliczoną liczbę bitew.
I absolutnie nie wiedział, jak zareagować.
- Leir?
To nie żart. To naprawdę nie był żart.
Ale...
Nie potrafił skończyć. Nie potrafił… myśleć.
- Hej.
- Głos Jose dotarł do niego jakby z oddali; zauważył, że kobieta pomachała mu
dłonią
przed oczyma. Dlaczego? - Słyszysz mnie?
Czuł, że nawet to pytanie go przerosło.
Świat oszalał. Zwariował. Staranował go jak oszalały bryłkowiec bojowy.
- Panie
i panowie! - Varrik pojawił się znikąd; zerknął w kierunku przywódców,
uśmiechając
się półgębkiem, po czym stanął przed tłumem, unosząc obie ręce do góry. Z
tej pozycji nawet krasnolud pozostawał doskonale widoczny dla wszystkich
zgromadzonych. - Oficjalnie potwierdzam, że Herold Andrasty zostanie ojcem!
*
Josephine powiedziałaby, że to déjà vu.
Tak jak w chwili odkrycia, że nie jest już członkiem Kręgu, lecz całkowicie
wolnym człowiekiem, jak w chwili, gdy wrócił do Twierdzy po pokonaniu
Koryfeusza - tak i teraz nie potrafił zapanować nad własnymi emocjami. Często
myślał o wielu rzeczach naraz; obecnie jednak te myśli lawirowały bez ładu i
składu, tańczyły, niczym pary na orlezjańskim parkiecie.
Tak samo radosne. Tak samo szczęśliwe.
Ojciec.
Rzadko używał tego słowa. Nigdy nie określano tak Stwórcy; swojego rodzica
nie widział zaś od blisko siedemnastu lat. Standardem było, że po oddaniu
dziecka do Kręgu krewni zapominają o jego istnieniu. Jeszcze niedawno nikomu
nie przyszłoby do głowy z tym polemizować.
Teraz nie będą musieli się rozstawać. Będą mogli stworzyć…
Naprawdę? Z Kotwicą na twojej dłoni i tysiącem wrogów u bram?
Głos przyszedł nagle, doskonale słyszalny, co najmniej, jakby Leir nagle
znalazł się w Pustce. Zaatakował go z całą siłą, próbując wejść dalej, zająć
cały umysł maga, odtworzyć to, czego dotychczas dokonywał tylko w koszmarach i
podczas ataków Kotwicy. Teraz znamię jedynie skrzyło się nerwowo.
Tym razem stawienie oporu było banalnie proste. Jak zrzucenie niechcianego
koca. Bez pokazów oratorstwa, bez angażowania w to własnej energii. Euforia
dostarczała mu więcej siły, niż Kotwica.
Spieprzaj.
Głos nie odezwał się więcej.
*
Odnosił wrażenie, że Josephine miała z niego przedni ubaw. Obiektywnie
rzecz biorąc - nie było się czemu dziwić.
Subiektywnie… to było silniejsze od niego.
Przychodził i wracał. Zwykle argumentował to pozostawieniem dokumentów na
blacie, koniecznością zadania dodatkowego pytania, albo po prostu posiadaniem
paru minut wolnego czasu. Stwórca świadkiem, że celowo kreował takie sytuacje;
bardziej przerażał go jednak fakt, że kilkakrotnie naprawdę zapomniał tych
papierów.
Ba. Raz nie wiedział nawet, po co właściwie przyszedł.
Jedna myśl. Prosta informacja, która owładnęła wszystkimi jego myślami,
skutecznie wypierając z nich Elissę, dwóch świrów z Kotwicą - a nawet strach.
Syn czy córka?
Czas pokaże. A skoro tak, to musiał dożyć tej chwili, prawda? Musiał
przeżyć. I walczyć.
Musiał tkać zaklęcie, które powstrzyma Kotwicę.
I tkał. Tkał z Pieśnią na ustach.
*
Pod drzwiami do gabinetu Josephine ktoś stał.
- Rainier?
- Leir zmarszczył brwi. Jakkolwiek sam fakt przebywania mężczyzny w tym miejscu
mógł rodzić pytania, tak bukiet kwiatów, który trzymał w ręce, raczej nie
pozostawiał wątpliwości co do intencji. Swoją drogą, to zielsko wyglądało
dziwnie znajomo…
Na litość Stwórcy…
Dokładnie te same kwiaty widział na biurku Josephine. Andrasto, dlaczego
nie pomyślał o Blackwallu?
Może dlatego, że odprawiła go już cholerne parę lat temu?
Wtedy też przynosił jej kwiaty. Czy te same - tego Leir nie umiał ocenić.
Zresztą, jakież to miało znaczenie?
Euforia, jaką odczuwał nieprzerwanie od ostatnich dni sprawiła, że
zachowanie powagi wymagało od niego o wiele więcej wysiłku, niż zwykle. Jakaś
jego część miała wręcz ochotę roześmiać się wojownikowi prosto w twarz.
- Mogę
ci w czymś pomóc, Rainier?
Rezygnacja. Widział to w jego oczach.
- Chciałem
jedynie pogratulować Josephine. I wręczyć jej kwiaty...
