niedziela, 12 listopada 2017

3


- Inkwizytorze... - Leliana opierała się dłońmi o blat stołu. Wyglądała jak drapieżnik, który chce go zaatakować. – Jak mogłeś nam to zrobić? 


Spodziewał się, że usłyszy od niej to pytanie. Gdy powiedział Josephine o spotkaniu z elfem i qunari, nie okazała złości, za co był jej głęboko wdzięczny. Nawet, jeśli nie popierała tej decyzji, to rozumiała, że nie mógł – nie potrafił – postąpić inaczej. Nie oczekiwał, że inni pójdą jej śladem – sam musiał przyznać, że nie zasłużył sobie na taką wyrozumiałość.

- Zatajanie takiej informacji... - Szpiegmistrzyni odetchnęła głęboko. Właśnie tak okazywała swoją furię – mrożąc wzrokiem i tonem głosu. – Przez twoje milczenie, Inkwizytorze, nie wiedzieliśmy o potencjalnym zagrożeniu. A kiedy już nas poinformowano, przez tę zwłokę nawet nie umiemy go zlokalizować! Nie wiemy o nim nic!

Leir uśmiechnął się krzywo.

- A czy teoretycznie nie powinniśmy się o nim dowiedzieć dużo, dużo szybciej, dzięki twoim szpiegom?

- Wystarczy! – Cullen, dotychczas całkiem milczący, nagle podniósł głos, jak gdyby strofował swoich żołnierzy. – Ta dyskusja nie ma sensu!

Leir nie mógł temu zaprzeczyć. To była zwykła reakcja obronna, pochodna frustracji, którą odczuwał jak skutki nieudanego zaklęcia.

Miał dość. Po prostu. Ale świat najwidoczniej nie.

- Jeśli mogę wtrącić... - Josephine otaksowała ich zaniepokojonym spojrzeniem, jakby w obawie, że znowu skoczą sobie do oczu. – Skąd pewność, że mówimy o zagrożeniu? Z pewnością istnieje coś, czym moglibyśmy zdobyć ich przychylność...

Leliana prychnęła.

- Wiem, że z pobudek osobistych jesteś gotowa bronić Inkwizytora, Ambasadorko. Proszę cię jednak, nie zwódź nas teraz. Dobrze wiesz, jak ich... obecność, ich istnienie wpłynie na wizerunek Inkwizycji.

Wszyscy wiedzieli. Jedną z przyczyn, dla których nikt dotąd nie wystąpił otwarcie przeciwko Inkwizycji, był strach – także przed osobą stojącą na jej czele. Heroldem Andrasty, jej wybrańcem, jak sam siebie publicznie określał – i, co ważniejsze, co wielokrotnie udowadniał. Wiadomym było, że ma to związek ze znamieniem na lewej dłoni. Gdyby odkryto, że Trevelyan nie jest jedynym, który je ma...

- Czy wiemy cokolwiek o ich motywach? Aspiracjach?

- Elf chce łupów – odpowiedział szybko Leir. – Wyraził się jasno. Jedna trzecia profitów dla Dalijczyków.

Cullen zmarszczył brwi.

- Czy „ocalenie świata" nie jest dla nich profitem?

- Obawiam się, że Dalijczycy nie dbają o pozycję Inkwizycji na arenie międzynarodowej. Dla nich jesteśmy tylko ludźmi. – Leliana pokręciła głową. – Ogłoszą swój udział w zniszczeniu Koryfeusza, a potem zażądają nagrody.

- Halamshiral. – Słowo wypowiedziane przez Josephine zawisło nad nimi jak burzowa chmura. – Cały teren Dalii...

Cullen prychnął.

- Nie mamy prawa rozporządzać ziemiami należącymi do Orlais.

- Ściśle rzecz biorąc, nie mamy prawa rozporządzać żadnymi ziemiami. Pytanie, czy Dalijczyków będzie to obchodzić.

Cisza. Wyjątkowo niezręczna.

- No dobrze. – Cullen przerwał w końcu milczenie. – A co wiemy o tych qunari?



*



Żelazny Byk wyglądał na zaskoczonego.

- Yor? Jesteś pewny, że to pełne imię?

- Nie. Ale nic innego nie usłyszałem.

Siedzieli w tawernie. Rzecz jasna, obecność Inkwizytora wywołała ożywioną reakcję wśród klientów – ostatecznie jednak zdołał się od nich uwolnić, zamówić piwo na koszt lokalu, a w końcu usiąść obok qunari. Chociaż właściwie, czy powinien go określać w ten sposób? Terminologia tego dziwnego ludu przyprawiała o ból głowy mądrzejszych niż Leir Trevelyan.

Byk obserwował go z uśmiechem.

- Być kochanym przez swoich żołnierzy to największy komplement dla dowódcy – stwierdził poważnie.

- Staram się nie zawieść pokładanego we mnie zaufania. – Leir uśmiechnął się słabo, upijając łyk zimnego piwa. Rzadko pozwalał sobie na alkohol, a w dodatku zwykle obficie rozcieńczał go wodą. Ze względu na nieprzewidywalność zachowań, magowie co do zasady pozostawali abstynentami. Fakt istnienia Kotwicy dodatkowo zniechęcał do łamania tej reguły.
Nah. Jedno piwo.

Nie to, żeby czasem nie miał ochoty wypić wszystkiego, co będzie na stanie...

- Widzę – odpowiedział zdawkowo Byk. Haust, który przełknął, zdecydowanie przekraczał możliwości Inkwizytora. – A jeśli chodzi o tego Yora... nie, nie kojarzę tego imienia.

- Mówisz to tak od razu? Zastanów się, może...

- Ufam swojej pamięci, szefie. – To zabrzmiało jak ostrzeżenie. Leir zmarszczył brwi, jednak qunari w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że rozmówca go uraził. – To imię nigdy nie pojawiło się w moich raportach.

- To qunari. Stoi na czele jakieś grupy najemników. Nie powiedział, czy wszyscy są tej samej rasy. Ani nawet, czy ktoś ich wysłał, czy działają... sami z siebie.

- Tal-vashoth? To by trochę wyjaśniało. – Byk bynajmniej nie wyglądał na uspokojonego. – Ale to, że nie wiemy nic o aktywnej grupie... Słowik też nie wiedział?

- Nie. – Nie zamierzał mówić o kazaniu, które przez to otrzymał. Chociaż tak zachowa resztki godności. – I, nie podważając jej kompetencji, nie jestem pewny, czy wie, czego szukać. Dlatego mam nadzieję, że będziecie współpracować.

To było polecenie. Byk natychmiast wychwycił aluzję.

- Spodziewasz się walki, szefie? – Nie wyglądał na zaniepokojonego tą perspektywą. Ba, nie potrafił powstrzymać ekscytacji; Leir widział to w jego spojrzeniu i w tym, jak zacisnął palce na uchwycie kufla. Mocno, co najmniej jakby była to broń, z pomocą której mógł roztrzaskać czaszkę przeciwnika.

Ileż bym dał za podzielanie twojego entuzjazmu...

- Mam szczerą nadzieję, że jej unikniemy – przyznał uczciwie Trevelyan. – Jakby nie patrzeć...

...nie stać nas na kolejną wojnę...

- ...ludzie są zmęczeni. Jeszcze parę dni temu płakali ze szczęścia na ulicach i nikt się tego nie wstydził. Nie chciałbym zmuszać ich tak szybko do kolejnej walki.

Byk uśmiechnął się z przekąsem.

- Ja tam nie mam nic przeciwko rozwaleniu łbów tym, którzy spróbują nam podskoczyć.

Leir roześmiał się. I chyba tylko on miał świadomość, że nie ma w tym ani krzty wesołości.

- Co jak co, ale na ciebie zawsze można liczyć! – Zdawał sobie sprawę, że pomimo poszanowania dla prywatności – pozostają pod obserwacją. Wzniósł kufel, rzucając wymowne spojrzenie w stronę kompanii Byka. Krem odpowiedział tym samym gestem. – Za Szarżowników! – krzyknął wystarczająco donośnie, by usłyszeli go wszyscy w lokalu.


Euforia po pokonaniu Koryfeusza dalej dawała o sobie znać. Aplauz rozległ się niemal natychmiast.

Takie sytuacje zawsze stanowiły dla niego nieocenione wsparcie psychiczne. Tak długo, jak stał na czele i zapewniał, że Andrasta nad nimi czuwa – ludzie w niego wierzyli. A wtedy on czuł, że nie może ich zawieść. Że musi podołać. Wtedy ta nieustanna krwawica, te starcia z demonami, te noce, gdy bał się zasnąć, niepewny, co zobaczy we śnie – wszystko to nabierało sensu.

Ale teraz... to chyba przestawało wystarczać.



*



- Nasz Promyczek Thedas świeci dzisiaj wyjątkowo słabo, hm?

To było normalne. W wewnętrznym kręgu, naturalnie gromadzącym się wokół każdego przywódcy świata, powstawał drugi, ściślejszy, tworzony z najbardziej zaufanych osób. Jego członkowie wiedzieli nie tylko o strategii samej organizacji; znali najbardziej osobiste myśli swojego przywódcy, które ten, co było równie naturalne, potrzebował przed kimś wyjawić. Nikt nie był w stanie wytrzymać tak ogromnej presji w pojedynkę, nie popadając przy tym w szaleństwo. Leir miał tego świadomość, wiedział więc też, że jego próba zatuszowania własnych emocji w tym układzie nie miała większego sensu. Ani w perspektywie działań Inkwizycji, ani jego własnego zdrowia. Mimo to, próbował.

Nie muszą słuchać każdego biadolenia, które przyjdzie ci do głowy. Naprawdę.

Sęk w tym, że ten najściślejszy krąg znał go lepiej, niż ktokolwiek inny. A Dorian Pavus był jednym z jego członków.

O relacjach łączących dwóch magów krążyło zbyt wiele plotek i domysłów, by próbować dusić je w zarodku. Leir zresztą już dawno z tego zrezygnował. Josephine mu ufała – tak długo, jak układ między samymi zainteresowanymi pozostawał jasny dla obu stron, a Ambasadorka nie zgłaszała sprzeciwu, nic innego go nie interesowało. Plotki na temat jego życia prywatnego i tak krążyłyby po Twierdzy niczym płatki śniegu przedostające się do wieży Cullena przez uszkodzony dach. Do diabła z tym.

Faktem pozostawało natomiast to, że mag potrafił przejrzeć jego myśli jak mało która osoba.

- Po prostu...

- ...jesteś zmęczony, tak, tak. To wersja oficjalna i pod publiczkę, a ja chcę usłyszeć prawdziwą. – Ton głosu Tevinterczyka był spokojny, ale nie pozostawiał miejsca na sprzeciw.

Trevelyan westchnął w duchu.

Na litość Stwórcy, zaprzeczenie sprawi tylko, że spędzą resztę wieczoru na bezsensownej szamotaninie.

- Tylko że to poniekąd racja, Dorian – mruknął w końcu. – Ja mam po prostu dość tego cyrku. Najzwyczajniej w świecie... mam dość.

A przecież tutaj, w bibliotece, problemy Inkwizycji wydawały się zwykle czarująco odległe. Spędzali tu dużo czasu, wiedzieni jakimś instynktem magów, nakazującym im nieustannie poszerzać wiedzę, jakby to był główny sens ich egzystencji. Biorąc pod uwagę, że większość swojego życia spędził w Kręgu, mogło się to wydawać dla niego czymś naturalnym – jednak magowie Tevinteru zdecydowanie odbiegali od fereldeńskich standardów. Często wypytywał Pavusa o te kulturowe różnice – nie tylko po to, by zaspokoić własną ciekawość. To był po prostu kolejny temat, który pozwalał zapomnieć o Koryfeuszu i świecącym na zielono znamieniu. Obaj byli tego świadomi.

