Coś jest nie tak.
Morrigan znała wszystkie aspekty podróżniczego życia. Wśród rozlicznych
niewygód mu towarzyszących znajdowała się także niestrawność wywołana
nieświeżym, albo najzwyczajniej zanieczyszczonym jedzeniem. Tego rodzaju wpadek
nie dało uniknąć się nawet, gdy dostawy nadzorowali zaufani ludzie królowej.
A może zwłaszcza wtedy.
Cóż. Morrigan nigdy nie lubiła służących.
Zignorowała pierwsze objawy, zresztą, niezbyt nachalne, ograniczone do bólu
brzucha i poczucia ogólnego osłabienia. Dopiero, gdy do jej namiotu wszedł
blady jak sama śmierć Kieran, pytając, czy nie ma lekarstwa na zatrucie -
poczuła prawdziwy niepokój.
Wygląda na to, że choć wystrzegała się tego, jak tylko mogła - życie w
pałacu osłabiło jej czujność. A może zrobiła to przyjaźń?
Leki nie pomogły. Ani trochę.
Gdy wyszła z namiotu, słyszała wyłącznie swój ciężki oddech.
Morrigan rozejrzała się. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegała niczego
niepokojącego; jak zawsze podróżowała w towarzystwie syna oraz przydzielonej im
gwardii, nieco na uboczu, a jednak dalej w nieodległym sąsiedztwie królowej
Elissy. Choć kobiety łączyła - cokolwiek szorstka - przyjaźń, apostatka ceniła
sobie swoją prywatność. Królowa nigdy w nią nie ingerowała; miała dokładnie te
same potrzeby.
Wzajemny szacunek. Na tym bazowały już od kilkunastu lat.
Muszę się z nią skontaktować…
Właśnie tak. Wysłać jednego z tych idiotów i… i co? Poprosić ją o pomoc? Co
mogłaby jej dać, czego Morrigan nie zapewniłaby sobie sama?
Niemniej, musiała ją ostrzec. Jej siostra na to zasługiwała.
Gdzie są ci cholerni debile?
Wzrok ją oszukiwał; obraz rozmazywał się i tańczył tak, że nawet pochodnie
zmieniały kolor. Morrigan oparła się o stojącą przy wejściu beczkę; przez
ułamek sekundy była pewna, że zaraz do niej zwymiotuje. Wrażenie to zniknęło
równie nagle, jak się pojawiło.
Oddychaj, kobieto.
Wiedziała jednak, że obóz był pusty. Nabrała pewności, gdy ostrożnie
uniosła głowę znad beczki; w okolicy definitywnie nie było nikogo, absolutnie
nikogo. Nie słyszała nawet tego paskudnego chrapania żołnierza, które co noc
doprowadzało ją do szału.
Nie żyli? Czy odeszli?
Jasna cholera…
Musiała się bronić. Odruchowo sięgnęła do swojej mocy, chcąc zaczerpnąć z
niej pełną garścią. To było drugie życie każdego maga, najważniejsza i
najpotężniejsza z tarcz. Cokolwiek miało tu miejsce, była w stanie stawić temu
czoła.
Co...
Zaledwie spróbowała utworzyć barierę - jej ciałem wstrząsnął dreszcz,
konwulsja, która nieomal zwaliła ją z nóg. Chwilę potem kobieta zwymiotowała
siarczyście na trawę.
Kolejna, odruchowa, paniczna już próba utworzenia bariery - i ten sam
efekt.
I znowu. I znowu.
Stop! Nie masz już czym rzygać.
Klęczała, dysząc ciężko, czując, jak jej wymęczony żołądek dodatkowo
zaciska się z przerażenia. Nie wiedziała, co o tym myśleć. Coś takiego nigdy
nie miało miejsca.
Nigdy nie była tak… bezbronna.
- Kieran? - Z jej ust wydobył się zaledwie skrzek; sama nie umiałaby
rozpoznać w nim imienia swego syna. Był jednak wystarczająco głośny, by dotrzeć
do uszu przebywającego w namiocie młodzieńca; wystarczająco nienaturalny, by
młody mag zareagował.
Nie usłyszała nic.
- Kieran?
Dalej nic.