Całkiem zgrabne wyjaśnienie. Mógł je przyjąć z uśmiechem na twarzy,
pozwolić mu zaistnieć.
Pokusa była zbyt duża.
- Gratulowałeś
jej już tydzień temu - zauważył Trevelyan, mimowolnie unosząc kącik ust w
ledwo skrywanym uśmiechu. - I o wiele wcześniej również. Gratulujesz jej
ciąży, czy szczęśliwego i satysfakcjonującego związku?
Na łaskę Andrasty. Naprawdę zachowywał się jak gówniarz.
Ciekawe, czy jego przyszłe dziecko będzie dojrzalsze?
Blackwall prychnął.
- Wszystkiego.
Szczęścia. - Najwidoczniej doszedł do wniosku, że należy załatwić sprawę do
końca. Podniósł rękę, chcąc zapukać do drzwi.
- Spokojnie.
- Leir zareagował natychmiast, podchodząc do drzwi i kładąc na nich dłoń, jakby
chcąc w ten sposób powstrzymać wojownika przed wejściem do gabinetu.
Teoretycznie było to w gruncie rzeczy wykonalne. Wystarczyłoby najprostsze
zaklęcie. - Dostarczę je.
Czy Josephine była w gabinecie? A zresztą, bez znaczenia - przecież i tak
nie robił tego z dobroci serca. Obaj dobrze o tym wiedzieli.
“Trzymaj się z daleka”. Jasny komunikat, obrany w wyjątkowo uprzejmą
otoczkę. Rainier nie miał odwagi zdzierać tej iluzji.
Westchnął, wręczając mu bukiet.
- Będę
zobowiązany. Cóż… - Przez chwilę wahał się, czy czegoś nie dodać, w końcu
jednak
westchnął znowu. - Obowiązki wzywają.
Trevelyan pożegnał go jedynie skinieniem głowy.
Wszedł do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
Była tam. Pochylona nad jakimś arkuszem, zapewne jednym z tysiąca listów,
jakie do niej spływały. Jeden z jego brzegów został przygnieciony książką,
umożliwiając swobodną lekturę, bez nieustannego przytrzymywania papieru.
Josephine wpadła na to już jakiś czas temu; dzięki temu mogła trzymać
dłoń na brzuchu, co robiła niemalże bez przerwy.
“Przyznaję… nie byłam pewna, jak zareagujesz.”
Na Stwórcę, za każdym razem reagował tak samo. Poczuciem, że ktoś wali go
obuchem w głowę; że miękną mu kolana, a na twarzy, niczym ostatniemu idiocie,
wyrasta całkowicie niekontrolowany uśmiech. Wystarczyło, by ją zobaczył, żeby…
Josephine uśmiechnęła się. Była zmęczona, bez wątpienia, choć słowo to nie
do końca oddawało emocje wypisane na jej twarzy. Zupełnie, jakby była
szczęśliwa, a jednocześnie dała się komuś kilkakrotnie kopnąć. Zresztą,
najpewniej tak było.
- Jest
dzisiaj wyjątkowo niespokojny - przyznała, nie wyjaśniając niczego więcej. Nie
musiała.
- Co tam masz?
- Nie poznajesz? - Uniósł brwi. - Blackwall tu był. Czy też Rainier, jak
zwał, tak zwał. Chciał ci to dać.
Pokręciła głową.
- Podziwiam
jego cierpliwość.
- Szczerze
mówiąc, bardziej podziwiam twoją. Czemu po prostu mu nie odmówisz?
Zawahała się.
- Prezenty
się przyjmuje. Protokół tak nakazuje...
Cała ona.
Nie martwi cię, czemu przyjmuje kwiaty od obcego mężczyzny?
Nie. Po prawdzie, ostatnimi czasy nawet obecność wojsk królowej na terenach
zajętych przez Inkwizycję nie budziła w nim należnego niepokoju.
Co nie zmienia tego, że problem należy rozwiązać, prawda?
- Leir,
co ty robisz?
Nie musiał wyjaśniać. Po prostu podszedł do okna i otworzył je; górskie
powietrze uderzyło w niego niczym fala, niezbyt silna, lecz wyczuwalna. Dzień
był wyjątkowo wietrzny.
Zaraz się przeziębią, idioto!
Wystarczyła chwila, by bukiet wyleciał przez okno, wystrzelony zaklęciem,
niczym pocisk z trebusza. Leir wyjrzał na zewnątrz, upewniając się, że wiązanka
trafiła do celu; w końcu uśmiechnął się i równie zdecydowanym ruchem zatrzasnął
zasuwę.
Zabawne. Minęło zaledwie kilkanaście sekund, lecz cisza była… ogłuszająca.
Josephine zmarszczyła brwi.
- Coś
ty zrobił?
Odpowiedział uśmiechem.
- Trafiłem.
- Trafiłeś?
W co?
Jeszcze serdeczniejszym, niż chwilę temu.
- W
stodołę Blackwalla, rzecz jasna.
*
- To,
rzecz jasna, nie jest projekt pierwszej potrzeby. Chcę poczekać, aż sytuacja
się uspokoi.
I zobaczyć, ilu żołnierzy przeżyje tę wojnę.
Pomysł ten chodził za nim już od dłuższego czasu. Wraz z poszerzaniem
wpływów Inkwizycja zyskiwała zarówno żołnierzy, jak i cywilów, których musiała
otoczyć opieką. Tak duże nagromadzenie ubogich i częstokroć niestabilnych
emocjonalnie ludzi nieuchronnie prowadziło do konfliktów - tak błahych, jak i
całkiem krwawych. Dotychczas sprawy te trafiały bezpośrednio do Leira, co było
całkiem zrozumiałe. Ostatecznie, mało kto sprzeciwiał się wyrokowi Herolda
Andrasty, prawda?
Problem polegał jednak na tym, że zdecydowanie brakowało mu czasu - a,
będąc całkowicie szczerym, niekiedy także ochoty - na rozwiązywanie wszystkich
pojedynczych konfliktów. Termin oczekiwania na wyrok wydłużał się zatem do
absurdu, to zaś skłaniało ludzi do samosądów - dowody na to miał niemalże w
każdym raporcie.
Błędne koło, węzeł, który wymagał rozwiązania.
- Myślałem
o postawieniu specjalnych budynków, ale to chyba nie ma większego sensu -
ciągnął spokojnie, całkowicie ignorując fakt, że Cullen przyglądał się
podejrzliwie nie tyle mapie czy przyniesionym przez niego szkicom, co jemu
samemu. Ba, “podejrzliwość” nie oddawała istoty sprawy; ta dziwna mieszanina
niepokoju i czegoś jeszcze, złości może?... nie schodziła z twarzy Komendanta
nawet, gdy Inkwizytor się do niego uśmiechał. A, w drodze wyjątku, czynił to
bez cienia ironii.
Mówiłem mu już, że będę ojcem?
Mówiłeś, idioto. Tego dnia zrobiłeś to przynajmniej dwa razy.
- O
wiele lepiej sprawdzą się sędziowie objazdowi. Wędrujący po określonych
okręgach w celu rozstrzygania sporów. Dotrą do o wiele większej ilości
potrzebujących. - Westchnął. - Kandydatów dobiorę sam. Tobie powierzę jednak
zapewnienie im bezpieczeństwa.
- To
jest wykonalne. - Cullen spojrzał w końcu na jego rozpiski; przesunął opuszkami
palców
po mapie, jakby próbując nanieść na nią poczynione przez Inkwizytora
kalkulacje. - Zakładając, że rozpoczniemy, gdy sytuacja z Elissą zostanie
opanowana…
- Nie
szybciej. Nasi żołnierze są teraz potrzebni gdzie indziej. - Leir pokiwał
głową, jednym
ruchem zgarniając notatki ze stołu, aby następnie złożyć je w zgrabny
stosik. - Chciałem jedynie przedyskutować ten pomysł. Jose go zaakceptowała,
oczywiście z zastrzeżeniem, że określimy jasne zasady, jakim mieliby ci
sędziowie podlegać.
Tak, rozmawiał z nią. O tym i… tysiącu innych kwestii. Tak jakby ich
kłótnie przed jego wyjazdem do Orlais były tylko tragicznym snem. Jakby
absolutnie nic nie uległo zmianie.
Ba. Może nawet było lepiej, niż kiedyś…
Nie widzisz tego niepokoju w jej oczach?
Widział w nich tysiące rzeczy. Ale na pewno nie był to strach.
- Inkwizytorze…
Leir. - Cullen, po chwili wahania, zdecydował się zrezygnować z formalnej
tytulatury. Samo to wystarczyło, by Trevelyan uniósł brwi. - Ostatnia
sprawa.
Skoro były Templariusz nie wyłożył problemu od razu, najwidoczniej było to
coś poważniejszego.
Nie. Leir dalej nie czuł niepokoju, choć definitywnie powinien.
- Tak?
Mimo tego jakże ponurego spojrzenia i zaciśniętych pięści.
- Chciałem
postawić sprawę jasno, Leir. Dotrzymałem słowa.
Słowa. Przyrzeczenia danego kilka lat temu, w gruncie rzeczy podstępnie
wymuszonego, choć definitywnie nie budziło to w Leirze poważniejszych wyrzutów
sumienia.
“Obiecaj, że nie zbliżysz się do Josephine.”
Liczył się tylko fakt, że Komendant zawsze dotrzymywał słowa.
Śmiech sam wyrwał mu się z gardła.
- Wiem
- zapewnił Cullena mag, klepiąc go po ramieniu; nie uszło jego uwadze, że
rozmówca
zareagował na to cokolwiek nerwowo, zupełnie, jakby oczekiwał ataku. Choć
szybko zapanował nad odruchem, ta sekunda go zdradziła. I rozbawiła Trevelyana
jeszcze bardziej. - Naprawdę, wiem.
Nie wiesz masy rzeczy, Trevelyan. Ale to już nie potrwa długo.
Varrixk to zawsze umie wypalić. Hm coś nie tak z rozmiarem czcionki mam w tym rozdziale, strasznie mała.
OdpowiedzUsuń