Dorian zacmokał z dezaprobatą.

- Gdy dowódca traci wiarę, zawsze robi się niebezpiecznie. Och, nie zrozum mnie źle – dodał od razu – ja ci się nawet nie dziwię. Wszyscy liczyliśmy, że na jednym zagrożeniu dla świata się skończy.

- Tu nawet nie chodzi o to, czy są w stanie wywołać wojnę na cały kontynent, czy nie.

Chociaż nie wątpię, że są...

- Po prostu... Naprawdę liczyłem, ze teraz będzie łatwiej. Że doprowadzimy do porządku ostatnie niezałatwione sprawy, opierając się na tym, że Inkwizycja budzi teraz powszechną wdzięczność i szacunek, a żaden król nie może nas zignorować. Nie liczyłem, rzecz jasna, że wszystkie nasze bolączki rozwiążą się same, ale... Ja pierdolę, to nie tak miało wyglądać. – Westchnął. – Jeśli ci dwaj się ujawnią...

- Hej, Zbawco Thedas. Czemu zakładasz najczarniejszy scenariusz? Nawet nie wiesz, czego oni tak naprawdę chcą. – Dorian pokręcił głową. – Mam świadomość, że wyszukiwanie najgorszych możliwości i potencjalnych rozwiązań to twoja specjalność... Obowiązek również, jakby nie patrzeć – dodał po chwili myślenia. - Ale widzisz chyba, że nie ma to najlepszego wpływu na twoją blondwłosą główkę, hm?

Leir uśmiechnął się. Lekko, mimowolnie. Nawet szczerze.

- Jakby nie patrzeć, od tego ją mam, Dorianie. Od tego, by planować kolejne ruchy.

- Cóż, temu też nie zaprzeczę. A nas masz od pilnowania, by to planowanie nie zmieniło się w czyste czarnowidztwo. Jeśli chcesz znać moje zdanie – to bardzo niewdzięczna praca.

Nie mógł się nie roześmiać.



W tej chwili nie miało znaczenia, czy Tevinterczyk naprawdę wierzył, że to wszystko może się dobrze skończyć. Tego nie wiedział wówczas nikt.

Liczyło się to, że... po prostu był. I pozwalał Inkwizytorowi na granie w otwarte karty, co jakiś czas tylko przywołując go do porządku, jeśli tracił wiarę.

To była rola najbardziej zaufanych osób. Z pozostałymi członkami kręgu... mógł po prostu planować.



*



- Całkowicie zaniedbaliśmy obszar Dalii.

Leliana stwierdziła prosty fakt – choć ciężko było rzec, czy krytykuje posunięcia własne, czy Inkwizytora. Z całą pewnością patrzyła na niego tak, jakby żądała wyjaśnień. Pytanie tylko, w jakiej materii.

Odpowiedział jej chłodnym spojrzeniem. Na litość Andrasty, mimo, że pracowali ze sobą już kilka lat, dalej nie potrafili znaleźć wspólnego języka. Czy była to kwestia jej oddania Zakonowi? Tego, że nie zachowywał się jak typowy, zbratany z tymże Zakonem Trevelyan, zamiast tego solidaryzując się z magami? A może tego, że był w związku z jej przyjaciółką? Nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że on sam był szczęśliwszy, nie musząc z nią rozmawiać.

Sęk w tym, że musiał.

Westchnął.

- Nie da się zaprzeczyć. Koryfeusz nie był tam zbyt aktywny.

A skoro tak, mogli skupić się na naprawdę istotnych kwestiach. Wojna domowa w Orlais i niwelowanie skutków konfliktu magów z Templariuszami w Fereldenie pochłonęły większość ich ludzkich zasobów – i bez tego mocno nadwątlonych przez jednoczesną walkę z demonami. Nie mieli środków, by przeczesywać tak nieprzyjazny rejon bez doraźnej potrzeby. Uznawano, że nawet, jeśli pojawi się zagrożenie, Orlezjańskie wojska zainterweniują pierwsze i ich siły wystarczą, by je odeprzeć.

Cóż. To nie pierwsze takie rozczarowanie.

- Czy chcesz poinformować cesarzową o zagrożeniu, Inkwizytorze?

Pokręcił głową.

- Nie o jego rzeczywistej postaci. Poinformuj jednak cesarzową, że powinna zwiększyć liczbę patroli w obszarze Dalii.

- Jak uzasadnić tę propozycję? Celene jest w zbyt dobrych relacjach z elfami, żeby przyjąć taką sugestię bez słowa sprze...

Leir nie usłyszał reszty. Przez okno wleciał kruk; przez chwilę krążył nad nimi, drąc się wniebogłosy, po czym spoczął na drążku. Do nóżki miał doczepiony niewielki rulonik.

Inkwizytor odczekał chwilę, aż upewnił się, że zwierzę znów nie przerwie im w pół słowa.

- Ale nie zignoruje wiadomości od Inkwizycji, jeśli chce mieć dobre relacje także z nami – stwierdził w końcu. – Napisz jej, że podejrzewamy... intensyfikację działań ruchów wyzwoleńczych. – Brzmiało mądrze, ogólnie i niepokojąco zarazem. Takiego ostrzeżenia nie sposób było zignorować. Mimo faktu, iż cesarzowa była zaskakująco – przynajmniej bez znajomości jej życia prywatnego - pozytywnie nastawiona wobec Dalijczyków, na terenie Dalii dalej działały grupy nie uznające jej władzy. W sytuacji, gdy Orlais stosunkowo niedawno stanęło na nogi po wojnie domowej, Celene nie mogła zignorować żadnego niepokojącego sygnału.

Leliana pokiwała głową.

- Pozostaje kwestia zabezpieczenia spotkania...



W tej kwestii pozostawali zgodni. Żadnych wojsk, ich obecność zostałaby bowiem odebrana w sposób zdecydowanie negatywny. Otoczenie sprzyjało rozmieszczeniu w okolicy lekkouzbrojonych agentów, którzy mogli w razie potrzeby ochronić delegację, jeśli sprawy wymkną się spod kontroli. Samemu Inkwizytorowi powinna towarzyszyć jak najmniejsza liczba osób – wesprze to zarówno dyskrecję, jak i ich wizerunek.

- Kogo chcesz dołączyć do oficjalnej gwardii? – Leliana aż do teraz przemawiała do niego z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy.

Na szczęście na to pytanie również umiał odpowiedzieć bez wahania.

- Vivenne i Byka. – Kandydaturę Doriana odrzucił, zaledwie przyszła mu do głowy. Obecność Tevinterczyka na spotkaniu z Dalijczykiem byłaby co najmniej niestosowna.

- A Josephine? – Leliana spojrzała na niego z nową uwagą, ostro, oceniająco; widział, jak powoli zaciska palce prawej ręki w pięść.

- Nie wyobrażam sobie, by na tym spotkaniu zabrakło naszej Ambasadorki. – Mówił prawdę. Mógł mieć gadane, ba, może nawet charyzmę, jednak to ona dysponowała perfekcyjnym przygotowaniem i – przede wszystkim – doświadczeniem w prowadzeniu tego rodzaju negocjacji. Musiała tam być. Wsparcie psychiczne, jakie dla niego stanowiła, pozostawało całkowicie odrębną kwestią.

- Gdyby zależało to ode mnie, naprawdę bym jej w to nie mieszał – przyznał, czując, że znów nie mija się z prawdą. – Zdaję sobie sprawę, że te cholerne rozmowy mogą przybrać różny obrót...

Nie doczekał się komentarza.

- ...więc obiecuję ci tu i teraz, że zrobię wszystko, by włos jej z głowy nie spadł – kontynuował, odpowiadając jej hardym spojrzeniem. Pozwolił sobie na lekkie zaciśnięcie warg; determinacja wypisana na twarzy działała teraz wyłącznie na jego korzyść.

Szpiegmistrzyni prowadziła tę samą grę, co on. Odpowiedziała uśmiechem.

- Oczywiście, wierzę ci, Inkwizytorze. Udowodniłeś już wielokrotnie, że ci na niej zależy.

Oboje dobrze wiedzieli, że tak było. Z drugiej strony, pamiętał słowa Leliany, gdy dotarły do niej wieści – a raczej subtelnie wyrażoną groźbę, ostrzegającą co, że jeśli zrani jej przyjaciółkę, poniesie tragiczne w skutkach konsekwencje.

Nie bał się jej – chyba zbyt wiele widział, by przestraszyło go coś w postaci człowieka – wiedział jednak, że nie jest to przeciwnik, którego można zignorować. Ich szacunek był zresztą obustronny – choć rósł stopniowo i nie był w stanie wyprzeć niechęci.

Zresztą, na litość Andrasty – ta kobieta nie tolerowała nikogo poza Josephine. Ot, chichot losu.

Paradoksem pozostawało też, że choć ta rudowłosa kobieta wielokrotnie podkreślała przy nim znaczenie swojej pozycji – to w jego rękach leżała jej przyszłość. Wybory na Boską zbliżały się wielkimi krokami i choć zastrzegł już, że zamierza oficjalnie poprzeć Kasandrę – wciąż miał czas na zmianę swojej decyzji. Faktem było, że zmieniać jej nie zamierzał – co też zostało zastrzeżone.

Cóż. Od samego początku czuł, że ich relacje nie będą należały do łatwych.



*



Koniec na dzisiaj. Nareszcie chwila spokoju.

Nareszcie...



*



Ból w lewej ręce zaatakował go bez ostrzeżenia.

Nie był w stanie nad tym zapanować. Mógł panować nad swoimi emocjami nawet stojąc twarzą w twarz z przeciwnikiem – to jednak było zbyt nagłe i zbyt silne. Zaklął paskudnie, próbując tłumić krzyk; w efekcie wydał z siebie odgłos będący hybrydą ich obu. Chwilę potem poczuł, jak uderza kolanami o ziemię.

Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że ataki nadchodziły zwykle w chwili samotności. Nigdy nie kończyły się niczym gorszym, niż zawroty głowy i kołatanie serca, chyba, że nieszczęśliwie uderzył o jakiś mebel. Zwykle udawało mu się natomiast uniknąć zatroskanych spojrzeń i natrętnych pytań o samopoczucie. Co do zasady.

Teraz panował nad sytuacją. Zaciskając palce prawej ręki na lewym nadgarstku – co najmniej jakby miało mu to pomóc! – zwiększył dystans dzielący go od komody. Dalej na kolanach. Nie potrafił porównać tego uczucia do czegokolwiek; zupełnie jakby Kotwica nie tylko raziła go błyskawicą, ale też ciągnęła w głąb... ziemi? Siebie?

Czekał. Nie istniał inny sposób na przezwyciężenie tego stanu. Czasem starał się przywoływać co lepsze wspomnienia, próbując oszukać umysł tymi wizjami. Czasem nie był zdolny nawet do tego.

Myślałem, że po zabiciu go to będzie...

Nie zniknął. Cokolwiek było bezpośrednią przyczyną ataków, zabicie Koryfeusza najwidoczniej nie miało tego powstrzymać.

Nie miał ręki. Czuł tylko żywy ogień; zielony płomień zżerający jego ciało, widoczny nawet, gdy zamknął oczy.





Gdy wygasał, nie zostawało nic.
Absolutnie nic.

1 komentarz:

  1. "Spędzali tu dużo czasu, wiedzieni jakimś instynktem magów, nakazującym im nieustannie poszerzać wiedzę, jakby to był główny sens ich egzystencji." Masz tutaj błąd, zamiast magów jestem pewna, że chciałaś napisać "studentów prawa".

    A w plotki z Dorianem ja też wierzę <3

    OdpowiedzUsuń