Rusz się, RUSZ SIĘ, kobieto!
Kolejne minuty poświęciła na próbie utrzymania się na własnych nogach. Nie
próbowała już sięgnąć po magię; w tej sytuacji musiała polegać na własnych,
drgających nienaturalnie mięśniach i zmysłach, które zwodziły ją co chwila.
Słyszała kroki. Iluzja, czy też istotnie ktoś nadchodził?
Nie mogła być tak bezbronna. Nie mogła poddać się bez walki.
*
- Elissa...
Nawet tak niewyraźna, ruda czupryna królowej pozostawała rozpoznawalna z
daleka. Szczęk stali, towarzyszący każdemu jej krokowi, działał równie swojsko.
Równie kojąco.
A jednak teraz coś było nie tak.
Za królową majaczyły jakieś kształty, zbyt niewyraźne w ciemności i
zżerającym apostatkę amoku, by być pewnym co do ich natury. Wystarczyło jednak
odrobinę sięgnąć w ich kierunku, wyczuć ich aurę…
Elissie towarzyszyła cała horda demonów.
Nie. Nie może być.
- Elisso, co to ma znaczyć?! - Czuła gniew, co nie znalazło jednak
przełożenia w tonie jej głosu. Żałosne, jak bardzo żałosny pisk z siebie
wydała. Jak dzikie zwierzę, zbyt słabe, by postawić się przeciwnikowi.
- To tylko dla mojego bezpieczeństwa, Morri - odpowiedziała łagodnie
królowa. Śpiew stali, towarzyszący wydobyciu miecza z pochwy, nie pasował do
niego, do niczego, co dotychczas łączyło apostatkę z tą kobietą.
Niemożliwe. Po prostu niemożliwe.
- Bezpieczeństwa? - Parsknęła, nawet nie starając się mówić wyraźnie. Czy
Elissa ją słyszała? Ach, jakież to miało znaczenie. Musiała pogodzić się z tym,
że…
To ostatnia refleksja w moim życiu.
- Ty ruda, kłamliwa...
Ostatnia, rozpaczliwa próba sięgnięcia do nieistniejącego już rezerwuaru
mocy. Ostatni dreszcz.
Ostatni spazm i próba zwymiotowania na ziemię.
Czy to majak, wytwór chorego umysłu, czy Elissa naprawdę wydawała się…
smutna?
Ona nigdy nie płacze po swoich wrogach.
Ale Morrigan nie była jej wrogiem!
- Nie wiem, kto ci nagadał tych głupot - wydusiła z siebie w końcu
czarodziejka. Uniosła głowę; niechże ta kurwa chociaż spojrzy jej w twarz! -
Ale popełniasz błąd, Elisso.
Westchnienie.
- To mniejsze ryzyko, niż zostawienie cię przy życiu. - Podeszła bliżej.
Teraz górowała nad apostatką niczym władczyni, niczym… sama śmierć. - Wybacz,
Morri.
Morrigan splunęła. Pal licho, że praktycznie nie miała czym.
- Zapomnij.
To było szybkie, perfekcyjnie wymierzone cięcie.
Królowa Elissa miała wprawę w odcinaniu głów swoich wrogów. Nawet tych
urojonych.
*
- Nie dbam o to, co zrobisz z trupami, demonie. Mają wyglądać tak, jakby
zamordowali ich ludzie uzbrojeni w magię i miecze.
Demon schylił się w karykaturalnym wręcz ukłonie.
- Czy coś jeszcze, moja pani?
Nikt nie ośmieli się podważyć jej słów, prawda? Niemniej jednak…
- Sztandar Inkwizycji… Dwa wystarczą - dodała po namyśle. - Wbij je na
środku obozu. Niech ludzie je widzą.
I niech się pomylą. A wtedy, zwodzeni tym błędem, podążą za nią na
wspólnego wroga.
***
Dziękuję, Leir.
Ostatnie słowa, jakie od niej usłyszał. Zawierały wszystko, co mieli sobie
do powiedzenia.
Och, wyolbrzymieniem byłoby stwierdzenie, że przez te kilka tygodni
wyjaśnili wszystkie nieporozumienia. Pewnych murów po prostu nie dało się
zburzyć; wyrwa oddzielająca magów od niemagów była równie naturalna, co blask
słońca. Wspólne szczęście - wspólna wizja przyszłości, której dawali się
uwodzić z dziecięcą naiwnością - nauczyło ich jednak ignorować ten stan.
W normalnym świecie, gdzie Leir byłby wyłącznie magiem, to
wystarczyłoby, aby żyć razem.
Ale w tym świecie już dawno zniknęła wszelka normalność.
W dół. W dół.
Zobojętniał. Głos przychodził, gdy chciał i atakował bez względu na porę
dnia i okoliczności temu towarzyszące. Czasami ograniczał się do drżenia w
lewej dłoni, zwykle jednak towarzyszył mu ból, którego Trevelyan nie zdołałby
ukryć nawet pod najlepszą iluzją. Zresztą, czy w ogóle byłby w stanie ją
utrzymać? Kotwica osłabiała go, tak żałośnie osłabiała…
Czym była? Czym był ten głos, na litość Stwórcy? Pytania, bezsensowne w
swej istocie, znikały z jego umysłu równie szybko, jak się w nim pojawiały.
Odpowiedzi na nie nie miały już żadnego znaczenia.
Nie wygrasz. Nie miałeś szans wygrać.
Gdy tylko mógł, odmawiał opuszczenia namiotu; swoje obowiązki dowódcy
załatwiał wówczas poprzez pisanie szeregu pism i wystawianie coraz to nowych
pełnomocnictw. Jakaś jego część argumentowała, że nawet to nie ma teraz żadnego
sensu; jedna z nielicznych refleksji, które dalej budziły w nim wewnętrzny
sprzeciw. Ostatecznie, Inkwizycja nie była tylko jego dziełem. Jeśli ma
przetrwać, zobowiązany był pełnić swoje obowiązki tak długo, jak będzie w
stanie.
Przyszła przywódczyni Inkwizycji zdecydowanie na tym skorzysta.
W dół. W dół.
Żołnierze byli zdezorientowani; od czasu do czasu słyszał rozmowy,
prowadzone przez co mniej ostrożnych wojowników w pobliżu jego namiotu. Ich
dowódca zawsze podróżował na pierwszej linii; ta nielogiczność, wynikająca
wprost z natury daru Herolda Andrasty, pozostawała stałą ich żołnierskiego
życia. Co więcej, Inkwizytor namiętnie wychodził do swoich ludzi; i choć nie
dało się go może określić największym altruistą Thedas, jego obecność
skutecznie dodawała ludziom otuchy.
Teraz zniknął. I nikt nie umiał wyjaśnić, dlaczego.
Tak długo, jak wykonywali swoje rozkazy, Leir nie zamierzał się tym
przejmować.
Zaklęcie. Teraz liczyło się tylko ono.
Nie walcz. To ci nic nie da.
Tej myśli również nie zamierzał się poddać. Nieważne, czym tak naprawdę
było to przekleństwo; nie zamierzał pozwolić, by zniszczyło świat, w którego
uratowaniu samo pomogło.
Zranić wroga tak głęboko, jak tylko zdoła, ograniczając własne ubytki do
minimum. Pozwolić Kotwicy wystrzelić z całą swoją energią; pokierować jej mocą
tak długo, jak tylko się da, a potem przesłać ją prosto w Pustkę żmudnie
konstruowanym przez maga korytarzem. Banalna kalkulacja, nie uwzględniająca jego
własnego życia.
Co ze skrzydłami, które miały pomóc ci uciec?
Do diabła z tym. Leir Trevelyan był już spisany na straty.
*
- Leir?
Co czuła Cassandra, stojąc przed nim? Czy była w stanie wychwycić drganie
Kotwicy, teraz, po kolejnym ataku, o wiele spokojniejsze, niż jeszcze
kilkanaście minut temu? Czy wyczuwała aurę zaklęcia, które tworzył i
nieustannie podtrzymywał? A może wszystko zlało się już w jeden, świecący na
zielono wir?
Nigdy nie przychodziła, gdy miał atak, choć zapewne przebywała gdzieś w
pobliżu, czekając, aż straci nad sobą kontrolę. Być może powinien jej za to
podziękować.
- Tak, Cassandro? - Miał zachrypnięty głos, który sam ledwo rozpoznał;
odchrząknął, zasłaniając usta dłonią.
Wydawało mu się, czy drgnęła, gdy tylko podniósł lewą rękę?
- Zwiadowcy meldują o pojawieniu się wojsk królowej Elissy - oświadczyła w
końcu Poszukiwaczka. - Zebrała wszystkie siły, armię, wilkołaki i orzammarskie
golemy. Niewykluczone, że w swoich szeregach ma też byłych Templariuszy.
Nie zamierzasz pierdolić się w tańcu, królowo.
- W jakim kierunku zmierzają?
- Naszym, Inkwizytorze. Mają znaczną przewagę liczebną.
Odwrót byłby naturalnym posunięciem. Mogli wycofać się do wąwozu, zagrodzić
przejście i próbować wykończyć przeciwnika na dystans. Dalej mieli przy sobie
sporo magów.
To jednak nadwątliłoby i tak osłabione morale żołnierzy. Inkwizycja nie
cofała się przed niczym, bo na jej czele stał sam Herold Andrasty - i choć w
istocie zawdzięczali to raczej znakomitej strategii, a sam Stwórca raczej nie
przyłożył do tego ręki, oni nie mogli przestać wierzyć.
Jeśli dojdzie do bitwy, musiał stać na pierwszej linii.
Zresztą, to nawet dobrze się składa.
- Przygotuj ich, Cas.
Poszukiwaczka uniosła brwi.
- Nie poprowadzisz ich do bitwy?!
- Zdaje się, że i tak podejrzewają, że jestem chory? Spokojnie - dodał,
widząc jej minę. - Proszę cię tylko o wykonanie rozkazu. Gdy wyruszymy, będę
tam, gdzie trzeba.
I być może nie zginie nawet jeden żołnierz. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie
z planem…
*
- Jesteśmy gotowi, Inkwizytorze. Czekamy na rozkazy.
Cas, niech cię Stwórca wspomoże w zapanowaniu nad chaosem, jaki wybuchnie
tu, gdy skończę.
Cóż. Tego w żadnym razie nie był w stanie uniknąć.
Zrezygnował z wierzchowca; głupie zwierzę ryczało na sam jego widok, nie
wspominając o tym, że rzucało się w oczy z daleka. Osiągnięcie celu na piechotę
mogło zabrać znacznie więcej czasu, z drugiej jednak strony, nie spodziewał
się, by wykryto jego nieobecność tak szybko. Istniało wprawdzie ryzyko, że co
bardziej zdesperowani andrastrianie zaczęli strzec wejścia do jego namiotu,
przerażeni osłabieniem swojego Herolda - zakładał jednak, że utrzymali się na
wyznaczonych im pozycjach.
Tak też było. Ha, może jednak coś tam faktycznie im z góry przyświeca?
*
Tam coś jest.
Zatrzymał się, marszcząc brwi. Obóz wojsk Fereldenu był potężny, widoczny z
daleka; nawet teraz widział blask rozświetlających go ognisk. Chodziło o coś
więcej; o ten czarny wir unoszący się nad nim niczym burzowa chmura,
niewidzialną dla kogoś, kto nie posiadał zmysłu.
Demony. Wydawało się, że obóz pomieścił ich więcej, aniżeli sam Wyłom.
Wszystko po staremu, co?
Zabawne. W ten sposób potwierdziły się plotki, które krążyły wokół Elissy od
dawna - a którym i tak nikt oficjalnie nikt nie dawał wiary. Przecież
naturalnym było, że apostaci, którym królowa wypowiedziała wojnę, będą oskarżać
ją o wszystko, co najgorsze, prawda? Ich słów nie należało uwzględniać, to
zrozumiałe samo przez się; mogli je potwierdzić jedynie Templariusze, ci zaś, o
ile nie dołączyli do Koryfeusza, milczeli jak zaklęci. Owszem, czynom królowej
Elissy towarzyszyła cała masa tyleż okrutnych, co nienaturalnych zjawisk, jakże
łatwych do powiązania z demonami, ich autorstwo można było jednak przypisać
czemukolwiek; począwszy od wilkołaków, skończywszy na golemach, przez które
Orzammar nieustannie wyrażał swoje poparcie dla Fereldenu. Bez względu na
sposób dokonania masakry, trup zawsze pozostawał trupem.
A wszystko to robisz w imię Stwórcy? Naprawdę, królowo?
Bez znaczenia. Absolutnie bez znaczenia.
- Zatrzymaj się!
W końcu dostrzegł go jeden ze zwiadowców; Leir zerknął na stojącą w
półmroku postać, której twarzy i tak nie był w stanie dostrzec. Liczyło się to,
że mężczyzna mierzył do Inkwizytora z łuku. Ciekawe, czy w ciemności był w
stanie go rozpoznać?
- Kim jesteś?!
Och. Jednak nie.
Zwiadowca był niemagiem; wystarczyło jedno, wystarczająco silne wyładowanie
elektryczne, by padł na ziemię, jak rażony piorunem. Jego krzyk rozniósł się po
okolicy, niesiony ledwo słyszalnym echem.
Zamieszanie. W jego kierunku musieli już zmierzać kolejni, zaalarmowani
zwiadowcy.
Kotwica rozjarzyła się intensywnie zielonym blaskiem; zacisnął usta,
czując, jak jej temperatura narasta, jak jej moc rośnie, przebija się przez
jego skórę, jakby chcąc spalić swojego żywiciela na popiół. Przez chwilę
próbował zacisnąć dłoń w pięść, tylko po to, by odkryć, że nie jest w stanie
tego zrobić. Ręka wydawała się skamieniała.
Płonęła. Po prostu płonęła.
Nie krzycz. Walcz.
Biegnij.
Szum, świst powietrza, gwizd lecących nad nim strzał. Biegł tak szybko, jak
tylko mógł; jedynie łut szczęścia sprawił, że nie stracił równowagi na
wilgotnym podłożu.
Szybciej. Szybciej. Szybciej!
Jak wtedy, uciekając przed Koryfeuszem. Grając na nosie śmierci, nie
pierwszy i nie ostatni raz.
Szybciej!
Kotwica świeciła coraz mocniej; ból promieniował od ręki, wzdłuż ramienia,
rozchodził się na klatkę piersiową, sięgał coraz dalej, coraz głębiej. Intensywnie
zielony blask raził go w oczy, utrudniał zachowanie kierunku.
Szybciej! Szybciej! Na Stwórcę, czemu tak wolno?!
Błysk. Intensywnie zielony błysk.
Gdzieś w oddali usłyszał dźwięk rogu, gdy strzała wbiła mu się prosto w
ramię.
Nie krzycz.
Krzyczał. Druga strzała trafiła nieco poniżej pierwszej, trzecia wbiła się
w łydkę, bez problemu przebijając skórę obuwia. Runął na ziemię; siła rozpędu
sprawiła, że przekoziołkował kolejne kilka metrów, nim wyhamował w jakiś
chaszczach, których nawet nie potrafił rozpoznać. Na Stwórcę. Czemu zawsze był
na bakier z botaniką?
- Biegnij do królowej! To Inkwizycja!
Dopiero po chwili zrozumiał, że ten dziwny odgłos, który usłyszał, był jego
własnym śmiechem. Stwórco, naprawdę zginie, patrząc na te dziwne habazie?
Wierzę w ciebie, Josephine.
Pozwolić Kotwicy wystrzelić z całą swoją energią; pokierować jej mocą tak
długo, jak tylko się da, a potem przesłać ją prosto w Pustkę żmudnie
konstruowanym przez maga korytarzem. Banalna kalkulacja oparta na najbardziej
misternym zaklęciu, jakie stworzył przez całe swoje życie.
Dorian opluje mój pomnik, jeśli to schrzaniłem.
Dalej leżał na ziemi, co więcej - dalej nie był w stanie ruszyć lewą ręką.
Po krótkiej walce, klnąc siarczyście, zacisnął palce na lewym nadgarstku,
układając dłoń we właściwym kierunku.
Kotwica świeciła całym swoim blaskiem.
To koniec. To naprawdę koniec.
Zamknął oczy.
Przepraszam, Dorian. Jednak schrzaniłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz