czwartek, 14 grudnia 2017

17

Towarzyszce,
Ten twór nasiąkł Tobą jak lyrium

*****

W dół. W dół.
Most, po którym stąpasz, znowu zaczyna się kruszyć.


Kolejna bezsenna noc.
Ostatnie dwa tygodnie były jednym z najszczęśliwszych epizodów w jego życiu. Nie zmieniły tego nawet raporty na temat wojsk Elissy i hord wilkołaków atakujących przedstawicieli Inkwizycji - zarówno żołnierzy, jak i cywilów.  Sprawa była poważna, to jasne; zakomunikował już zresztą swoim doradcom, iż chce osobiście przyjrzeć się temu problemowi. Narada miała służyć wyłącznie ustaleniu trasy podróży.
Właśnie dlatego nie mógł pozwolić sobie na jej przełożenie. Nawet, jeśli jedyne, o czym marzył, to całkowite odizolowanie się od świata.
I niebyt. Przede wszystkim odpłynięcie w niebyt.
W dół. W dół.
Koszmary wróciły nagle i z całą swoją mocą. A co gorsza, tym razem nie zniknęły nawet, gdy otworzył oczy.


W dół. W dół.
Potrzebował sporo czasu, by zrozumieć, że to nie sen. Ból towarzyszący każdemu ruchowi, jakże znajomy, był absolutnie realny.
W dół. W dół.
Obudziła go Kotwica; moc, która z niej promieniowała, była dość silna, by wywołać drżenie w całej ręce. Jaskrawy blask nie dotarł jeszcze do śpiącej Josephine; Leir natychmiast zakrył ciało kocem, ponownie pogrążając pokój w ciemności.
Poczekaj. Po prostu poczekaj.
Zakładał, że ból przejdzie wraz ze snem.
Ale on nie śnił.
W dół. W dół.
Postanowił wstać szybciej; ból, który przeszył jego ciało zaraz po podniesieniu się z łóżka, niemalże powalił go na podłogę. Ile czasu spędził w tej kretyńsko zgarbionej pozycji, z ręką zawiniętą w koc niczym w kokon? Kilka minut? Pół godziny?
Nie obudź jej, idioto.
Ostatecznie zdołał zapanować nad odruchem; dalej przyciskając lewą rękę do ciała, zgarnął ubranie, w tym skórzane rękawice, dość grube, by ukryć błysk Kotwicy, po czym udał się ze swoją zdobyczą na korytarz, przystając mniej-więcej w połowie schodów. Odrzucił koc.
Zielony blask niemalże go oślepił.
Okna!
Na szczęście magia dalej była mu posłuszna; zaklęciem opuścił zasłony, modląc się, by te kilka sekund go nie zdradziło. Pokój był zbyt wysoko, by jego okna stanowiły gratkę dla obserwatorów; charakterystyczny, zielony blask mógł zostać jednak dostrzeżony nawet z dziedzińca.
W dół. W dół.
Nałożył ubranie, walcząc z zawrotami głowy, powoli, ostrożnie, nasłuchując tylko kroków nadchodzącej Josephine. Czy powinien ją obudzić?
Co ci to da, poza tym, że ją wystraszysz? Jest w ciąży, na litość Stwórcy!
Cullen i Cassandra?
A co oni mogą?
Ból. Ogień.
Nie krzycz, do cholery!
Przycisnął dłoń do brzucha i oparł się o ścianę; czuł krew ściekającą mu po brodzie z przegryzionych warg. Zacisnął powieki.
Nie obudź jej…
Musiał opuścić Twierdzę. Jak najszybciej, ale bez siania paniki. Przyspieszyć wyjazd tak bardzo, jak to możliwe.
To oznacza, że musiał wziąć udział w naradzie.

Zaklęcie przeciwbólowe. Iluzja sugerująca, że wszystko jest w porządku. I nadzieja, że kruchy most, po którym stąpał, jeszcze się nie załamie.
Dasz radę. Nie masz, kurwa mać, wyjścia.


*


- Pośpiech jest wskazany. - Cassandra skrzyżowała ręce na piersiach, wbijając wzrok w rozłożoną przed nimi mapę. Drewniane pionki możliwie wiernie odtwarzały rozmieszczenie wojsk zarówno Inkwizycji, jak i Elissy oraz elfich bojówek. Bazując na tym, ilość wrogów zdawała się… niepokojąco duża. - Ale myślę, że powinniśmy poczekać jeszcze minimum trzy dni. Choćby ze względu na zapasy…
- Wiesz, co może się tu dziać za trzy dni? - Leir zerknął na nią, starając się zachować możliwie spokojny ton głosu. Kobieta odwzajemniła spojrzenie; zresztą, na litość Stwórcy, wszyscy na niego patrzyli. Jak zawsze, a jednak… inaczej.
Oddychaj.
Westchnął głęboko.
- Braki w zapasach nie są na tyle duże, by uzasadniać opóźnienie wyjazdu. A im
szybciej rozwiążemy sprawę z królową Elissą, tym lepiej. - Kolejne westchnienie. Oddychaj, idioto. I nie mów tak szybko. - Póki elfy są zajęte masakrowaniem Orlais.
- Inkwizytor ma rację - wtrącił Cullen. - Z raportów wynika, że powstania zaczęły wybuchać także w okolicach Denerim. Jeśli ta rebelia dotrze też do nas… - Pokręcił głową. - Nie zapanujemy nad tym chaosem.
- Pragnę zauważyć, że różnimy się od władców, z którymi walczą elfy - wtrąciła Josephine. Od czasu, gdy wyrobiła w sobie nawyk trzymania jednej ręki na brzuchu, zaczęła umieszczać swoją podkładkę na brzegu stołu, co osobiście odpowiadało Leirowi. Widok Ambasador swobodnie biegającej z niezabezpieczoną nawet najmniejszym zaklęciem, wąską i cokolwiek łamliwą świecą nie przestawał go niepokoić. - Nie narzuciliśmy im swojej władzy. Nie odebraliśmy wolności.
Cullen ponownie pokręcił głową.
- To bez znaczenia, Jose. Oni walczą z ludźmi, nie jakąś konkretną nacją.
Skoncentruj się, skoncentruj…
Nie słyszał odpowiedzi Josephine; świat zawirował na krótką, choć przerażającą chwilę, zamigotał jaskrawo zielonym śwatłem.
Nie krzycz.
Strużka potu spłynęła po jego czole; powstrzymanie się od zgarnięcia jej było równie ciężkie, jak zapanowanie nad bólem.
Westchnął.
Za często to robisz. Panuj nad tym!
- Sądzę, że… - Leir nie skończył.
Lewa dłoń zadrżała wyraźnie. Możliwie powolnym, naturalnym ruchem skrzyżował ręce na piersiach, po czym odwrócił się plecami do swoich towarzyszy, wbijając wzrok w niezwykle pogodne niebo. Dawno nie mieli tak słonecznego dnia.
Błysk. Energia była dość silna, by uszkodzić rękawicę; zapach przypalonej skóry doleciał do jego nozdrzy.
- Leir? - Zgadywał, że Josephine uniosła brwi; z całą pewnością słyszał troskę w jej głosie. - Dobrze się czujesz?
Nie możesz teraz wyjść. Zauważą, że coś jest nie tak.
Oddychaj. Krok.
Ból.
Krok.
Pali.
Krok po kroku, aż do okna. Przełknął ślinę, zmuszając ciało do kolejnego wysiłku, obracając się w kierunku rozmówców.
- Musimy wyruszyć natychmiast.


I wtedy nastąpił huk.


Nie zapanował nad krzykiem. Nie zapanował nad niczym.
- Leir!
Huk. Coś spadło na ziemię, rozbite na tysiące kawałków.
- Inkwizytorze!
Chwilę potem runął on sam; uderzenie kolanami o ziemię otrzeźwiło go zaledwie na chwilę. Nie widział niczego, poza intensywnie zielonym światłem, promieniującym z jego własnej ręki.
Na Stwórcę, czy jego skóra…
Zieleń, błysk, coś wystrzeliło w górę, uderzając w sufit i przebijając się przez niego, niczym przez kartkę papieru, wychodziło od niego, prosto z dłoni, z Kotwicy, z tej rany, z tej palącej się skóry.
Ryk bólu. Świdrujący, nieludzki, jego własny.
- Leir!
Ktoś nim poruszył, ktoś położył mu dłonie na ramionach. Reakcja była natychmiastowa - i całkowicie mimowolna.
Huk. Energia rozeszła się we wszystkich kierunkach, niczym eksplozja - prosto z jego ręki.
Z Kotwicy. Z tej rany, z tej palącej się skóry.


Krzyk. Wszyscy krzyczeli.


Otworzył oczy. Dywan pod jego nogami został spalony na wiór.
Już po wszystkim. Moc zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, poza wspomnieniami i poczuciem całkowitego wyczerpania. Mógł położyć się na ziemi i odpłynąć. Tu i teraz.
A jednak ktoś dalej krzyczał. Uniósł głowę.
Pierwsze, co dostrzegł, to wielkie oczy Cassandry, wpatrujące się w niego z całą mieszanką emocji. Poszukiwaczka była blada jak ściana; dłoń zaciskała na rękojeści miecza, z którym nie rozstawała się nigdy, nawet w sali narad.
Tuż za nią klęczał Cullen. Z tej pozycji Leir był w stanie dostrzec wyłącznie jego plecy, mocno zgarbione, gdy były Templariusz pochylał się nad kimś, mamrocząc siarczyste przekleństwa.
A na podłodze leżała Josephine. Ten krzyk niewątpliwie był jej.

Most runął.
W dół. W dół.

***

- Co z nią?
Cassandra drżała; Cullen był w stanie to dostrzec mimo dzielącej ich odległości. Sam nie potrafił całkowicie zapanować nad emocjami; krzyki z sali narad nadal dzwoniły mu w uszach, bolesne, nieludzkie.
Jak w Kirkwall.
- Uzdrowiciele zapanowali nad sytuacją - stwierdziła Poszukiwaczka, skrzętnie unikając jednak nawiązania kontaktu wzrokowego. - Jest bezpieczna. Dziecko też. Ale… jest w szoku.
A któż nie był?
- A Leir?
Westchnienie.
- Też.
Na Andrastę, przecież to przewidywali. Oboje zakładali, że ataki Inkwizytora mogą nie być stałą, że mogą przybierać na sile. Na to samo wskazywały też opowieści Josephine.
A jednak… dzisiaj zobaczyli to po raz pierwszy. Tę okrutną, przerażającą siłę, kto wie, czy w jej ostatecznym kształcie? To, że nikt nie ucierpiał, zawdzięczali wyłącznie łaskawości Stwórcy.
Nie należało jednak oczekiwać, że ten cud się powtórzy.
- Co o tym myślisz, Cassandro?
Poszukiwaczka zwlekała z odpowiedzią. Podeszła do stołu, powolnym, jakby niepewnym ruchem siadając na pobliskiej ławie.
- Nie zapanujemy nad tym.
Krótki, lakoniczny wręcz komentarz, nie mówiący o niczym, z czego nie zdawaliby sobie sprawę. Przerażający w swej treści.
- Mogę wrócić do lyrium - stwierdził po chwili milczenia; głos miał zachrypnięty, zupełnie, jakby on sam krzyczał. Cassandra pokręciła głową.
- To nic nie da, Cullenie. Obawiam się, że nawet, jeśli zdołamy sprowadzić tego drugiego Poszukiwacza na czas… To będzie za mało.
- Musi być sposób! - zaprotestował stanowczo. - Coś, żeby ograniczyć tę magię, zniwelować ją… - Zawahał się. - Może inna magia mogłaby…
- Tego nie wiem - przerwała mu kobieta. - Ale... myślę, że Leir wiedział, że to nastąpi. To, jak nagle zaczął nalegać na przyspieszenie wyjazdu… Znając jego, nie wierzę, że to był przypadek.
O tak. Rutherford również nie dałby temu wiary.
- Leir jest silnym magiem - ciągnęła Cassandra. - Jeżeli nie jest w stanie zablokować tej mocy, to myślę, że chce po prostu… ograniczyć straty.
- Ale przecież oznacza to, że wojska, które będą mu towarzyszyć, są skazane na śmierć!
Cassandra zacisnęła dłoń w pięść.
- Armia, albo cała Twierdza. Wybieraj.

*

Nie powinieneś wychodzić.
Ale wyszedł. I nikt nie miał odwagi go powstrzymać.


Czuł się jak we śnie, wyjątkowo pozbawionym bólu i towarzystwa dziwnego głosu. Zupełnie, jakby ciało samo wiedziało, gdzie podążać, całkowicie niezależnie od jego procesu decyzyjnego. Chyba szedł dość cicho, biorąc pod uwagę, że wartownik drgnął zauważalnie na jego widok, po czym zmieszał się wyraźnie.
- Proszę o wybaczenie, Wasza Miłość, ja… nie słyszałem, jak nadchodzisz.
Nie on jeden. Leir zbył go machnięciem ręki.
Szedł prosto do skrzydła szpitalnego. Sam fakt, że musiał się do niego udać, był przerażający. Co gorsza, wiedzieli po tym bodaj wszyscy mieszkańcy Twierdzy. Odkrycie odpowiedzi na pytanie “dlaczego?” pozostawało dla nich tylko kwestią czasu.


Nie mógł zostać tu dłużej.
Ale nie mógł zostawić też jej. Nie bez słowa. Nie w ten sposób.

*


- Śpisz? - Zadał to pytanie dość cicho, by nie obudziło pogrążonej we śnie Josephine,
wystarczająco głośno jednak, by była w stanie je usłyszeć. Przez chwilę miał szczerą nadzieję, że nie otrzyma odpowiedzi.
- Nie. - Ambasador oparta była o imponujący stos poduszek, nieomal utrzymując się w pozycji siedzącej. Wystarczyło, by przechyliła nieznacznie głowę, aby mogła spojrzeć Trevelyanowi prosto w oczy. - Jak się czujesz?
- Jak śmieć - przyznał uczciwie, powoli zmniejszając dzielący ich dystans o następne kilka kroków. Josephine zmarszczyła brwi, jakby rozważając skomentowanie tego zachowania; to sprawiło, że natychmiast się zatrzymał.
I zamilkł. Na dłuższą chwilę.
- Co z dzieckiem?
- Już wszystko w porządku. - Odruchowo pogładziła swój brzuch, szczelnie okryty kocem. - Uzdrowiciele wykonali kawał dobrej roboty.
Formalna, lakoniczna odpowiedź.
- A z tobą… też wszystko dobrze? - Równie formalne, lakoniczne pytanie. Lady Montilyet pokiwała głową.
Znów cisza. Na litość, tyle rzeczy cisnęło mu się na usta…
- Josephine, chciałem tylko…
- Siadaj - przerwała mu, wymownie poklepując dłonią brzeg łóżka. - No co tak patrzysz? Siadaj - powtórzyła, widząc jego zdziwioną minę.
Czy spodziewał się, że pośle go do wszystkich diabłów? Nie był pewny, nawet, jeśli sam nie miał ochoty zrobić ze sobą nic innego. Jakby nie patrzeć, naraził ich wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo, niewiele brakowało, by…
- Nie boisz się?
Westchnęła.
- Przed atakiem twoja dłoń zawsze świeci - stwierdziła, unosząc lewą rękę, jakby na potwierdzenie swoich słów. - Sądzę, że jesteśmy bezpieczni.
“Póki co”. Te słowa zawisły nad nimi jak ostrze miecza. Leir zawahał się jeszcze przez chwilę, ostatecznie przysiadając jednak na brzegu łóżka.
- Zachowujesz się, jakbyś miał połamane przynajmniej kilka kości - skomentowała z lekkim przekąsem Josephine.
Dlaczego ta uszczypliwość przybrała akurat taką formę?
- A połamałem ci coś? - zapytał niespokojnie. Kobieta pokręciła głową.
- Nieważne. Dziecko jest bezpieczne i tylko to się liczy. - Zdążył drgnąć, nim chwyciła go za lewą dłoń i przyjrzała się jej uważnie. Nie dostrzegła tam nic niepokojącego; sam obserwował ją uparcie przez ostatnie kilka godzin, coraz poważniej rozważając jej odcięcie. Co go powstrzymywało? Strach przed kalectwem?
Co najwyżej przed reakcją Kotwicy. Do diabła z kikutem, po tym, co wydarzyło się dzisiaj…
- Co teraz? - zapytała cicho Josephine.
- Nie wiem. - Nienawidził tej odpowiedzi; teraz zaś czuł się z nią szczególnie paskudnie. Dotychczas, prędzej czy później, zawsze znajdowali właściwe rozwiązanie, prawda? Czemu teraz żadne objawienie nijak nie chciało nadejść?
- Stworzyłem zaklęcie - stwierdził w końcu. - Wydaje mi się, że będzie w stanie przesłać moc Kotwicy w Pustkę. Chodzi o to, że...
Kobieta pokręciła głową.
- Nie jestem magiem, Leir. Obawiam się, że niewiele wyniosę z technicznego opisu - przyznała szczerze. - Powiedz mi tylko jedno: czy to ci pomoże?
Znowu ta przeklęta odpowiedź.
- Nie wiem. Prawdę mówiąc… nastawiam się raczej na minimalizację strat. Nie na ich uniknięcie.
- Strat. - Uśmiechnęła się gorzko. - A czy te “straty” obejmują też ciebie?
W każdym możliwym wariancie.
- Nie wiem.
Odwróciła wzrok. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że drży, jakby walcząc z własnymi emocjami. Dała im upust, wbijając paznokcie w jego dłoń; wydawało się, że lada moment przebije skórę.
- Musisz być tak bohaterski? Musisz co chwila narażać swoje życie, zadawać się z jakimiś dziwnymi mocami, których nikt nie jest w stanie zrozumieć?
Doskonale rozumiał zarówno jej pytanie, jak i gniew.
- Naprawdę myślisz, że tego chcę? - Był też w stanie wyjaśnić, dlaczego sam podnosi głos. A jednak zaraz skarcił się za to w myślach.
- Ja nie wiem, co ty chcesz, Leir. Wiem, że ja chcę, żeby to dziecko miało ojca!
- Chcesz dokładnie tego samego co ja. - Mówił spokojnie, o wiele spokojniej niż ona. Bo i co dałoby mu podniesienie głosu?
Przegrał, przegrał na całej linii. Polemika z tym faktem nie miała najmniejszego sensu.
- Jutro wyjadę z Twierdzy zgodnie z planem - kontynuował. - Przejdę przez wszystkie oznaczone punkty. Postaram się wysłać do was raport.
- A co, jeśli zrealizujesz cały plan i nic się nie wydarzy? Z Kotwicą... - Choć była to zaledwie teoria, Josephine nie umiała ukryć nadziei w głosie.
Podtrzymywanie jej jest równie bezsensowne, co kłamanie w żywe oczy.
- Nie sądzę, bym wytrzymał tak długo, Jose.
Czy powinien ją przytulić? Zacznie płakać. Z całą pewnością zacznie płakać.
Cholera, kogo to obchodzi…
Objął ją bez słowa. Zareagowała dokładnie tak, jak przewidywał.


Nie potrzebowali pustych słów. Obietnic na wyrost, których najpewniej i tak nie byłby w stanie spełnić. Banalnych gestów.
Mogła pójść z nim. Niczym bohaterka z najwspanialszych legend, towarzyszyć swojemu ukochanemu aż do samego końca, a przynajmniej do chwili, gdy straciłby panowanie nad Kotwicą.
Nawet o tym nie myśl.
Nie zamierzał. W grę wchodził los ich dziecka - i to nie tylko tego, które lada dzień miało przyjść na świat. Ono niewątpliwie stanowiło owoc ich miłości - lecz było i drugie, nie mniej ważne.
Dzieło ich wspólnej, nieposkromionej ambicji.
- Inkwizycja jest w twoich rękach, Jose. Bez względu na wszystko…
Będziesz zawsze przy niej? Nie ośmieszaj się.
Ach. Nawet teraz…
Skończ tę farsę.
Do diabła z tobą, głosie. Leir ledwo powstrzymał się od pokręcenia głową, zupełnie, jakby ten gwałtowny gest mógł odegnać intruza; zerknął jedynie na swoją lewą dłoń, dalej zamkniętą w uścisku Josephine. Żadnego blasku. Spokój.
Ostatnia noc. Tyle jest w stanie wytrzymać.


- Wierzę w ciebie, Jose. Jak w nikogo innego.

1 komentarz: